(źródło) |
Nie oglądałam Evil Dead. No jakoś po prostu nigdy się nie złożyło, nic nie
poradzę. Nie widziałam ani pierwszej, ani drugiej części. Ale kiedy Ulv
podrzucił mi zajawkę serialu, w którym główny bohater ma piłę mechaniczną
zamiast ręki, nie mogłam pozostać obojętna. Co więcej – postanowiłam, że ten
twór będzie lekarstwem po Planet Terror,
które bardzo mnie rozczarowało, jeśli chodzi o laskę z giwerą zamiast nogi (no
wiecie, giwerę zamontowała sobie dopiero pod sam koniec, a większość filmu była
mocno przeciętna…).
Mam niejasne wrażenie, że Ash vs Evil Dead to serial skrojony pode mnie: demony, walka ze
złem, okultyzm, absurdalnie dużo krwi, przegięty bohater… no i to wszystko
ewidentnie nie na serio. I zresztą to jest atutem serialu i to sprawia, że w
ogóle warto zawiesić na nim oko: humor. Gdyby całość była kręcona na poważnie,
wyszłoby po prostu głupio i niezjadliwie. Ale Ash… ma w sobie coś więcej.
Ot, choćby tytułowego bohatera.
Całość bowiem polega na tym, że od wydarzeń
przedstawionych przez Evil Dead minęło
trzydzieści lat. Ash (wciąż i
niezmiennie grany przez Bruce’a Campbella) to obecnie pan w średnim wieku, z
nadwagą, który próbuje wieść beztroskie, hulaszcze życie, ale te usiłowania
wypadają dość blado: niby potrafi znaleźć sobie dziewczynę na wieczorne seksy,
jednak polega to wyłącznie na obraniu odpowiedniej strategii: odwiedza bar tuż
przed zamknięciem, kiedy istnieje niemal pewność, że jeśli została tam jakaś
panna, będzie na tyle pijana, że bez większego trudu da się namówić na numerek
w toalecie. Mimo pozorów dobrej imprezy, życie Asha sprawia dość smutne
wrażenie.
Jednocześnie trudno litować się nad bohaterem:
taka właśnie egzystencja to przecież jego wybór. Dodatkowo Ash okazuje się na
tyle głupi, żeby po raz kolejny czytać fragmenty Necronomiconu. Prawdę mówiąc,
wszystko, co dzieje się w serialu, jest wyłącznie jego winą. Ten koleś nie jest
bohaterem, który próbuje ratować świat – jest tylko facetem, który usiłuje
odkręcić to, co sam spieprzył. Prawdę mówiąc, nasuwa mi się tutaj skojarzenie z
Człowiekiem ze stali: Superman też
przecież w gruncie rzeczy ratował ludzkość przed grozą, którą przedtem sam na
tę ludzkość sprowadził.
(źródło) |
Tyle, że Ash jest jednak ciekawszym bohaterem
od Supermana. Na przykład: ma charakter. Pełen wad, ale ma. Zresztą, nie jest
też do końca zepsuty. Owszem, potrzeba czasu, żeby wyciągnąć z niego to co
dobre, ale Pablo (Ray Santiago) daje
radę. Ja wiem, że to nie jest szczególnie oryginalny motyw: bohater-ciul, który
z czasem odsłania swoją dobrą stronę. Ale co tu dużo gadać: to sprawdzony
przepis, który po prostu działa. Sam Pablo zresztą też jest fajną, sympatyczną
postacią: dość klasycznym comic reliefem,
zabawną pierdołą, która z czasem się rozkręca i zaczyna całkiem ładnie rąbać
demony.
W pierwszoplanowej obsadzie mamy też
zaskakująco dużo kobiet: jest oczywiście żeński członek drużyny, czyli Kelly (Dana DeLorenzo), ale oprócz tego
spotkamy też ścigającą bohaterów Amandę
(Jill Marie Jones), no i tajemniczą Ruby
(Lucy Lawless). Podoba mi się, jak każda z nich jest inna, choć wszystkie
wpasowują się w typ twardej babki, której broń i mordobicie nie jest obce. Mimo
wszystko widz nie ma wrażenia, że ogląda po trzykroć ten sam rodzaj bohaterki.
Zresztą, tutaj znów muszę wrócić skojarzeniami do Grindhouse: Sam Raimi w Ash
vs Evil Dead stworzył bez porównania lepszy komplet bohaterek niż Tarantino
w Death Proof.
Fabularnie serial z jednej strony jest dość
przewidywalny (konwencja zobowiązuje), z drugiej jednak zastawia na widza parę
twistów, dzięki czemu nadal można całość oglądać w pewnym napięciu. W tym
miejscu jednak muszę przyznać, że o ile początkowe odcinki – właśnie ze względu
na humor i bohaterów – szalenie mi się spodobały (absolutnie uwielbiam odcinek Przynęta, z matką – i dialogi przy stole),
o tyle dwa-trzy epizody kończące sezon obejrzałam już raczej siłą rozpędu. Bo
przestało być zabawnie. Jakby z czasem Sam Raimi wkręcił się w tę opowieść i
zapomniał, że to tylko lekka, głupkowata historyjka o starzejącym się pogromcy
demonów. Jakby pod koniec próbował robić to na serio, stracił dystans do
tworzywa. Zrobiło się jakoś tak mroczniej, ciężej, poważniej. Bohaterowie
uwięzieni w zamkniętej, przeklętej przestrzeni miotają się z kąta w kąt i nie
ma już miejsca na żarty. Krew się leje, kobiety krzyczą, a w piwnicy odbywają
się demoniczne rytuały. A Fraa się nudzi. Nic nie poradzę.
(źródło) |
Zaczęłam dochodzić
do wniosku, że może jednak zrobienie z tej opowieści serialu w ogóle nie było
dobrym pomysłem. Gdyby te ostatnie odcinki stanowiły finał jednego,
pełnometrażowego filmu, trwałyby nie półtorej godziny, a jakieś dwadzieścia
minut. I to by było w porządku – wiadomo, że zakończenie musi być w jakikolwiek
sposób mocniejsze od pozostałej części, ale ta powaga nie zdążyłaby znudzić
widza. A tymczasem w świetle tego, jak Ash…
zaczął wyglądać pod koniec sezonu, zastanawiam się, czy drugi sezon będzie wart
oglądania. Owszem, samo zakończenie i ostatnia scena dają pewną nadzieję.
Niemniej obecnie towarzyszy mi raczej myśl „jak coś będzie to obejrzę dla
zasady”, ale nie ma w tym niecierpliwości.
W ogóle na samym początku nie chciałam tego
serialu tykać. Z jednej strony, piła mechaniczna zamiast ręki, kaman! Z drugiej
jednak, obawiałam się trochę tego „martwego zła” – miałam wrażenie, że jak
martwe, no to pewnie to będą jakieś zombiaki i będzie paskudnie. Nie lubię
zombiaków (poza paroma chlubnymi wyjątkami, ma się rozumieć). Są obrzydliwe, a
nie straszne. Na szczęście jednak demony z Asha…
tylko na pierwszy rzut oka kojarzą się z zombiakami i mogę je oglądać bez bólu.
Kojarzą się raczej z potworami na poziomie produkcji o Buffy. Jeśli więc ktoś
ma tak jak ja, to serial Sama Raimiego i tak może na luzaku oglądać.
Można też oglądać bez znajomości Martwego Zła, ponieważ wszystko to, co
widz powinien wiedzieć o przeszłości Asha, jest powiedziane.
Ash vs
Evil Dead to – przynajmniej na razie – krótki serial, raptem
dziesięć odcinków, po pół godziny każdy. Ogląda się to przyjemnie i szybko.
Jest wartka akcja, sympatyczni bohaterowie, sporo humoru (masa dialogów, z
których trudno wskazać, który jest najfajniejszy), niezła muzyka. Jest piła
mechaniczna. Lekka, niezobowiązująca rozrywka, która nie zostaje w głowie na
dłużej i pozwala zaraz po obejrzeniu szukać sobie innych opowieści. Bardzo
fajne spotkanie z twórczością Sama Raimiego.
– You say one more dumb thing...
– I'm gonna say a lotta dumb things!