czwartek, 5 maja 2016

Numer jeden: "1900: człowiek legenda"

(źródło)
Tak jak obiecywałam, wracam do pierwszej pozycji, która otwiera moją wiekopomną listę.
No więc dobrze. Spróbujmy teraz napisać coś sensownego, bez piszczenia z zachwytu i wykrzykiwania peanów na cześć Tima Rotha…
Nie będzie łatwo.

1900… to historia człowieka, który urodził się, wychował i żył na pokładzie parowca „Virginian”, kursującego między Europą a Ameryką. Tytułowy bohater, odkrywszy w sobie w dzieciństwie talent do fortepianu, zostaje pianistą w orkiestrze pokładowej – i tak spędza w zasadzie całe życie, dając rozrywkę tysiącom emigrantów, którzy wyruszyli w podróż w poszukiwaniu nowego, lepszego życia.
Prawdę mówiąc, to film stworzony jakby pod Fryy: raz, że główną rolę gra Tim Roth, którego absolutnie uwielbiam, odkąd zobaczyłam go w fantastycznym Zabić króla, a potem ani razu mnie nie zawiódł. Ale, jakby tego było mało, cały film polega na tym, że nic się nie dzieje: ot, Max Tooney (Pruitt Taylor Vince) chce sprzedać trąbkę, przy tej okazji opowiada o spotkanym na „Virginian” przyjacielu, potem idzie do portu, tam jeszcze trochę opowiada i tak to się kręci – jeśli chodzi o konstrukcję i nastrój, 1900… trochę przypomina mi Once upon a time in America, z wyjątkiem tego, że tutaj dzieje się jeszcze mniej. Bo u Leone przynajmniej od czasu do czasu było jakieś mordobicie albo ktoś gdzieś strzelił, a w filmie Giuseppe Tornatore mamy wyłącznie szlajanie się, rozmowy i wspominki. A jednak gdzieś w tle mamy to samo: nostalgię, poszukiwanie przyjaciela z dawnych lat, no i zmierzch pewnej epoki: czasu bujnego rozkwitu Stanów Zjednoczonych, kiedy każdy statek przywoził na wybrzeże Nowego Orleanu setki pełnych nadziei wygnańców Starego Świata. Ponadto, oba filmy łączy – oprócz klimatu – muzyka Ennio Morricone.
W ogóle gdybym miała mieć jakiekolwiek uwagi do 1900…, byłaby to właśnie muzyka: nie chodzi o to, że Morricone nie dał rady. Kaman, to Morricone, wiadomo, że będzie wspaniale! Chodzi o to, że spora część fabuły kręci się wokół jazzu – a to zdecydowanie nie są moje klimaty. Nigdy nie było mi po drodze z jazzem, toteż kiedy mamy jedną z – tak myślę – najważniejszych scen, pojedynek „1900” z „Jellym Rollem” Mortonem (Clarence Williams), wydaje mi się, że nie potrafię tego docenić jak należy. Owszem, widzę, że bohaterowie dużo i szybko popitalają po klawiaturze fortepianu, ale to mi nic nie mówi. Co więcej, kawałek, który ostatecznie przynosi zwycięstwo w pojedynku, jest dla mnie zupełnie nieciekawy. Tak, jest szybki – ale w życiu nie włączyłabym sobie czegoś takiego do posłuchania dla przyjemności. Myślę, że jak ktoś trochę bardziej siedzi w tych klimatach, doceni film znacznie mocniej.
Ale nawet pomimo tej mojej parszywej ignorancji w temacie muzycznym, 1900… nadal się broni: jako wspaniały film o przyjaźni, samotności i marzeniach. I lęku. Jeżu drogi, czy można pojechać bardziej froowo niż przyjaźń i lęk, o których opowiada Tim Roth?!

(źródło)
A Tim Roth robi to rewelacyjnie. Widać, że „1900” kocha fortepian i doskonale się czuje, występując co wieczór na scenie. Że to nie jest dla niego tylko granie, ale sposób postrzegania rzeczywistości – jego improwizacje są spersonalizowane; niepowtarzalne, bo zależne wyłącznie od chwili, od tego, kogo „1900” akurat zobaczył na widowni, co zwróciło jego uwagę, gdzie akurat przebywał myślami. Jednocześnie bohater ewidentnie potrzebuje czegoś więcej. On chce poznawać świat. Kiedy podejmuje decyzję o zejściu na ląd, moim zdaniem to nie jest wyłącznie kwestia tego, że zauroczyła go ta konkretna dziewczyna (Mélanie Thierry) – owszem, to stanowiło impuls. Ale myślę, że ta decyzja siedziała w „1900” już przedtem, dojrzewała. Mógł się oszukiwać, mógł ten moment odwlekać dzięki rozmowom telefonicznym na chybił-trafił, ale w końcu musiał nastąpić moment próby. Bo, choć każdego dnia towarzyszyły mu dziesiątki pasażerów i załoga, „1900” jednak był niesamowicie samotny. Żył w swoim świecie, który tak naprawdę był światem strasznie pustym, odkąd odumarł go przybrany ojciec, Danny Boodmann (Bill Nunn).
I tu jest jeden z tych motywów, które mocno do mnie trafiły: mimo tej samotności, mimo pragnienia poznawania świata, bohaterem rządził lęk. Paniczny strach przed ogromem przestrzeni, która otacza statek. Ten strach, swoją drogą, uzmysławia widzowi, że rzeczywistość, w której się poruszamy, jest faktycznie zatrważająco wielka i pokręcona. Tysiące ulic, tysiące domów, lawirujemy w tym jak w gigantycznym labiryncie. Jest w tym coś przytłaczającego, nawet jeśli nie dostrzegamy tego na co dzień, przyzwyczajeni do poruszania się w tych rzędach wielkości.

(źródło)
Internety mówią mi, że jest to ekranizacja monodramu Alessandra Baricco Novecento – nie wykluczam, że ten utwór jest równie rewelacyjny, choć przyznam, że obecnie nie potrafię sobie wyobrazić tej historii bez Tima Rotha. Nie po raz pierwszy doskonale odnalazł się w roli człowieka żyjącego w swojej dziwnej rzeczywistości, odstającej nieco od normy. Nie po raz pierwszy Tim Roth gra postać zagubioną, usiłującą udawać przed wszystkimi – i przed samym sobą – że ma wszystko pod kontrolą. I nie, nie piję tu tylko do Zabić króla! Choć to też, no ale przepraszam, trudno mi nie wracać ciągle do Rothowego Cromwella, bo był to Cromwell przeepicki. Ale, dla przyzwoitości, wspomnę jeszcze choćby Rosenkrantz i Guildenstern nie żyją. Po prostu facet jest doskonały jako „1900”.

Nie umiem wiele powiedzieć o tym filmie. Bo i nie dzieje się w nim dużo, a całość gra głównie na emocjach. Ale gra świetnie – 1900… to po trosze tragiczna, wzruszająca opowieść, a po trosze sympatyczna historia przyjaźni „cudownego dziecka” i Maxa. I nawet na zakończenie nie będę marudzić, bo ono wydaje mi się takie… właściwe. Podobnie jak właściwe wydawało mi się zakończenie From Hell: jakoś nie umiem sobie wyobrazić bohatera, który żyje długo i szczęśliwie. Bo to by w jakiś sposób wymuszało pytanie „co dalej?”, podczas gdy tego pytania nie ma sensu zadawać. Ten film to zamknięta opowieść, nic dalej nie ma, skończona piosenka. Nie zmienia to, oczywiście, faktu, że się podczas seansu mocno wzruszam, ale to są dobre emocje – bohater pozostaje wierny sobie, a nie strollowany, jak – nie przymierzając – załoga pewnego U-96…
Nie wiem, komu mogłabym ten film polecić. I w sumie chyba mnie to nie interesuje. Nie mam ochoty go polecać. Mam ochotę go pamiętać i przeżywać.




– I think land people waste a lot of time wondering why. Winter comes and can't wait for summer, summer comes and you never can wait for winter. That's why you never tire of traveling or chasing some place far away, where it's always summer. Doesn't sound like a good bet to me.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...