poniedziałek, 30 maja 2016

Masakra piłą mechaniczną albo "Ash kontra martwe zło"

(źródło)
Nie oglądałam Evil Dead. No jakoś po prostu nigdy się nie złożyło, nic nie poradzę. Nie widziałam ani pierwszej, ani drugiej części. Ale kiedy Ulv podrzucił mi zajawkę serialu, w którym główny bohater ma piłę mechaniczną zamiast ręki, nie mogłam pozostać obojętna. Co więcej – postanowiłam, że ten twór będzie lekarstwem po Planet Terror, które bardzo mnie rozczarowało, jeśli chodzi o laskę z giwerą zamiast nogi (no wiecie, giwerę zamontowała sobie dopiero pod sam koniec, a większość filmu była mocno przeciętna…).

Mam niejasne wrażenie, że Ash vs Evil Dead to serial skrojony pode mnie: demony, walka ze złem, okultyzm, absurdalnie dużo krwi, przegięty bohater… no i to wszystko ewidentnie nie na serio. I zresztą to jest atutem serialu i to sprawia, że w ogóle warto zawiesić na nim oko: humor. Gdyby całość była kręcona na poważnie, wyszłoby po prostu głupio i niezjadliwie. Ale Ash… ma w sobie coś więcej.
Ot, choćby tytułowego bohatera.

Całość bowiem polega na tym, że od wydarzeń przedstawionych przez Evil Dead minęło trzydzieści lat. Ash (wciąż i niezmiennie grany przez Bruce’a Campbella) to obecnie pan w średnim wieku, z nadwagą, który próbuje wieść beztroskie, hulaszcze życie, ale te usiłowania wypadają dość blado: niby potrafi znaleźć sobie dziewczynę na wieczorne seksy, jednak polega to wyłącznie na obraniu odpowiedniej strategii: odwiedza bar tuż przed zamknięciem, kiedy istnieje niemal pewność, że jeśli została tam jakaś panna, będzie na tyle pijana, że bez większego trudu da się namówić na numerek w toalecie. Mimo pozorów dobrej imprezy, życie Asha sprawia dość smutne wrażenie.
Jednocześnie trudno litować się nad bohaterem: taka właśnie egzystencja to przecież jego wybór. Dodatkowo Ash okazuje się na tyle głupi, żeby po raz kolejny czytać fragmenty Necronomiconu. Prawdę mówiąc, wszystko, co dzieje się w serialu, jest wyłącznie jego winą. Ten koleś nie jest bohaterem, który próbuje ratować świat – jest tylko facetem, który usiłuje odkręcić to, co sam spieprzył. Prawdę mówiąc, nasuwa mi się tutaj skojarzenie z Człowiekiem ze stali: Superman też przecież w gruncie rzeczy ratował ludzkość przed grozą, którą przedtem sam na tę ludzkość sprowadził.
(źródło)
Tyle, że Ash jest jednak ciekawszym bohaterem od Supermana. Na przykład: ma charakter. Pełen wad, ale ma. Zresztą, nie jest też do końca zepsuty. Owszem, potrzeba czasu, żeby wyciągnąć z niego to co dobre, ale Pablo (Ray Santiago) daje radę. Ja wiem, że to nie jest szczególnie oryginalny motyw: bohater-ciul, który z czasem odsłania swoją dobrą stronę. Ale co tu dużo gadać: to sprawdzony przepis, który po prostu działa. Sam Pablo zresztą też jest fajną, sympatyczną postacią: dość klasycznym comic reliefem, zabawną pierdołą, która z czasem się rozkręca i zaczyna całkiem ładnie rąbać demony.
W pierwszoplanowej obsadzie mamy też zaskakująco dużo kobiet: jest oczywiście żeński członek drużyny, czyli Kelly (Dana DeLorenzo), ale oprócz tego spotkamy też ścigającą bohaterów Amandę (Jill Marie Jones), no i tajemniczą Ruby (Lucy Lawless). Podoba mi się, jak każda z nich jest inna, choć wszystkie wpasowują się w typ twardej babki, której broń i mordobicie nie jest obce. Mimo wszystko widz nie ma wrażenia, że ogląda po trzykroć ten sam rodzaj bohaterki. Zresztą, tutaj znów muszę wrócić skojarzeniami do Grindhouse: Sam Raimi w Ash vs Evil Dead stworzył bez porównania lepszy komplet bohaterek niż Tarantino w Death Proof.

Fabularnie serial z jednej strony jest dość przewidywalny (konwencja zobowiązuje), z drugiej jednak zastawia na widza parę twistów, dzięki czemu nadal można całość oglądać w pewnym napięciu. W tym miejscu jednak muszę przyznać, że o ile początkowe odcinki – właśnie ze względu na humor i bohaterów – szalenie mi się spodobały (absolutnie uwielbiam odcinek Przynęta, z matką – i dialogi przy stole), o tyle dwa-trzy epizody kończące sezon obejrzałam już raczej siłą rozpędu. Bo przestało być zabawnie. Jakby z czasem Sam Raimi wkręcił się w tę opowieść i zapomniał, że to tylko lekka, głupkowata historyjka o starzejącym się pogromcy demonów. Jakby pod koniec próbował robić to na serio, stracił dystans do tworzywa. Zrobiło się jakoś tak mroczniej, ciężej, poważniej. Bohaterowie uwięzieni w zamkniętej, przeklętej przestrzeni miotają się z kąta w kąt i nie ma już miejsca na żarty. Krew się leje, kobiety krzyczą, a w piwnicy odbywają się demoniczne rytuały. A Fraa się nudzi. Nic nie poradzę.
(źródło)
Zaczęłam dochodzić do wniosku, że może jednak zrobienie z tej opowieści serialu w ogóle nie było dobrym pomysłem. Gdyby te ostatnie odcinki stanowiły finał jednego, pełnometrażowego filmu, trwałyby nie półtorej godziny, a jakieś dwadzieścia minut. I to by było w porządku – wiadomo, że zakończenie musi być w jakikolwiek sposób mocniejsze od pozostałej części, ale ta powaga nie zdążyłaby znudzić widza. A tymczasem w świetle tego, jak Ash… zaczął wyglądać pod koniec sezonu, zastanawiam się, czy drugi sezon będzie wart oglądania. Owszem, samo zakończenie i ostatnia scena dają pewną nadzieję. Niemniej obecnie towarzyszy mi raczej myśl „jak coś będzie to obejrzę dla zasady”, ale nie ma w tym niecierpliwości.

W ogóle na samym początku nie chciałam tego serialu tykać. Z jednej strony, piła mechaniczna zamiast ręki, kaman! Z drugiej jednak, obawiałam się trochę tego „martwego zła” – miałam wrażenie, że jak martwe, no to pewnie to będą jakieś zombiaki i będzie paskudnie. Nie lubię zombiaków (poza paroma chlubnymi wyjątkami, ma się rozumieć). Są obrzydliwe, a nie straszne. Na szczęście jednak demony z Asha… tylko na pierwszy rzut oka kojarzą się z zombiakami i mogę je oglądać bez bólu. Kojarzą się raczej z potworami na poziomie produkcji o Buffy. Jeśli więc ktoś ma tak jak ja, to serial Sama Raimiego i tak może na luzaku oglądać.
Można też oglądać bez znajomości Martwego Zła, ponieważ wszystko to, co widz powinien wiedzieć o przeszłości Asha, jest powiedziane.

Ash vs Evil Dead to – przynajmniej na razie – krótki serial, raptem dziesięć odcinków, po pół godziny każdy. Ogląda się to przyjemnie i szybko. Jest wartka akcja, sympatyczni bohaterowie, sporo humoru (masa dialogów, z których trudno wskazać, który jest najfajniejszy), niezła muzyka. Jest piła mechaniczna. Lekka, niezobowiązująca rozrywka, która nie zostaje w głowie na dłużej i pozwala zaraz po obejrzeniu szukać sobie innych opowieści. Bardzo fajne spotkanie z twórczością Sama Raimiego.




– You say one more dumb thing...

– I'm gonna say a lotta dumb things!

3 komentarze:

  1. Masz chyba dwa razy to samo zdjęcie o.O I zaczynam się czuć jak Twój pakiet popkulturowy ;|

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, wrzuciło mi dwa razy to samo o.O No nic, poprawię później :)
      Że niby mam zacząć abonament płacić? :D

      Usuń
    2. Nah, masz pierścień władzy, muszę być posłuszny :P

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...