(źródło) |
Autor: Maciej Kmiołek, Adam Kmiołek
Tytuł: Polski
Superbohater Biały Orzeł #4 – Wielka draka w Stolicy
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013
Wydawca: Wizuale
Zacznę od pochwalenia się: moje
okołokomiksowe blogaskowanie zostało wyróżnione w akcji społecznej, która wcale
nie była konkursem, Cała Polska pisze o komiksach. Swego czasu zamieszczałam tu namiary na tę akcję, no bo ona
dobra była. Komiks, jak każde inne medium, może być dobry lub zły, ale nie
wydaje mi się sensowne lekceważenie go tylko dlatego, że jest komiksem. Komiks
też człowiek… znaczy ten, no. No. Więc trzeba ludzi uświadamiać.
No i w ramach tegoż wyróżnienia po
powrocie z urlopu odebrałam z poczty przemiłą paczuszkę – a w paczuszce był,
między innymi, pierwszy zeszyt drugiego epizodu przygód naszego całkiem
własnego, polskiego superbohatera – Białego
Orła.
Tu muszę znów machnąć dygresję:
Nigdy nie ukrywałam, że paru rzeczy
zazdroszczę Amerykanom. Między innymi – ich patriotyzmu. Takiego napchanego
patosem, mocno naiwnego, ale jednak przecież szczerego i optymistycznego,
takiego „rząd nas okrada, politycy kłamią, żołnierze umierają na końcu świata
za cudzą sprawę, ale jesteśmy dumni, że jesteśmy Amerykanami, bo Ameryka jest
zajebista”. Chciałabym, żeby Polacy też poszli z myśleniem trochę w tym
kierunku.
A amerykańska moda na superbohaterów jest,
przynajmniej dla mnie, jednym z przejawów tego głupiutkiego patriotyzmu. No bo
jarać się kolesiem w trykotach i ze skrzydełkami sterczącymi z uszu? Serio?
Tylko dlatego, że ma gwiazdę na tarczy? Takie rzeczy to tylko w USA. Ci wszyscy
zamaskowani obrońcy uciśnionych są właśnie tacy: naiwni, z nutką patosu,
widowiskowi. Na wskroś amerykańscy. I tak sobie zawsze myślałam, że kurde:
Amerykanie potrafią się tym jarać. A my? To niesprawiedliwe, że nie mamy
własnego superbohatera. Przecież też jesteśmy zajebiści, tylko trzeba to jakoś
sprzedać światu. Wszak nawet Rosjanie mają Putina!
A potem po internetach przetoczyła się wieść
o tym, że powstaje polski superheros, Biały Orzeł! Hell yeah!, myślę sobie. Nareszcie! Tyle tylko, że im dalej w las,
tym mniej byłam entuzjastyczna – a teraz wreszcie miałam okazję do
skonfrontowania wszystkich swoich obaw i nadziei z rzeczywistością.
Na początek: przyznaję, opinię wyrabiam
sobie po przeczytaniu dwóch zeszytów Białego
Orła. Tu i ówdzie mogę mieć więc zniekształcony obraz tej historii.
Najpierw krótka zajawka: Aleks
Poniatowski wypierdzielił się z n-tego piętra biurowca korporacji, której
przewodził, Techcorpu. Powinien był zginąć, ale zamiast tego się połamał i
zapadł w trzyletnią śpiączkę. W międzyczasie odeszła od niego żona. A potem
został superbohaterem. Teraz szuka ojca, ratuje rodaków, no i walczy z
Techcorpem oraz jej nowym prezesem, Wiktorem Rossem. I obowiązkowo ma
pomocnika: młodego geniusza, Hudiniego.
Co jest fajne w tym komiksie?
Jest polski. Nasz. To nasz Kapitan Polska.
Ogromnie się cieszę, że ktoś (w tym przypadku: Maciej i Adam Kmiołek)
zdecydował się na stworzenie takiej postaci. Co więcej, inni bohaterowie
również mają ogromny potencjał. Obrończynią Warszawy jest – a jakże! – Syrena. Pomysł genialny w swojej
prostocie. Jest też świetny Obywatel
oraz Rycerz Polski. I masa innych
bohaterów i złoczyńców, ale ta gromadka akurat najbardziej mnie urzekła (a
raczej ich założenia, ale o realizacji tych założeń za chwilę). Jedynym
potknięciem było tu nazwanie dwóch uberpotężnych istot. O ile pan Odpowiada
jeszcze jakoś brzmi, o tyle z pana Pyty… pana Pyta, przepraszam, nie mogłam
przestać się śmiać. Wiem, wiem, jestem rynsztok.
Kreska – jasne, nie znam się na tym, ale
mi się podoba. Czytając odnosiłam wrażenie, że to jak najbardziej ta
Marvelowsko-DC Comicsowa półka. Myślę, że autorzy nie mają się czego wstydzić.
Dlaczego więc zamiast piać z zachwytu, ja
tak okropnie krążę wokół tematu?
Bo to po prostu nie jest to, co ja sobie
wymarzyłam. Ot, i smuteczek.
Bardzo wyraźnie widać, że autorzy
inspirowali się superbohaterskimi klasykami. Już w krótkiej zajawce można z
łatwością wskazać szereg utartych schematów, które stanowią oczywisty trzon
każdej prawdziwej, beztroskiej opowieści o superbohaterach z gaciami na
wierzchu. I samo w sobie inspirowanie się nie jest złe, przecież chodziło
właśnie o komiks utrzymany w tym gatunku. Tyle tylko, że – tak to przynajmniej
dla mnie wygląda – w wyniku tego zapatrzenia w amerykańskie wzorce zapodziało
się gdzieś to, co stanowiło dla mnie główny atut Białego Orła: polskość. Oczywiście, nazwy są po polsku, a i
niektóre adresy brzmią znajomo (ot, Most Poniatowskiego chociażby). Ale co poza
tym? Gdzie jest – uwaga, magiczne słowo – klimat?
Bo ja nie poczułam, że czytam o polskim superbohaterze. Ani, tym bardziej, o
warszawskiej superbohaterce. Może i nazywa się Syrena, ale to tak naprawdę taka
mniej liściasta wersja Trującego Bluszczu. Gdyby się nie przedstawiła, mogłaby
być… no… czymkolwiek, bo nic nie wskazuje na to, że to syrenka. I nie mówię tu
koniecznie o ogonie (choć ogoniasta, stricte wodna heroina byłaby ciekawym
elementem), ale naprawdę o czymkolwiek.
Tarczy i mieczu? Łuskowatym nacipniku?
To, niestety, dotyczy wszystkich postaci,
z jakimi spotkałam się w komiksie. Podmienić im imiona i mogą być bohaterami
dowolnej narodowości, bo są pozbawieni jakiegoś regionalnego charakteru. To
samo dotyczy miejsc. Wszystko jest tak oderwane od rzeczywistości, że mogłoby się
dziać naprawdę gdziekolwiek. Totalnie nie czuć polskich realiów.
Pewnie marudzę, ale po prostu lubię,
kiedy po zapoznaniu się z jakąś historią mogę wyrobić sobie opinię o jej poszczególnych
elementach – w tym choćby właśnie o miejscu akcji. Po Kaznodziei była to Ameryka, po Batmanie
Gotham City, po (tu sięgnę do filmu, ale nie mogę się powstrzymać) Propozycji – Australia. Miejsce nie musi
być rzeczywiste, a opinia obiektywna czy poprawna, ale grunt, żeby to było. Po lekturze Białego Orła gdyby
ktoś mnie zapytał, jaka jest Warszawa, mogę powiedzieć… no… niczego nie mogę
powiedzieć. Świat Białego Orła i jego
bohaterowie są pozbawieni jakichś charakterystycznych cech, dla których
miałabym sięgnąć właśnie po te komiksy, a nie na przykład po X-Menów. Niby to wszystko jest ładnie i
poprawnie w ramach schematu, ale schematem się światu nie pokaże, że jesteśmy
zajebiści. Pokaże się jedynie tyle, że umiemy się poruszać w już wyraźnie
ukształtowanych, amerykańskich ramach. Szkoda.
Mam świadomość tego, że dość łatwo to
moje malkontenctwo wyśmiać jako kwękanie dziecka, że Biały Orzeł jest o Białym Orle, a ono wolałoby Błękitną Kaczuszkę.
Zapewne jest w tym pewna racja, a komiks jest dokładnie taki, jaki ma być. Nie
odpowiada mi, bo po prostu gustuję w czymś innym. Jeśli nie lubię komedii o
licealistach, to przecież ich nie oglądam i nie narzekam potem, że bohaterowie
za młodzi, szkolne realia nudne, a nauczyciele bezsensownie demonizowani. Po
prostu nie odpalam filmu. I jeśli nie jestem fanką komiksów o superbohaterach,
należałoby zastosować ten sam mechanizm. Tyle tylko, że ja ciągle czekam na komiksowe
objawienie „Polska też jest zajebista!” w wielkim, superbohaterskim stylu. I
nic na to nie poradzę. A Biały Orzeł 5/10, bo właściwie gdyby zignorować
jego narodowość, to wszystko jest… no… wporzo. Zadka nie urywa, ale wporzo.
Tyle tylko, że po tej próbce naprawdę zastanawiam się, czy zainteresować się
pozostałymi numerami. Zabrakło haczyka na końcu tej wędki.