wtorek, 30 lipca 2013

Fraa w czytelni (57) - "Biały Orzeł"

Autor: Maciej Kmiołek, Adam Kmiołek 
Tytuł: Polski Superbohater Biały Orzeł #4 – Wielka draka w Stolicy 
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2013 
Wydawca: Wizuale

Zacznę od pochwalenia się: moje okołokomiksowe blogaskowanie zostało wyróżnione w akcji społecznej, która wcale nie była konkursem, Cała Polska pisze o komiksach. Swego czasu zamieszczałam tu namiary na tę akcję, no bo ona dobra była. Komiks, jak każde inne medium, może być dobry lub zły, ale nie wydaje mi się sensowne lekceważenie go tylko dlatego, że jest komiksem. Komiks też człowiek… znaczy ten, no. No. Więc trzeba ludzi uświadamiać.
No i w ramach tegoż wyróżnienia po powrocie z urlopu odebrałam z poczty przemiłą paczuszkę – a w paczuszce był, między innymi, pierwszy zeszyt drugiego epizodu przygód naszego całkiem własnego, polskiego superbohatera – Białego Orła.

Tu muszę znów machnąć dygresję:
Nigdy nie ukrywałam, że paru rzeczy zazdroszczę Amerykanom. Między innymi – ich patriotyzmu. Takiego napchanego patosem, mocno naiwnego, ale jednak przecież szczerego i optymistycznego, takiego „rząd nas okrada, politycy kłamią, żołnierze umierają na końcu świata za cudzą sprawę, ale jesteśmy dumni, że jesteśmy Amerykanami, bo Ameryka jest zajebista”. Chciałabym, żeby Polacy też poszli z myśleniem trochę w tym kierunku.
A amerykańska moda na superbohaterów jest, przynajmniej dla mnie, jednym z przejawów tego głupiutkiego patriotyzmu. No bo jarać się kolesiem w trykotach i ze skrzydełkami sterczącymi z uszu? Serio? Tylko dlatego, że ma gwiazdę na tarczy? Takie rzeczy to tylko w USA. Ci wszyscy zamaskowani obrońcy uciśnionych są właśnie tacy: naiwni, z nutką patosu, widowiskowi. Na wskroś amerykańscy. I tak sobie zawsze myślałam, że kurde: Amerykanie potrafią się tym jarać. A my? To niesprawiedliwe, że nie mamy własnego superbohatera. Przecież też jesteśmy zajebiści, tylko trzeba to jakoś sprzedać światu. Wszak nawet Rosjanie mają Putina!
A potem po internetach przetoczyła się wieść o tym, że powstaje polski superheros, Biały Orzeł! Hell yeah!, myślę sobie. Nareszcie! Tyle tylko, że im dalej w las, tym mniej byłam entuzjastyczna – a teraz wreszcie miałam okazję do skonfrontowania wszystkich swoich obaw i nadziei z rzeczywistością.

Na początek: przyznaję, opinię wyrabiam sobie po przeczytaniu dwóch zeszytów Białego Orła. Tu i ówdzie mogę mieć więc zniekształcony obraz tej historii.

Najpierw krótka zajawka: Aleks Poniatowski wypierdzielił się z n-tego piętra biurowca korporacji, której przewodził, Techcorpu. Powinien był zginąć, ale zamiast tego się połamał i zapadł w trzyletnią śpiączkę. W międzyczasie odeszła od niego żona. A potem został superbohaterem. Teraz szuka ojca, ratuje rodaków, no i walczy z Techcorpem oraz jej nowym prezesem, Wiktorem Rossem. I obowiązkowo ma pomocnika: młodego geniusza, Hudiniego.

Co jest fajne w tym komiksie?
Jest polski. Nasz. To nasz Kapitan Polska. Ogromnie się cieszę, że ktoś (w tym przypadku: Maciej i Adam Kmiołek) zdecydował się na stworzenie takiej postaci. Co więcej, inni bohaterowie również mają ogromny potencjał. Obrończynią Warszawy jest – a jakże! – Syrena. Pomysł genialny w swojej prostocie. Jest też świetny Obywatel oraz Rycerz Polski. I masa innych bohaterów i złoczyńców, ale ta gromadka akurat najbardziej mnie urzekła (a raczej ich założenia, ale o realizacji tych założeń za chwilę). Jedynym potknięciem było tu nazwanie dwóch uberpotężnych istot. O ile pan Odpowiada jeszcze jakoś brzmi, o tyle z pana Pyty… pana Pyta, przepraszam, nie mogłam przestać się śmiać. Wiem, wiem, jestem rynsztok.
Kreska – jasne, nie znam się na tym, ale mi się podoba. Czytając odnosiłam wrażenie, że to jak najbardziej ta Marvelowsko-DC Comicsowa półka. Myślę, że autorzy nie mają się czego wstydzić.

Dlaczego więc zamiast piać z zachwytu, ja tak okropnie krążę wokół tematu?
Bo to po prostu nie jest to, co ja sobie wymarzyłam. Ot, i smuteczek.

Bardzo wyraźnie widać, że autorzy inspirowali się superbohaterskimi klasykami. Już w krótkiej zajawce można z łatwością wskazać szereg utartych schematów, które stanowią oczywisty trzon każdej prawdziwej, beztroskiej opowieści o superbohaterach z gaciami na wierzchu. I samo w sobie inspirowanie się nie jest złe, przecież chodziło właśnie o komiks utrzymany w tym gatunku. Tyle tylko, że – tak to przynajmniej dla mnie wygląda – w wyniku tego zapatrzenia w amerykańskie wzorce zapodziało się gdzieś to, co stanowiło dla mnie główny atut Białego Orła: polskość. Oczywiście, nazwy są po polsku, a i niektóre adresy brzmią znajomo (ot, Most Poniatowskiego chociażby). Ale co poza tym? Gdzie jest – uwaga, magiczne słowo – klimat? Bo ja nie poczułam, że czytam o polskim superbohaterze. Ani, tym bardziej, o warszawskiej superbohaterce. Może i nazywa się Syrena, ale to tak naprawdę taka mniej liściasta wersja Trującego Bluszczu. Gdyby się nie przedstawiła, mogłaby być… no… czymkolwiek, bo nic nie wskazuje na to, że to syrenka. I nie mówię tu koniecznie o ogonie (choć ogoniasta, stricte wodna heroina byłaby ciekawym elementem), ale naprawdę o czymkolwiek. Tarczy i mieczu? Łuskowatym nacipniku?
To, niestety, dotyczy wszystkich postaci, z jakimi spotkałam się w komiksie. Podmienić im imiona i mogą być bohaterami dowolnej narodowości, bo są pozbawieni jakiegoś regionalnego charakteru. To samo dotyczy miejsc. Wszystko jest tak oderwane od rzeczywistości, że mogłoby się dziać naprawdę gdziekolwiek. Totalnie nie czuć polskich realiów.
Pewnie marudzę, ale po prostu lubię, kiedy po zapoznaniu się z jakąś historią mogę wyrobić sobie opinię o jej poszczególnych elementach – w tym choćby właśnie o miejscu akcji. Po Kaznodziei była to Ameryka, po Batmanie Gotham City, po (tu sięgnę do filmu, ale nie mogę się powstrzymać) Propozycji – Australia. Miejsce nie musi być rzeczywiste, a opinia obiektywna czy poprawna, ale grunt, żeby to było. Po lekturze Białego Orła gdyby ktoś mnie zapytał, jaka jest Warszawa, mogę powiedzieć… no… niczego nie mogę powiedzieć. Świat Białego Orła i jego bohaterowie są pozbawieni jakichś charakterystycznych cech, dla których miałabym sięgnąć właśnie po te komiksy, a nie na przykład po X-Menów. Niby to wszystko jest ładnie i poprawnie w ramach schematu, ale schematem się światu nie pokaże, że jesteśmy zajebiści. Pokaże się jedynie tyle, że umiemy się poruszać w już wyraźnie ukształtowanych, amerykańskich ramach. Szkoda.

Mam świadomość tego, że dość łatwo to moje malkontenctwo wyśmiać jako kwękanie dziecka, że Biały Orzeł jest o Białym Orle, a ono wolałoby Błękitną Kaczuszkę. Zapewne jest w tym pewna racja, a komiks jest dokładnie taki, jaki ma być. Nie odpowiada mi, bo po prostu gustuję w czymś innym. Jeśli nie lubię komedii o licealistach, to przecież ich nie oglądam i nie narzekam potem, że bohaterowie za młodzi, szkolne realia nudne, a nauczyciele bezsensownie demonizowani. Po prostu nie odpalam filmu. I jeśli nie jestem fanką komiksów o superbohaterach, należałoby zastosować ten sam mechanizm. Tyle tylko, że ja ciągle czekam na komiksowe objawienie „Polska też jest zajebista!” w wielkim, superbohaterskim stylu. I nic na to nie poradzę. A Biały Orzeł 5/10, bo właściwie gdyby zignorować jego narodowość, to wszystko jest… no… wporzo. Zadka nie urywa, ale wporzo. Tyle tylko, że po tej próbce naprawdę zastanawiam się, czy zainteresować się pozostałymi numerami. Zabrakło haczyka na końcu tej wędki.
 

wtorek, 16 lipca 2013

ZaFraapowana filmami (82) - "Pacific Rim"

No dobrze. Nie ukrywam, że największą chęć miałabym zalinkować tutaj recenzję Rusty Angel, bo oddaje istotę sprawy. Ale nie będę taka. Mój blog, moje musi być wykrzyknienie zachwytu.

Raczej wątpię, żeby ktoś nie wiedział, o co chodzi, ale dla przyzwoitości przypomnę: Pacific Rim w reżyserii Guillermo del Toro to spektakularne widowisko o gigantycznych mechach, które walczą z gigantycznymi potworami z innego wymiaru.
Wersja dla bardziej opornych, znaczy z jakimiś tam mało istotnymi elementami, takimi jak… nie wiem… fabuła: gdzieś na dnie Pacyfiku otworzył się korytarz do innego wymiaru, z którego to korytarza zaczęło wyłazić rozmaite paskudztwo. Ludzkość połączyła swoje siły i celem obrony wydała na świat gigantyczne roboty. Potem uznała, że lepiej zastąpić je murem. I tu wchodzą nasi bohaterowie-ludzie: każdy robot, tak zwany Jaeger, jest pilotowany przez dwóch delikwentów, bo kiedy dawniej piloci wsiadali do maszyn pojedynczo, mózgi wyciekały im uszami. Czy coś takiego. Mamy więc pilota, Raleigha Becketa (Charlie Hunnam, fanki rzucają gaciami!), który właściwie pięć lat temu rzucił ten interes i zajął się pracami budowlanymi, ale teraz musi wrócić do dawnego fachu, bo ekipa zajmująca się wielkimi robotami przechodzi kryzys. Jest Stacker Pentecost (Idris Elba, w ruch idą staniki!), szefu całego projektu, zmuszony zejść do podziemia z całym tym majdanem, bo ludzkość generalnie wycofała się z tego, kiedy roboty zaczęły ponosić porażki. I jest Mako Mori (Rinko Kikuchi), wprawdzie nie pilot, a teoretyk, ale bardzo by chciała pilotować. Nie dziwię się – ja też.

Fabuła prosta jak konstrukcja cepa. Stosunkowo łatwo obstawić, kto zginie, a kto przeżyje. W ogóle wszystko tam łatwo przewidzieć, bo przecież nie o nieprzewidywalność wątków chodzi, a o rozpierduchę.
I istotnie, jest rozpierducha. Taka bardzo konkretna, która sprawia, że w kategorii „Filmy o wielkich, naparzających się robotach” Pacific Rim wspina się dużo wyżej niż Transformers. Bo Pacific Rim jest pozbawione prawie całej tej nudnej, słodkopierdzącej, naiwnej otoczki. To znaczy jasne, trochę tego jest. Tu i ówdzie jest też trochę tego zdrowego, amerykańskiego patosu, z banalnym spiczem dowódcy włącznie. Ale nikt nam nie mówi „My nie krzywdzimy ludzi”, by zaraz potem wpierdzielić się w zatłoczony wieżowiec. Twórcy nie zaprzątają widzowi głowy takimi pierdołami, po prostu pokazują wspomnianą już rozpierduchę.
W przypadku takich filmów zawsze jest obawa, że pewnie najlepszą akcję pokazali w trailerze, a w kinie zobaczy się to samo plus parę smętnych dialogów.
Otóż tym razem tak nie było. Pacific Rim leci sobie w fantastycznym tempie, akurat takim, żeby rozwałka wciągnęła i dawała frajdę, ale z drobnymi spowolnieniami tu i ówdzie, żeby jednak widz zdążył jakoś tam przywiązać się do bohaterów. I tak się turlamy od średnich potworów do coraz większych i większych.

kadr z filmu Pacific Rim (Hannibal Chau)
Bohaterowie są… cóż, są równie prości jak fabuła. Do bólu typowi. Budzą sympatię, ale nie zostają w głowie na dłużej. Na szczęście jest parę chlubnych wyjątków. Zacznę od mojego prywatnego spaczenia, czyli od pary rosyjskich pilotów, Kaidanovskych (Robert Maillet i Heather Doerksen). Byli przepięknie przerysowani, niemal groteskowi w swoim byciu Rosjanami. Brakowało im tylko czerwonych gwiazd i futrzanych czap. Generalnie ich rólki były niewielkie, ale i tak zapadły mi w pamięci. Rolą większą i zdecydowanie wygrywającą, jeśli chodzi o wszystkich ludzkich bohaterów filmu, był Hannibal Chau (Ron Perlman), całkowicie świetny handlarz potworzymi resztkami. Jeśli nawet kogoś nie kręcą wielkie roboty (a kogoś nie kręcą…? Poproszę wyjść z tego bloga i przemyśleć swoje zachowanie), warto się pomęczyć dla tej jednej postaci.
Nie powiem, ja tam miałam jeszcze jednego faworyta, ale była to sympatia zupełnie irracjonalna i naprawdę bezsensowna, bo koleś właściwie tylko siedział w łączności (a trzeeeci, co był głupi…!) Tendo Choi (Clifton Collins). Miał szelki, muszkę i zajebiste pekaesy, o.

No, ale przecież nie dla ludzi ogląda się ten film. Chodzi o roboty. A te zdecydowanie są satysfakcjonujące. Z wyglądu klasyczne, znane i lubiane mechy, człekokształtne gundamy, różniące się nieco między sobą w zależności od kraju czy roku produkcji. Oczywiście, okazuje się, że stary złom jest dużo lepszy niż wypaśne nowoczesne mechy, ale to chyba nikogo nie zaskakuje, prawda? Grunt, że roboty tłuką się ładnie. W ruch idą kontenery, składane miecze, wyrzutnie rakiet, działka plazmowe, okręty i wszystko, co tylko wpadnie w ręce takiego giganta. Ciskają się z potworami w tę i nazad zarówno w oceanie jak i w miastach, odrywają sobie kończyny i w ogóle, w ogóle. Dwie godziny  nieskrępowanej rozwałki, naprawdę efektownej, koniecznie do zobaczenia w kinie, niekoniecznie w 3D (w 2D wygląda naprawdę spektakularnie, więc nie ma parcia).

Jasne, fabuła często jest grubymi nićmi szyta, a niektóre sceny wywołują parsknięcie śmiechu. No bo czemu genialny matematyk, Gottlieb (Burn Gorman), musiał zużyć chyba z sześć gigantycznych tablic i pewnie z cztery opakowania kredy, żeby wyliczyć jedną małą funkcyjkę? Czemu genialni naukowcy, wspomniany już Gottlieb i Geiszler (Charlie Day), nie mogli do kwatery głównej po prostu zadzwonić, tylko musieli wpaść dramatycznie i w ostatniej chwili, podwiezieni śmigłowcem? Czemu w ogóle ludzkość od razu nie uderzyła w próby zablokowania całego tego wyłomu, tylko pierdzieliła się z montowaniem robotów? Czemu wreszcie, kiedy już ludzie mieli jako-takie doświadczenie z robotami i potworami i widzieli, że najeźdźcy przechodzą przez kolejne miasta jak przez masło, uznali jednak, że zbudowanie wokół oceanu płotka będzie jakąkolwiek przeszkodą?
Generalnie w filmie jest naprawdę dużo bzdur. Które, żeby było śmieszniej, w niczym nie przeszkadzają, bo WIELKIE ROBOTY.
To znaczy… cóż, spróbuję dokończyć tę recenzję obrazkowo, bo pisanie w obliczu takiego filmu naprawdę, naprawdę nie ma najmniejszego sensu. 

Indżojcie. Dla mnie full wypas 9/10.






Rosjanie, biczyz! Obczajcie te złote sygnety!







  

wtorek, 9 lipca 2013

Granie na Fraakranie (30) - wywiad z Benoît Sokalem

Ma się rozumieć, nie mój wywiad. Z internetów podejrzany, o:


Najwyraźniej mój fanatyzm ma się nieźle, skoro postanowiłam popełnić tutaj coś takiego, ale tak naprawdę słuchałam sobie na jutubcu wywiadu, słuchałam i szlag mnie trafiał. Sama rozmowa jest niesłychanie ciekawa – no, jeśli ktoś jest psychofanem, ma się rozumieć (choć momentami brakowało mi pogłębienia niektórych tematów). Niestety: jako filmik prezentuje się raczej słabo. Głównie ze względu na dwujęzyczność. Wywiad przeprowadził przedstawiciel rosyjskiego fanklubu „Powrót do Syberii”, Max Mamochkin. Pytał, ma się rozumieć, po rosyjsku, Benoît Sokal odpowiadał po francusku, a między nimi siedział tłumacz. Problem w tym, że odpowiedzi były dość długie, więc na filmiku prezentuje się to w ten sposób, że po pytaniu artysta dużo, dużo mówi, podczas gdy widzowie (i przeprowadzający wywiad) nie bardzo wiedzą, co ze sobą zrobić i gdzie podziać oczy (przy okazji: wszędzie, ale nie na komórkę!), a dopiero dużo, dużo później wreszcie tłumacz przekazuje nam sens wypowiedzi.
Szybki disklejmer: moja pisanina nie pretenduje absolutnie do bycia tłumaczeniem z prawdziwego zdarzenia. Nie jestem tłumaczem, a zarówno angielski jak i rosyjski znam tak „tyle o ile”. Zrobiłam to dla zaspokojenia własnego Wewnętrznego Psychofana (ma niewielki pokoik tuż obok lokum Wewnętrznego Grafomana). Trochę wzięłam z angielskich napisów (popełnionych, jeśli dobrze zrozumiałam, przez współklubowiczkę Maxa, Ilmirę Skakovaya, za co należą się wyrazy wdzięczności, bo otworzyła filmik na szeroki świat), trochę starałam się konfrontować to z tym, co słyszałam po rosyjsku, choć rzadko to coś dawało… po francusku, niestety, umiem jedynie się przedstawić i zakomunikować, że jestem nieprzygotowana, więc tak naprawdę nigdy się nie dowiem, co w rzeczywistości mówił Benoît Sokal.

Wywiad przeprowadzony 5 maja 2013 w Moskwie:

***

Max Mamochkin: Rozmawiamy dziś z Benoît Sokalem specjalnie dla rosyjskiego fanklubu „Powrót do Syberii”. To dla mnie wielki zaszczyt przeprowadzić tę rozmowę, ponieważ grałem w „Syberię” od dzieciństwa. W pierwszą część grałem, kiedy miałem siedem lat. W imieniu wszystkich rosyjskich fanów chciałbym wyrazić najgłębszą wdzięczność za tę niesamowitą grę.
Benoît Sokal: Dziękuję.
MM: Skoro reprezentujemy społeczność oddaną tej grze, naszym głównym tematem będzie „Syberia”. W ciągu trzech dni zebraliśmy około pięćdziesięciu pytań i wybraliśmy te najbardziej interesujące. Pierwsze pytanie, tradycyjnie: jak to wszystko się zaczęło? Jak narodził się pomysł stworzenia takiej gry?
BS: Pierwotnie pomysł wyłonił się z mechanicznych robotów. Mam przyjaciół we Francji, którzy kiedyś produkowali takie rzeczy. To było w czasie, kiedy ten przemysł rozkwitał. Automaty były powszechnie używane w handlu, by przykuć uwagę klientów, były pokazywane za witrynami sklepowymi. Ale z biegiem czasu to wszystko zaczęło podupadać, pojawiły się urządzenia elektroniczne i zaczęto nimi zastępować mechaniczne ruchome roboty. Ta sama historia wydarzyła się z pociągami: z silnikami parowymi, stopniowo zastępowanymi przez lokomotywy elektryczne. Lubię też wszystkie mechaniczne rzeczy związane z koleją, więc dostały zupełnie nowy dizajn. Podobny proces zaszedł w branży zegarkowej – zegarki mechaniczne zostały zastąpione przez kwarcowe. Drugim źródłem inspiracji była dla mnie sama Syberia, ponieważ w moim mniemaniu to niemal ostatnie tajemnicze miejsce, jakie zostało jeszcze na Ziemi.
MM: Jak wymyśliłeś miasta? Mają pierwowzory w rzeczywistości?
BS: Z pewnością częściowo mogłyby opierać się na istniejących miastach, ale ogólnie są fikcyjne. Kiedy je tworzyłem, wyszedłem od pomysłu, że każde miasto powinno reprezentować pewien okres z prawdziwej historii architektury. Na przykład jedno z miast jest w stylu art nouveau, który jest stosunkowo popularny we Francji. Kolejne miejsce jest stworzone w tradycyjnym austriackim i niemieckim stylu i ma wiele elementów art deco. Jest miasto typowe dla sowieckiego konstruktywizmu, który wszyscy znamy. W ten sposób, przez te miasta, chciałem odzwierciedlić rozwój europejskiej architektury. Ważne też jest, by zauważyć, że późne lata ’90. i wczesne ’00, kiedy zaczęliśmy pracować nad projektem, były czasem spoglądania wstecz i podsumowywania XX wieku. Ja też miałem wiele przemyśleń i to dało mi okazję do wyrażenia mojego własnego spojrzenia na ten okres.
MM: Kolejne pytanie jest bardziej osobiste. Masz coś wspólnego z Hansem Voralbergiem? Miałeś jakąś pasję, wielki sen, kiedy byłeś dzieckiem?
BS: To nie tak, że dokładnie Hans jest moim alter-ego. Raczej wszystkie postacie. Faktem jest, że mam bardzo mieszane pochodzenie: mój dziadek był z Ukrainy, ojciec jest Austriakiem, a matka Belgijką. Ze względów historycznych moi przodkowie musieli przemierzyć całą Europę, nim znaleźli się w jednym miejscu. Idea podróżowania prawdopodobnie była też jednym z motywów. Ważne dla mnie było pokazanie, że ludzie mogą przenosić się z miejsca na miejsce i w ten sposób tworzyć swoją własną historię. Jeśli chodzi o osobiste powiązania z bohaterami to powiedziałbym, że właściwiej jest postrzegać ich wszystkich razem.
MM: Byłeś kiedykolwiek na Syberii? Jeśli nie, chciałbyś kiedyś tam się udać?
BS: Nie miałem jeszcze możliwości odwiedzić Syberii, choć byłem na Ukrainie i w Moskwie. Ale gdybym miał wybrać się do odległych miejsc, raczej wybrałbym Mongolię.
MM: Następne pytanie jest dość oryginalne. W drugiej części gry dużo uwagi zostało poświęcone religii. W świetle tego faktu powstaje pytanie: cierpienie i ofiara Oscara – czy to jakiś rodzaj aluzji do Nowego Testamentu?
BS: Nie miałem takiego zamiaru, właściwie myślałem w inny sposób. Punktem startowym była wizja nowoczesnej cywilizacji, zbudowanej na sztucznych urządzeniach. Ludzkość jest otoczona przez plastikowe rzeczy. Medycyna, która czyni życie prostszym, może też być postrzegana jako kule. Oscar balansuje między byciem automatem a człowiekiem, ale poświęca się dla swojego stwórcy. To był najważniejszy punkt, ale nie ma nic wspólnego z religią.
MM: Możesz powiedzieć nam coś więcej o muzyce w grze? Moim zdaniem to bardzo ważny element.
BS: Skoro mowa o muzyce, muszę wyjaśnić ogólne podejście przyjęte w grze, które stanowi zachodnie spojrzenie na Rosję. Potrzebowałem właściwego akompaniamentu do tego pomysłu, niekoniecznie związanego z prawdziwymi rosyjskimi tradycjami muzycznymi, ale odzwierciedlającego zewnętrzne, europejskie wyobrażenie Rosji – pewnego rodzaju odległego, nieokreślonego dźwięku z nutami smutku i melancholii.
MM: Myślałeś kiedykolwiek o napisaniu książki?
BS: Nie, nie mam w planach powieści, może komiks.
MM: Wielu ludzi zastanawia się, czy historia będzie przeniesiona na duży ekran.
BS: Mieliśmy liczne oferty, nieznani i bardziej popularni reżyserzy proponowali swoje pomysły na film, które omawialiśmy, ale taki projekt wymaga znacznej sumy pieniędzy, więc na chwilę obecną wszystko zatrzymało się na fazie pomysłu.
MM: Dziękuję. Teraz chciałbym przejść do nowości, która była lekkim szokiem dla wszystkich fanów „Syberii”. Na jakim jest etapie trzecia część, która – jak wiemy – jest w produkcji?
BS: Tak, to prawda, gra jest w produkcji, data premiery ogólnie ustalona na koniec następnego roku albo, co jest bardziej prawdopodobne, na rok 2015.
MM: Czy można poznać jakieś bardziej szczegółowe informacje o nadchodzącej grze, takie jak miejsce akcji, możliwość spotkania bohaterów z poprzednich części…?
BS: Będzie Kate Walker, być może Oscar. Pozostanie znajome rosyjskie środowisko. Ale tym razem to przedstawienie Czernobyla, który mnie fascynuje. Nie prawdziwe miasto –ponownie, będzie ono na poły fikcyjne.
MM: Więc to będzie sequel czy niezależna historia?
BS: Oba. Z punktu widzenia bohatera, który zerwał z przeszłością i nie jest pewny nowego kierunku, można to rozumieć jako sequel. Jednakże jest to zupełnie inna historia z nowym twistem w wątku.
MM: Co ze stroną techniczną, z interfejsem i designem nawigacji – pozostaną takie same czy powinniśmy oczekiwać nowoczesnej grzy w 3D? Ja osobiście lubię tradycyjną wersję i myślę, że wiele osób woli ten old schoolowy urok od wymyślnych gadżetów.
BS: Moim głównym celem jest uczynienie gry piękną. Dla mnie strona wizualna i ozdoby są najważniejszym aspektem, troska o techniczną stronę realizacji jest drugorzędna. Rozmawiam z ludźmi z R&D, ale jeszcze nie zdecydowali się na żadną specjalną technikę. Co wiem na pewno, to to, że nie możesz zatrzymać się na tym, co już osiągnąłeś, zawsze musi być rozwój. Możesz być ostrożny i wybredny mając do czynienia z innowacjami, jednak nierozsądnie byłoby zupełnie ignorować rozwój techniczny.
MM: Czy podjęcie się projektu po takiej długiej przerwie było trudną decyzją?
BS: Zgodnie z wcześniejszymi informacjami „Syberia 3” nie miała się pojawić. Powinienem wyjaśnić, skąd to się wzięło. Kiedy zmienił się zarząd firmy, nie spodobały mi się pomysły nowego wydawcy, uświadomiłem sobie, że chce tylko wykorzystać sukces dwóch pierwszych gier i nie interesuje go strona artystyczna. W tamtym momencie nie byłem gotowy do dalszej pracy. Ale teraz jest inaczej.
MM: Naprawdę mamy nadzieję zobaczyć trzecią część. A co z innymi projektami oprócz „Syberii”? Wejdziesz w komiksy, powieści graficzne, może nowe gry?
BS: Zamierzam skupiać się na rzeczach, które zainteresują mnie w danym momencie. To, co interesuje mnie najbardziej w tej chwili, to połączenie komiksu i gry wideo. Jak dotąd są one od siebie dość odległe, ale jesteśmy świadkami oczywistej skłonności do skracania papierowych produkcji, takich jak książki, komiksy itp. Głównie w USA, ale i we Francji możemy też obserwować proces przesunięcia sztuki na obszar cyfrowy. Myślę, że za jakiś czas to będzie nowy, mieszany gatunek, który da młodym artystom okazję do eksperymentowania i wyrażania siebie. Jedną z zalet sztuki komiksowej jest to, że jest stosunkowo tania. To mogłoby pomóc rozwiązać problem wysokich kosztów tworzenia gier wideo.
MM: Dziękuję bardzo. To była wielka przyjemność rozmawiać z tobą. Kilka słów dla twoich fanów: czego chciałbyś im życzyć?
BS: Dziękuję. Przede wszystkim życzę wam cierpliwości, jako że produkcja zajmie dużo czasu. Mam nadzieję, że nowa część was nie rozczaruje.

 ***

sobota, 6 lipca 2013

ZaFraapowana filmami (81) - "The Thing"

plakat
Dawno, dawno temu, kiedy węgiel drzewny był jeszcze zielonymi paprociami, a Bujakiewicz nie była sezamkiem, czyli jakoś w okolicach późnej podstawówki, przeczytałam powieść Rzecz Alana Deana Fostera. Potem zorientowałam się, że to było na podstawie filmu o takim samym tytule – filmu, który ponoć był klasykiem i wogle. Minęło parę lat, zanim obejrzałam dzieło Carpentera z 1982 r., efekty wydały mi się nieco przestarzałe i ogólnie filmowa wizja odbiegała od mojej, ukutej na podstawie książki, niemniej jednak historię nadal uważałam – i uważam – za świetną. Był doskonały, nieco paranoiczny klimat izolacji i zagrożenia, który wciągał bez reszty.
Kiedy więc parę lat temu dowiedziałam się, że powstaje prequel do tej opowieści, od razu zaczęłam się jarać. Bah!, byłam przekonana, że pójdę na to do kina. No bo naprawdę mam duży sentyment.
Nie poszłam, a film  ostatecznie obejrzałam dopiero wczoraj.
I to był ten moment, w którym tak bardzo błogosławiłam swoje lenistwo.

Będzie nieco spoilerów, ale że film jest tak bardzo przewidywalny, to nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia.

Dzielna Amerykanka Kate Lloyd (Mary Elizabeth Winstead) zabiera się z norweską ekspedycją do Arktyki, gdzie ekipa wydłubuje z lodu zamrożonego Cosia – w sensie obcego. Coś okazuje się bardziej żwawy, niż wszyscy myśleli, i zaczyna masakrować wszystkich po kolei. Okej, skomplikowanie fabuły tak naprawdę nie odbiega wiele od filmu z 1982 r. Pytanie tylko, jak tę opowieść chcemy zaprezentować. Matthijs van Heijningen najwyraźniej uznał, że klimat jest dla słabych, a najbardziej będziemy się bać dwugłowego pokraka, wygimnastykowanego jak dziewczynka z Klątwy. W efekcie dostaliśmy coś jak Prometeusz, tylko bez tej świetnej oprawy wizualnej, którą film Scotta, jakkolwiek fatalny, jednak miał. Zgraja naukowców trzyma klocek lodu z obcą, dość wyrośniętą formą życia w jakimś totalnym baraku, późniejsze sekcje robią starą, sprawdzoną metodą: bez masek, bez żadnych zabezpieczeń, po prostu skalpel w dłoń i ciachamy. I będziemy bardzo zaskoczeni, że obcy dał radę zainfekować kogo tylko miał ochotę. Pomijam już zupełnie tę żenującą opozycję: dzielna i mądra Amerykanka kontra naiwni i głupawi Norwegowie, podkreśloną przez dialog Kate z szefem norweskiej ekspedycji, Sanderem (Ulrich Thomsen), gdzie tenże Norweg zostawia swoją rozmówczyni ze słowami „Nie jesteś tu od myślenia. Masz to coś wydostać bezpiecznie z lodu. Mam nadzieję, że się rozumiemy.”

Nieśmiałe próby wprowadzenia z lekka paranoicznego nastroju są tak oczywiste, że grożą permafacepalmem. Przecież kiedy Juliette (Kim Bubbs) podchodzi do Kate i mówi jej, że widziała Colina (Jonathan Walker) zmywającego krew, jak bardzo jest oczywiste, że to właśnie Juliette jest tą złą? Bardziej nachalnie przecież nie dało się pokazać, że laska próbuje zepchnąć całą winę na kogoś innego. Inna rzecz, że nie wiem, po co się w to bawiła, skoro w następnej sekundzie ujawniła się, a z jej brzucha wypełzły zęby, macki i bogowie wiedzą co jeszcze.
Ach, no właśnie: widz dostaje pełen obrazek transformacji człowieka w obcego. Należy przypuszczać, że mniej-więcej to samo miała okazję zobaczyć Kate. Nie przeszkadza to badaczom uznać, że super adekwatnym zabezpieczeniem przed atakiem obcych będzie zakucie w kajdanki potencjalnie zainfekowanych towarzyszy. W kajdanki. To nic, że stwór rozpruwa brzuch i wyłazi z trzewi, wije się w splotach jakichś bliżej nieokreślonych pędów czy macek, rozrywa czaszkę  i totalnie deformuje kończyny – kajdanki z całą pewnością będą dokładnie tym, co go powstrzyma, prawda?

kadr z filmu The Thing (od lewej: Kate, Sander)
"Mam pomysł! Wsadźmy w to łapy i dłubmy,
w końcu to tylko obcy!
What could possibly go wrong?"
Akcja pędzi na złamanie karku, ledwie dogaśnie ogień na jednym kosmicie, już miotaczem traktują kolejnego – nie ma w ogóle czasu na poczucie jakiejś niepewności, wszechogarniającego zagrożenia czy izolacji. W którymś momencie mamy scenę, w której Kate patrzy na gwiazdy i mówi, że „nigdy nie będą wyglądać tak samo” – ta próba nadania głębi całej tej rąbance jest tak bardzo z dupy wzięta, że aż boli. Budowanie nastroju: you’re doing it wrong. Cała horrorowatość filmu sprowadza się do pokazywania pokręconych obcych, którzy – powiedzmy sobie szczerze – zbyt odkrywczy to nie są. Ot, pazury, charkoty, zębiska i tryskająca ślina. Ale to już byyyłoo…! Potem możemy też zobaczyć statek kosmiczny, który znów: no może i jest ładny, poprawny, ale najzwyczajniej w świecie nieciekawy. Reżyser nie pokazał nam kompletnie niczego, czego byśmy już nie widzieli dziesiątki razy. Nie ma napięcia, wszystko jest oczywiste. Pomyliłam się jedynie w ocenie, w jakiej kolejności będą ginąć bohaterowie. Ale kiedy jeden z bohaterów pokaże Kate skrzynkę z granatami przecież jak bardzo jest oczywiste, że ona w którymś momencie piżgnie w obcego granatem? Albo: wiemy, że obcy nie kopiuje martwej materii. Test na „czystość krwi” można zrobić zaglądając ludziom w zęby – jak mają plomby to dobrze, jak nie, to niepewny. I w kolejnej scenie mamy zupełnie przypadkowe ujęcie bohatera, gdzie na pierwszym planie widać jego ucho z kolczykiem. Zupełnie, ale to zupełnie nie można zgadnąć, że gdzieś pod koniec będzie bez kolczyka i za to spłonie.

Myślę, że dałoby się z tego filmu naprawdę dużo wyłuskać. Można było powtórzyć atmosferę z książki (czyli pewnie z filmu Carpentera, ale nie ukrywam, że lepiej pamiętam książkę…), można było walnąć horror z prawdziwego zdarzenia (nie od dziś wiadomo, że najlepszy horror to taki, w którym nic nie widać), gdzie wśród członków ekspedycji są potwory, ale naprawdę nie wiadomo, którzy z nich nimi są. Można było skupić się na ludziach i ich reakcjach, załamaniach, nerwicach – w końcu to cywilni naukowcy, nie są przyzwyczajeni do kasowania swoich przyjaciół przy pomocy miotaczy ognia! Dlaczego tak łatwo przeobrażają się w komandosów? Postępujący brak wzajemnego zaufania też mógłby tu sporo namieszać. Tymczasem wszystko w tym filmie jest tak bardzo sztuczne, na siłę i na szybko, że naprawdę trudno wytrzymać tam te półtorej godziny. I nawet trochę mi smutno, kiedy tak patrzę na zupełnie zmarnowany potencjał.
1/10, kicz i tandeta, ot co. W dodatku nudne, przewidywalne, bez klimatu, bez sensu. Za to z merysójkową bohaterką.







– Jestem dr Sander Halvorson.
– Kate Lloyd.
– Tak. Wie pani, kim jestem?
– Tak.
– Adam powiedział mi, że będzie pani w stanie pomóc. Powiedział, że specjalizuje się pani w paleontologii.
– Głównie, tak.
– I najwyraźniej wydobyła pani spod lodu nowy okaz.
– Wymagało to kilku odwiertów w mroźną pogodę.
– Dobrze. Mój stary znajomy z Oslo prowadzi stację badawczą w Arktyce. 48 godzin temu jego ludzie znaleźli coś dość niezwykłego.
– Naprawdę? Co znaleźli?
– Lecimy tam jutro wieczorem, by zgadać znalezisko. I potrzebuję paleontologa.
– Na pewno pan zrozumie, że muszę wiedzieć coś więcej o tym, co zamierzam wydobyć.
– Jest pewna budowla.
– Budowla?
– Tak.
– Na terenie Arktyki?
– I gatunek. Tyle mogę powiedzieć.
– I zgaduję, że nie dostanę czasu by to przemyśleć.
– Niestety, muszę znać odpowiedź już teraz.
– Cóż. Wchodzę w to.
– Świetnie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...