piątek, 24 czerwca 2011

ZaFraapowana filmami (50) - "Ksiądz"


Ksiądz - plakat

Z filmami, które obracają się wokół interesujących mnie gatunków, ostatnio nie jest zbyt dobrze. Odgrzewa się stare klasyki – Conan, Łowca androidów, Pamięć absolutna, Batman, Prawdziwe męstwo, ewentualnie kręci kontynuacje tych produkcji, które co prawda są nowe, ale na pewno dadzą zarobić (Piraci z Karaibów czy Straszny film). Oczywiście jakość tych produkcji jest bardzo zróżnicowana, ba! niektóre filmy wypadają naprawdę nieźle, nawet w zestawieniu z pierwowzorami/poprzednimi częściami. Nie zmienia to faktu, że ostatnio mam dużą trudność ze znalezieniem nowego, oryginalnego filmu z kręgu fantastyki, że o westernie nie wspomnę, bo w westernie ta dolegliwość trwa już od dawna.
Pewnym ratunkiem są filmy na podstawie innych tekstów kultury: gier, książek, komiksów. Większość produkcji opartych na grach jest żenująca, książki ekranizowano od zawsze, no i komiksy… Oczywiście: Batman, Superman, Spiderman, a nawet X-Men to produkcje mające już swoje lata. Mam jednak wrażenie, że w końcu zaczęto sięgać do czegoś spoza stajni Marvelowskich superherosów. Powstaje adaptacja filmowa Kaznodziei. Mieliśmy 300. Mamy i Księdza.

Ksiądz (oryg.: Priest) to produkcja w reżyserii Scotta Stewarta, która premierę miała w maju tego roku. Film powstał na podstawie manhwy Min-Woo Hyunga pod tym samym tytułem. Nie ukrywam, że komiksu nie czytałam, głównie dlatego, że nie udało mi się dopaść, ale też z tej przyczyny, że mam alergię na orientalną kreskę. Jednak jeśli ktoś ma namiary, to chętnie poznam komiksowy oryginał.

Co do filmu:
Wielka wojna ludzi z wampirami wyniszczyła świat, który przeobraził się w pustynię. Ludzkość pozamykała się w miastach i żyje podporządkowana Kościołowi. Księża – elitarny oddział Kościoła do walki z wąpierzami – przestali być potrzebni, toteż kazano im siąść na zadkach w miastach i nie przeszkadzać. Wampiryczne resztki pozamykano w rezerwatach.
A jednak coś nie gra, bo wampiry dobierają się do jakiejś chaty na środku pustkowia, zabijają niestare małżeństwo i porywają osiemnastoletnią córkę, Lucy (Lily Collins). Tak się składa, że dziewczyna jest spokrewniona z tytułowym księdzem (Paul Bettany) – toteż odwiedza go Hicks (Cam Gigandet), przyjaciel rodziny, by namówić duchownego na wyprawę ratunkową. Wysoko postawione szychy kościelne nie pozwalają księdzu opuścić miasta, więc bohaterowie robią to wbrew prawu i ruszają w pustynię.
Tyle tytułem fabuły, żeby nie tłuc strasznymi spoilerami.

Odkąd pojawiły się reklamy i zwiastuny tego filmu, chciałam pójść na to do kina. Trailer był dynamiczny, postapokaliptyczny klimacik wydawał się bardzo mocny, miasto jawiło się niemal jak to z Łowcy androidów, a jeden z bohaterów wyglądał, jakby był stylizowany na Clinta Eastwooda – zresztą, również był postacią bezimienną – dopiero na liście płac można zobaczyć, że określony został jako Czarny Kapelusz (Karl Urban).
Oczywiście, film był w 3D, więc ostatecznie z kina nic nie wyszło.
Teraz się poważnie zastanawiam, czy na pewno tego żałuję.

kadr z filmu Ksiądz (ksiądz)
Nikt oczywiście nie spodziewał się produkcji wielce ambitnej, ze skomplikowaną intrygą i pogłębioną psychologią bohaterów. Miał być klimat, strzelanie, wybuchy i Kościół przedstawiony w taki „demoniczny” sposób.
Czyli – ni mniej, ni więcej – miał to być film do oglądania w kinie. To jak Dzień niepodległości. Całość durna, ale ma parę takich scen, które po prostu trzeba zobaczyć na dużym ekranie i wtedy robi to stosowne wrażenie. Oglądanie takich filmów na małym ekranie obnaża całą głupotę fabuły.
Tak było i tym razem.

Właściwie od samego początku pojawiają się pytania: no bo czemu wampiry poutykano w rezerwatach, zamiast po prostu wszystkie wytłuc? A skoro już doszło do nieszczęścia, czemu monsignor Orelas (Christopher Plummer) nie pozwolił księdzu ruszyć na odsiecz dziewusze? Przecież księża nic nie robili w tym mieście. Obijali się, usiłując wpasować się w społeczeństwo. A niech se pohasa po pustyni, komu to przeszkadza?
Jeśli cała fabuła filmu osadzona jest na dwóch bzdurach, to trudno ją tak na poważnie później śledzić. Tym bardziej, że później też rodzą się w widzu wątpliwości. Na przykład ślady – bohaterowie docierają do chatki, w której doszło do porwania i szukają śladów. Ksiądz je znajduje, głęboko wygniecione w ziemi. Tak głęboko, że ta ziemia (twarda i wyschnięta) w chwili ataku musiała być rozmemłanym błockiem. Czyżby niedawno padało? No jasne, przecież to pustynia, tu często pada… Zaraz, zaraz…! No ale jak inaczej wyjaśnić to, że wampiry zostawiły takie głębokie ślady, a nasi bohaterowie są jak duet Legolasów? Bo już nawet szkoda tracić nerwy na dociekanie, czemu Lucy, miotając się po płonącym wagonie pociągu, zachowała swoje piękne, długie, rozpuszczone włosy. Chciałabym zobaczyć choć jeden film, którego twórcy mają świadomość tego, że włosy-są-łatwopalne. Ba! Wystarczy bliskość ognia, żeby wyłysieć, nie trzeba od razu wsadzać głowy do pieca hutniczego.
Również niektóre akcenty, mające podkreślić superfajność bohaterów i mające być tymi „mocnymi” scenami, są po prostu bezbrzeżnie durne: Hicks początkowo nie umie strzelać do wampirów, bo one skaczą i WOGLE. Ksiądz go instruuje – w końcu następuje scena, w której Hicks ustrzeli potworę i rzuci ciętą ripostą nawiązującą do nauki księdza („od punktu A do cholernego punktu B” czy jakoś tak). Dobra. Może robiłoby to jakiekolwiek wrażenie, gdyby tylko nie to, że – na litość bogów – ten facet strzelał wtedy do nieruchomego i śmiertelnie rannego celu! Z jakiego punktu A do jakiego punktu B? Ten wampir leżał!
Ponadto całość jest boleśnie przewidywalna: za księdzem rusza pościg w postaci czwórki innych księży, z których jeden jest kobietą (Maggie Q). Ona dołącza do naszego bohatera (skądinąd chyba najmniej irytująca postać w całym filmie, gdyby tylko momentami tak nie smęciła...), reszta ginie. I choć armia wampirów zmiotła w ciągu jednej nocy jakieś miasteczko i trzech księży, to nasi bohaterowie rozjadą tę armię. I nawet się nie spocą. Ani nie będą do końca filmu pluć piachem, chociaż jadąc motocyklami przez ten niegościnny bezkres prowadzili między sobą rozmowy, więc powinni mieć połowę pustyni w ustach.

kadr z filmu Ksiądz (Czarny Kapelusz)
No dobrze. Ale nie ma co patrzeć tylko na fabułę, tak? Jak pisałam wcześniej, ten film to od samego początku miało być przede wszystkim siekanie, strzelanie i wybuchy. Słowem – efekty. No dobrze, trochę tego było. Bardzo podobały mi się sceny jazdy przez pustynię – dynamiczne, a krajobrazy bardzo malownicze. Nastrój w istocie wytworzony.
Reszta efektów, to już, niestety, było efekciarstwo. Ksiądz za pierwszym razem wydobył swoje ninja-krzyżyki w najbardziej idiotyczny i wydumany sposób, jaki tylko dało się wykombinować. Miało być efektownie – wyszło bezmiernie kiczowato i bezsensownie. Pewne momenty po prostu waliły po oczach tym, że to nakręcono jedynie na potrzeby większego 3D-efekciarstwa.
A między scenami efekciarskimi i wypełnionymi akcją, pojawiało się dla kontrastu rzewliwe smęcenie, upchnięte chyba na siłę, żeby dodać całości głębi.

Ale to nie było w tym filmie najgorsze. Najbardziej bolała mnie przerażająca ilość kalek (i nie mam tu na myśli niepełnosprawnych, tylko kalki).
Jak mówiłam – Czarny Kapelusz ewidentnie robiony na Clinta Eastwooda, ale nie miał nawet połowy Eastwoodowej charyzmy. Ba! Scena finalnego pojedynku zawiera nawet sergioleonowskie zbliżenia na oczy, które, niestety, nie buduje żadnego napięcia, bo pasuje jak pięść do nosa. Miasto, z którego ucieka tytułowy ksiądz, zdecydowanie za bardzo przypomina miasto z Blade Runnera. Scena, w której Czarny Kapelusz rozmawia z Lucy w czasie posiłku jest z kolei kalką z Piratów z Karaibów, gdzie Barbossa ugościł Elizabeth. Lucy nawet, tak jak Elizabeth, zaiwaniła ze stołu nóż. Czarny Kapelusz dyrygujący wśród akcji – Smecker ze Świętych z Bostonu. Nawet się zgadza, że przy muzyce klasycznej.
Mimo więc, że Ksiądz nie jest żadnym remake’m, oglądając miałam wrażenie, że to remake każdego filmu.

Nie ma co zawracać sobie głowy Księdzem. Wystarczy obejrzeć zwiastun – ba, można nawet kilka razy. Zwiastun nadal mi się podoba. Jedyne, czego żałuję, to że nie obejrzałam paru scen na dużym ekranie. Ale pewnie i tak moja uwaga byłaby wtedy odwrócona od filmu tym, że okulary do 3D wgniatają mi się w nos, więc właściwie nie ma powodów do smutku.
2/10 – a ocenę podnoszę głównie za zwiastun. I za wstęp – ładnie zrobiony, w komiksowej konwencji. Plus parę klimatycznych widoczków.








– Błagam was. Pozwólcie mi ją odnaleźć.
– Zrozum jedno, Księże. Świętość tego miejsca jest trwała. Obywatele miast mają pełne zaufanie do tego, że Kościół ich ochrania. Nie nakruszysz tej wiary.
– Co to za wiara, skoro jest stekiem kłamstw?
– Kwestionowanie kościelnej władzy jest absolutnie zakazane. Jeśli spróbujesz opuścić miasto, uznamy to za akt agresji wobec Kościoła. Zostaniesz wydalony z zakonu oraz ekskomunikowany. Czy wyraziłem się jasno? Spytałem, czy wyraziłem się jasno, ojcze!
– Tak, Ekscelencjo.
– Pamiętaj o przysiędze. Sprzeciwiając się Kościołowi, sprzeciwiasz się Bogu.

niedziela, 19 czerwca 2011

Wielka Kolekcja Westernów (II.15) - "Przedsionek piekła"


Przedsionek piekła - okładka

Mam pełną świadomość tego, że w dziale westernowym jest kolej na Alamo, czyli I.9. Tym niemniej czasem po prostu nie ma co się trzymać kolejki, a kuć film, póki gorący. Zrobiłam tak w przypadku Propozycji i Wystrzałowych dziewczyn (dwa przykłady wyjątkowo dobrego i wyjątkowo fatalnego westernu), zrobię tak i tym razem: obejrzałam bowiem film z 1999 roku Przedsionek piekła (oryg. Pugatory, reż. Uli Edel) i bardzo mnie to zasmuciło.
Zasmucił mnie oczywiście nie sam fakt obejrzenia filmu, ale jego jakość.
Przy okazji pisania o Deadwood wspomniałam już, że nowe westerny najczęściej są słabe. Wymieniłam trzy kategorie: remake’i, produkcje bez rozmachu albo idiotyczna, prosta fabuła. Przedsionek piekła (po raz kolejny wiwat tłumacze tytułów, no ale i tak mogło być gorzej…) łączy w sobie dwa ostatnie typy i dodaje coś jeszcze. Ledwo uchwytny powiew tandety, tendencyjności i kiczu. Lekką nutkę nachalnego moralizatorstwa.
Ale po kolei.

Banda niejakiego Blackjacka Brittona (Eric Roberts) napada na bank. Oczywiście, ginie parę osób, ale rabusie wsiadają na rącze rumaki i uciekają, z zamiarem dotarcia z pieniędzmi do Chihuahua. I choć brat samego Blackjacka jest ciężko ranny, ucieka razem z resztą bandy. Za nimi rusza w pościg połowa miasteczka. Po wielu godzinach wyczerpującej jazdy, mniej ważny z Brittonów spada z konia i umiera w męczarniach. Tu widz dowiaduje się, jak bardzo zły i nikczemny jest Blackjack – nie dość, że nie chce czekać, aż brat skona, to jeszcze nie chce go dobić. Tę ostatnią przysługę wyświadcza mu za to siostrzeniec Cavina (Peter Stormare, czyli uroczy i bardzo stereotypowy Rosjanin z Armageddonu), jednego z przydupasów szefa. Przez cały ten postój i dobijanie pościg dogania bandytów (ale Blackjack wcale nie miał racji, kiedy nie chciał czekać; on po prostu był zły – zły i nikczemny), rozpętuje się strzelanina, rabusie tracą całe pieniądze (o tym później…), po czym uciekają dalej i trafiają do tajemniczego miasteczka Refuge, gdzie nikt nie nosi broni, wszyscy są mili i tulaśni, a przybysze mają wikt i opierunek za darmo. Przybysze, naturalnie, zaburzają idealny porządek miasteczka, siostrzeniec zakochuje się w niejakiej Rose (Amelia Heinle), a fantastyka miesza się z westernem.
To znaczy takie było założenie.

kadr z filmu Przedsionek piekła
(od lewej: Doc Holliday, Jesse James, Dziki Bill, Billy the Kid)
Powiedzmy sobie szczerze: w dalszej części wpisu będę bezczelnie zdradzać rozmaite elementy fabuły z zakończeniem włącznie. Tyle tylko, że nie będzie to nic, czego nie można by zgadnąć po pierwszej z brzegu zajawce tego filmu.

Wspomniany wcześniej siostrzeniec, Leo ‘Sonny’ Dillard (Brad Rowe) jest zapamiętałym czytelnikiem tanich powieści o legendach Dzikiego Zachodu, takich jak Jesse James czy Doc Holliday. Dzięki temu, znając podobizny i opisy, dostrzega w niektórych mieszkańcach Refuge bohaterów tych historii – nagle okazuje się, że szeryf Forrest to Dziki Bill Hickok (Sam Shepard), sprzedawca Brooks to Jesse James (J. D. Souther), zastępca szeryfa Glen to w istocie Billy the Kid (Donnie Wahlberg), a miejscowy lekarz Woods to Doc Holliday (Randy Quaid). Również dziewczyna, w której Sonny się zakochał, ma drugą tożsamość.
W końcu Leo poznaje prawdę: Refuge to czyściec, w którym legendarni bohaterowie Dzikiego Zachodu pokutują za błędy, żeby w końcu dostać się do nieba. Pokuta polega na tym, że muszą spędzić w miasteczku określony czas, powstrzymując się od pokus, którymi ulegali w życiu: a więc nie piją, nie palą, nie sięgają po broń i nie przeklinają. Nie stosują przemocy w żadnej formie i pod żadnym pozorem.
Te zakazy sprawiają, że mieszkańcy nie mają wielu możliwości na spacyfikowanie Blackjacka i jego bandy. Ci zaś nikczemnie to wykorzystują. Depczą kapustę farmerowi i rzucają nożami w drzwi kościółka. Jeśli się zastanowić, przez większość filmu to jedyne nikczemne rzeczy, jakie robią ci źli ludzie. Choć fakt, z kapustą źle trafili, bo farmer nerwowy był i łopatą jednego z bandziorów zaszlachtował.
A teraz parę słów o bohaterach:
Najgorsze wersje westernowych bohaterów, jakie widziałam. Dziki Bill Hickok to miękki, zdziadziały człowieczek, który w niczym nie przypomina ani historycznego Dzikiego Billa, ani legendarnego. To boli o tyle, że jest to chyba najbardziej charakterystyczny bohater Dzikiego Zachodu i zawsze, kiedy pojawiał się w jakimś filmie, można było na ślepo obstawiać, że to on. I zawsze się okazywało, że to w istocie on. Tutaj pewnie miało być oryginalnie i inaczej, ale u licha – jaki sens ma robienie „oryginalnej” wizji gościa, który przecież jest postacią historyczną, są jego zdjęcia, jest znany jego życiorys (nawet jeśli owiany legendą)? Tu nie ma za bardzo miejsca na artystyczne widzimisię.
Jowialny, sympatyczny Randy Quaid również nie wypadł przekonująco jako Doc Holliday, którego zdecydowanie lepiej zagrał w Wyatcie Earpie drugi z braci Quaidów, Denis (choć sam Wyatt Earp był kijowy, ale ten jeden bohater wypadł naprawdę dobrze).
Oprócz tego, że pozytywni bohaterowie są świętoszkowatymi pierdołami, należy wrócić do głównego złego, czyli Blackjacka, który głównie jest idiotą. Tu wspomnę jeszcze raz o scenie ucieczki i o tym, jak bandyci stracili całe pieniądze. Stracili je, bo ktoś z pościgu strzelił do konia. Jednego. Ale Britton uznał za świetny pomysł rzucenie całych pieniędzy, jakie zrabowali, na jednego konia. W związku z tym, kiedy tylko zwierzę oberwało i zwaliło się na ziemię, bandyci stracili wszystko, co mieli. I wszystko, za co zginęło paru z nich. Jeśli Blackjack przez całe życie tak taktycznie rozgrywał wszystkie napady i ucieczki, to ja się dziwię, że oni nie przymierali głodem.
kadr z filmu Przedsionek piekła (Doc Holliday)
Dalej – w Refuge Blackjack przedstawił się jako Smith. Tym niemniej w którymś momencie okazało się, że szeryf Forrest wie, kto zacz. Oto więc Britton daje wyraz swojej przenikliwości i stwierdza, że to na pewno Sonny wszystko wygadał. Byłoby mrocznie i groźnie. Szkoda tylko, że parę scen wcześniej widz ogląda bijatykę Hickoka z Blackjackiem, gdzie w tle jeden z bandziorów woła coś w rodzaju: „Dalej, Blackjack!” – ja nie wiem, ja się nie znam, ale mniemam sobie, że to mogło być delikatną sugestią co do tożsamości tajemniczego pana Smitha.

Fabuła i przesłanie?
Należy być życiową pierdołą i dawać sobie wchodzić na głowę. Nie dajcie bogowie, żeby ktoś ośmielił się bronić swojej własności, bo pójdzie do piekła (przykład farmera). Należy nadstawiać drugi policzek i tego typu brednie. Jeśli ojciec wykorzystuje seksualnie dwunastoletnią córkę, ta nie ma prawa się bronić. Oczywiście, jest jeszcze niespodziewane zakończenie, w którym nasi dzielni bohaterowie stają w obronie miłości, zainspirowani przez Sonny’ego, który nie zgadza się na to, żeby bandyci zdemolowali miasteczko i wydupcyli śliczną Rose (która, nota bene, „zadźgała ojca tasakiem” – raz jeszcze wiwat tłumacze i życzę powodzenia w dźganiu tasakiem). Sonny nie boi się umrzeć, nie myśli o sobie, ale o bezpieczeństwie tych, których kocha. W takich okolicznościach będzie mu to policzone jako dobry uczynek. W kategorii rzygliwości morał filmu dostaje 10/10. Brakowało jeszcze tylko szybującego po tęczy różowego jednorożca.
Swoją drogą, ta wspaniała miłość to też interesująca rzecz: gościu zakochał się w niej na zabój wiedząc o niej tyle, że jest ładna. Później jeszcze dowiedział się, że dorastała w patologicznej rodzinie i widział ją, jak się kąpała w jeziorze. Może i jestem mało romantyczna, ale jak się Rose okaże marudną, oziębłą dziewczyną, która nie potrafi uprać skarpetek, a przesolić potrafi nawet chipsy w zamkniętej paczce, za to ma słabość do kotów, które będą srały w całym domu, to będzie lekka wtopa. Ja wiem, że w filmie bohaterowie rzucają sobie trzy spojrzenia i żyją długo i szczęśliwie, tym niemniej zawsze w takich momentach włącza mi się lampka z pytaniem „i co dalej?”.
Jeśli idzie o te elementy fantastyczne, to słabizna. Dobra, w facet trzasnął piorun, jak gościu podniósł nóż. To było nawet fajne. Ale to był tak naprawdę jedyny taki moment w filmie. Pod koniec widz zostaje jeszcze poczęstowany najbardziej kiczowatym i banalnym piekłem, jaki można sobie wyobrazić (przepaść pełna wrzącej lawy). I niebem, przy którym można powiedzieć tylko jedno: weźcie do trumny okulary przeciwsłoneczne, bo będzie dawało po oczach. No serio – ostatnia scena filmu pokazuje Dzikiego Billa, który wygląda przez okienko dyliżansu i krzywi się, mrużąc oczy, a dookoła tylko światłość. Nie wyglądało to zachęcająco.

Ponieważ było to, oczywiście, wydanie kolekcjonerskie, dołożono do płyty kilka informacji o filmie i obsadzie. I tu też, niestety, szału nie było. Tłumaczenie nazw w książeczce jest inne, niż w filmie – wypadałoby to ujednolicić (Refuge to w filmie „Azyl”, w książeczce zaś „Schronienie” – różnica nieduża, ale jednak razi. A przecież wystarczyłoby, żeby osoba odpowiedzialna za treść książeczki obejrzała film… Czy ja wymagam tak wiele?). W dziale poświęconym obsadzie mamy przedstawionego Randy’ego Quaida i jego bohatera, Doca Holliday’a, tylko że przy tych nazwiskach pojawiło się, nie wiedzieć czemu, zdjęcie Billy the Kida. W takim układzie ja się zastanawiam, czyje zdjęcie jest na stronie z informacjami o reżyserze. A nuż załapał się tu montażysta albo producent wykonawczy?

kadr z filmu Przedsionek piekła (Blackjack)
A najbardziej żenujący jest sam wstęp do książeczki:
„Złote czasy hollywoodzkiego westernu skończyły się w latach 70. Na szczęście nieliczne współczesne produkcje nie tylko reprezentują wysoki poziom artystyczny, jak słynne Bez przebaczenia Clinta Eastwooda czy Prawdziwe męstwo braci Cohenów, ale także testują pojemność tego gatunku. Na przykład serial Deadwood to obraz kształtowania się społeczności na Dzikim Zachodzie, a Przedsionek piekła w zaskakujący sposób łączy motywy westernowe i fantasy.”
Do licha: Prawdziwe męstwo to remake i nie wydaje mi się, żeby można je wymieniać na równi z oryginalnymi produkcjami jako przykład współczesnego westernu. Bo to nie jest współczesny western, scenariusz jest z 1969 roku. Toteż przykład mocno nietrafiony.
A jeśli chodzi o łączenie motywów westernowych z fantasy, to już mocniej łączy je nieszczęsny Jonah Hex, chociaż i tak jest mocno niemrawy w porównaniu z tym, czego można by się spodziewać. Z kolei bardziej zaskakująco i subtelnie połączył te elementy Eastwood w High Plains Drifter. Fantastyka w Przedsionku piekła jest niemrawa i bardzo, bardzo banalna. Powierzchowna.

W ogóle oglądając ten film odniosłam wrażenie, że tok myślenia twórców był taki: Westerny o Dzikim Billu się podobają. Westerny o Jesse’m Jamesie się podobają. Podoba się też Doc Holliday w westernach. Jak wsadzimy do jednego filmu Dzikiego Billa, Jessego Jamesa, Doca Holliday’a i Billy the Kida, to będzie się podobało bardzo-bardzo! – Otóż nie. Zmieszanie kilku fajnych elementów w jednej produkcji nie zaowocuje jednym super-fajnym elementem. To tak nie działa. Dzięki temu zarojeniu superbohaterów Dzikiego Zachodu, wszyscy oni stracili na wyrazistości i byli tylko pierdołowatymi mieszkańcami jakiegoś głupawego miasteczka, do którego przyjechali jeszcze głupsi bandyci.

Film nie nadrabia niczym – ani muzyką, ani psychologią bohaterów, ani ciekawą wizją zaświatów, ani humorem… niczym. Za to przez pierwsze dwadzieścia minut widz siedzi i obserwuje trochę strzelania i jeszcze więcej jeżdżenia w oczekiwaniu na jakąkolwiek fabułę.
Przedsionek piekła to film kiczowaty, bez pomysłu, z naiwnym i banalnym, łzawym przesłaniem. Nie mówię tak tylko dlatego, że reżyser jest Niemcem. Kiedy wyrobiłam sobie o Przedsionku… zdanie, nie wiedziałam, że to Niemiec. Nie mogłam być źle nastawiona.
Ten western jest po prostu fatalny. 1/10
Z pozdrowieniami dla Oposa, który prosił o więcej chały na blogasku.







- Co to w ogóle za ludzie? Co oni robią na takim pustkowiu?
- Może to menonici. Słyszałem, że wszędzie mają kolonie.

czwartek, 9 czerwca 2011

ZaFraapowana filmami (49) - "Wrogowie publiczni"


Wrogowie publiczni - plakat

Nie jest żadną tajemnicą, że jestem fanką Johnny’ego Deppa – uważam go za genialnego aktora, który potrafi odnaleźć się w dosłownie każdej roli i, jak mi się zdaje, nie zdołano go zaszufladkować. Lubię też filmy o gangsterach z pierwszej połowy XX wieku – stylowe ciuchy, szyk, pieniądze i strzelaniny, czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Połączenie gangsterskiej opowieści i Deppa, czyli film w reżyserii Michaela Manna Wrogowie publiczni (Public Enemies) z roku 2009 zapowiadał się więc na widowisko, do którego nie raz będę wracać.
Rok 1933. John Dillinger (Johnny Depp) pomaga w ucieczce grupie więźniów, z którymi później będzie rabował banki. Następnie poznaje szatniarkę, Billie Frechette (Marion Cotillard), w której… No właśnie: to dość dziwne. Do końca nie jestem pewna, czy się w niej zakochuje, czy raczej postanawia się w niej zakochać. Tak czy tak, związuje się z nią na dobre i na złe. Tymczasem J. Edgar Hoover (Billy Crudup), dyrektor FBI, powołuje na stanowisko szefa biura w Chicago Melvina Purvisa (Christian Bale), który ma schwytać Dillingera.

Już widząc Bale’a w obsadzie powinnam była wiedzieć, że coś się dzieje. Ten facet do tej pory bardzo skutecznie mi podpada: marna imitacja Batmana, marna imitacja Evansa z 3:10 do Yumy. Tak naprawdę, tolerowałam go jedynie w Henryku V – w wieku piętnastu lat Bale był całkiem znośnym chłopaczkiem. No i cóż – nie było wielkiego zaskoczenia tym razem: Purvis to taki przeciętny, smętny stróż prawa, który po prostu wykonuje to, co do niego należy. Właściwie nie jest w tym ani specjalnie skuteczny, ani sympatyczny. Niby ma być lepszy od innych agentów, ale przecież i tak gangsterzy będą mu uciekać, dopóki nie wezwie na pomoc starych agentów z Teksasu – dalsze sukcesy to właśnie ich zasługa.
I, co gorsza, Dillinger wcale nie zrekompensował braku polotu u Purvisa.
Jak zawsze zachwyca mnie gra Deppa, tak tym razem miałam wrażenie, że zagrał od niechcenia. Nie ma w nim emocji, widz nie może się zaangażować w jego losy. Miałam wrażenie, że twórcy filmu nie mogli się zdecydować między przedstawieniem Dillingera w stylu „prawdziwej historii”, a więc demaskując jego legendę i pokazując go jako zwykłego człowieka z całym bagażem słabości, a Dillingerem takim, jakim widziała go prasa. W rezultacie bohater jest za mało wyrazisty i ma za mało polotu na gangstera-legendę, ale jest też za mało pogłębiony, żeby traktować go jako „jednego z nas”. Nie wiadomo nawet, dlaczego to właśnie on jest tym wrogiem publicznym, co w nim takiego niebezpiecznego.
Kolejną nietrafioną postacią jest Billie – właściwie widz nie ma pojęcia, co ją łączy z Dillingerem. Najpierw nie chce się z nim wiązać, bo niczego o nim nie wie. Potem nagle jest z nim już na śmierć i życie. Niby rozmawiają między sobą, ale tak naprawdę z tego rozmawiania nic nie wynika, nie widać jakiegoś pogłębiania się tego związku, nie widać żadnych uczuć. Prędzej bezmyślne, szczenięce, niemal wytresowane przywiązanie Billie do Johna. No i w związku z tym wątkiem w filmie pojawia się chyba najnudniejsza i najdziwaczniejsza scena seksu, jaką ostatnio widziałam. Serio, ale jeśli w czasie sceny łóżkowej słyszę bohaterkę opowiadającą o tym, że mieszkała gdzieś tam z matką i nic się nie działo, to robi się już najwyżej śmieszne. Nie wiem, co właściwie miałam wynieść z tej sceny. Że nic tak nie podnieca w czasie seksu, jak wspomnienia o matce?

kadr z filmu Wrogowie publiczni (od lewej: Purvis i Dillinger)
Oprócz nieciekawych bohaterów, dużym bólem tego filmu były zdjęcia. Spotkałam się z opiniami, że to, jak prowadzono kamerę, było ciekawe, nowatorskie i dodawało filmowi dynamiki. Otóż dla mnie było to najwyżej bardzo, bardzo irytujące. Jakby nie patrzeć, oczekiwałam pewnego profesjonalizmu, a nie W11. Trzęsąca się kamera nie jest tym, o czym marzę. Jakbym to lubiła, obejrzałabym jeszcze raz Blair Witch Project. Kiedy oglądam film o gangsterach w kapeluszach i prążkowanych garniturach, nie lubię prób wmówienia mi, że twórcy filmu nie mieli budżetu na porządny statyw do kamery i musieli kręcić „z ręki”. Nowatorskie może i to było, ale na przyszłość ja podziękuję za taką nowatorskość. Skoro już reżyser uznał za stosowne pokazanie widzowi zastrzelonego złodzieja, niechże pokaże zastrzelonego złodzieja, a nie kawałek złodzieja, kawałek trawnika, potem koło od samochodu, szybki przelot kamery nad złodziejem, skrawek drzewa i w tym momencie widz dostaje ataku padaczki. A poza tym: jeśli chcemy podkreślać dynamizm, to podkreślajmy ją, ale w momentach, które istotnie są dynamiczne. Po kij mi dynamiczne zdjęcia, jeśli bohaterowie po prostu siedzą i rozmawiają?
Cały film trwał ponad dwie godziny – obraz uspokoił się nieco jakieś czterdzieści minut przed końcem, więc przynajmniej tę późniejszą część dało się obejrzeć w miarę bezboleśnie. Chociaż tyle dobrego.

Wrogowie publiczni mają dwie sceny napadu na bank. Pomijając to, że oba banki wyglądają niemal identycznie i osobiście jestem zdania, że bohaterowie napadli dwukrotnie na to samo miejsce, tylko w międzyczasie zmienił się dyrektor banku (nic dziwnego, po napadzie ten pierwszy pewnie zrezygnował), są to chyba jedne z nielicznych momentów, gdzie sposób kręcenia pasuje jakoś do akcji. Są to też jedne z nielicznych momentów, gdzie dość wyraźnie słychać muzykę. I nawet jest ona całkiem przyjemna. Szkoda, że w pozostałej części filmu jest jej tak niewiele.

Jeśli więc wyraziłam się do tej pory niejasno, powtórzę: Wrogowie publiczni mi się nie podobali. To film, którym Mann być może usiłował przemycić nową jakość, ale mi ta jakość zdecydowanie nie odpowiada. Skoro nie mogę sympatyzować z żadnym z bohaterów, siłą rzeczy ich losy mi obojętnieją i jedyne co mi pozostaje, to odliczanie minut do końca filmu. I, niestety, tak właśnie robiłam. Przemknęło mi nawet przez myśl, żeby obejrzeć to tak, jak oglądałam Dooma, na przewijaniu do przodu, ale wciąż liczyłam na jakiś cud. I dobrze, bo mogłabym przegapić w ten sposób wszystkie dobre sceny – a nie było ich zbyt dużo.
Tym niemniej ze względu na nie podnoszę nieco ogólną ocenę filmu. Napady na bank, mocna scena przesłuchania Billie, stosunkowo fajni agenci z Teksasu, wizyta Dillingera w biurze FBI i w ogóle sama końcówka, ogólna scenografia i klimat lat trzydziestych – dzięki temu seans dało się w ogóle przetrwać. 3/10, bo mimo wszystko gdyby kazano mi wybierać między Wrogami publicznymi a Rambo II, wybrałabym Wrogów.








Rok 1933 to rok wielkiego kryzysu. Dla Johna Dillingera, Alvina Karpisa i „Buźki” Nelsona, to złote czasy na rabowanie banków.

środa, 8 czerwca 2011

Fraa w czytelni (25) - "Pielgrzym"


Pielgrzym i Pielgrzym: Rajski Ogród - okładki
  • Autorzy: Garth Ennis (scenariusz), Carlos Ezquerra (rysunek)
  • TytułPielgrzym (t. I), Pielgrzym: Rajski Ogród (t. II)
  • Tytuł oryginałuJust A Pilgrim (t. I), Just A Pilgrim: Garden of Eden (t. II)
  • Tłumaczenie: Adam Biały (t. I), Orkanaugorze (t. II)
  • Miejsce i rok wydania: Wrocław 2002-2003
  • Wydawca: Mandragora




Po ogromnym wrażeniu, jakie wywarł na mnie Kaznodzieja (do tego tytułu będę jeszcze wracać w dzisiejszym wpisie), było czymś naturalnym, że sięgnę po inne historie firmowane nazwiskiem Ennisa. Na początek padło na Pielgrzyma, poleconego mi ze względu na tytułową postać i ogólny klimat.

Istotnie, na pierwszy rzut oka miniseria przedstawia się bardzo zachęcająco. Postapokaliptyczny świat, zniszczony przez konanie Słońca, jest w istocie malowniczy i działa na wyobraźnię: po tym, jak morza i oceany wyschły, wyłoniły się stare wraki statków i nowe, bezkresne pustynie, niegdyś zalane przez wodę. W tym krajobrazie snują się nieliczne grupki ludzi, którym udało się przeżyć  Wielki Ogień – wędrują w poszukiwaniu wody i bezpiecznego miejsca na odpoczynek, otoczeni przez niebezpieczne, dziwaczne stwory i – być może jeszcze niebezpieczniejszych, bo całkowicie ludzkich – bandytów.
Jedna z takich grupek spotyka na swojej drodze tytułowego Pielgrzyma. To twardy gość o oszpeconej twarzy, w długim płaszczu i spiczastym kapeluszu o szerokim rondzie. Pielgrzym ciągle powtarza, że dostał od Boga misję. Cytuje Biblię i pomaga zbłąkanym tułaczom na pustyni. A – jak się okaże – posługuje się dość radykalnymi metodami, litość jest mu z gruntu obca, choć, nie da się ukryć, skuteczność ma nader wysoką. Jednakże trudno mu będzie zjednać do siebie ludzi, skoro w każdej chwili może kogoś zastrzelić, kwitując to jakimś fikuśnym cytatem z Pisma Świętego.
W pierwszym tomie spotkanie Pielgrzyma i małego Billy’ego odmieni całe życie zarówno jednego, jak i drugiego. W drugim tomie, Rajski Ogród, bohater dotrze do – wydawałoby się – idealnego azylu, gdzie grupie naukowców udało się na nowo stworzyć życie. Jak to jednak bywa, ideały nie istnieją i już wkrótce Pielgrzym będzie musiał walczyć o przetrwanie zarówno swoje, jak i innych osób.

strona z Pielgrzyma
Rzadko czytuję recenzje przed wyrobieniem sobie zdania na jakiś temat, czyli de facto przed popełnieniem wpisu na blogu – boję się, że przesiąknę cudzą opinią. Tym razem właściwie bardzo konkretne zdanie ukształtowało mi się już podczas lektury Pielgrzyma, więc spokojnie poszperałam za jakimiś ciekawymi recenzjami. I muszę przyznać, że potwierdziły się moje obawy: w większości artykułów autorzy pieją z zachwytu nad tą komiksową miniserią.
Niestety, nie mogę podzielić tego entuzjazmu. Teoretycznie Pielgrzym ma wszystko, co powinno zagwarantować świetną zabawę: malownicza postapokalipsa, horrorowo-westernowy bohater, dużo strzelania, nie takie oczywiste pojęcia dobra i zła, bardzo wyraziste postacie i wspominałam o strzelaniu? Dużo go jest.
A jednak komiks mnie rozczarował.
Zacząć należałoby od tytułowego Pielgrzyma: jest tajemniczy, mroczny, groźny, w jakiś zwichnięty sposób dobry… ale brakuje mu jaj. Tak zwyczajnie. Czytając komiks nie mogłam opędzić się od wrażenia, że Ennis po genialnym świętym od morderców z Kaznodziei starał się stworzyć kolejną taką niemal niepokonaną postać w klimacie Dzikiego Zachodu, ale zabrakło mu fantazji. Pielgrzym w swojej grozie jest dość kiczowaty. Kanibalizm przypomniał mi tylko o świetnych Przygodach Artura Gordona Pyma Edgara Allana Poe’go, gdzie rozbitkowie, wobec braku jakiegokolwiek pożywienia, postanowili zjeść kogoś ze swojego grona. Jeśli mam być szczera, to w powieści dziewiętnastowiecznego pisarza kanibalizm zrobił na mnie dużo większe wrażenie – może dlatego, że Ennis za mocno to eksponował. W końcu miałam ochotę prychnąć „Łojzicku, łojzicku, szamał ludzi, wiem, to wstrząsające. Możemy przejść dalej?” – niestety, dalej znów pojawiał się motyw kanibalizmu…
Po prostu Pielgrzymowi zabrakło całego ładunku zajebistości, którym był obdarzony święty od morderców.
Oczywiście, pojawiają się też inni bohaterowie – z których część wzbudza pewne zainteresowanie. Szczególnie antagonista naszego fanatyka religijnego z pierwszego tomu, kapitan Castenado. Jest bardzo piracki i bardzo zły. Tak – on jest postacią z jajem. Może nawet oboma. Choć to nie jest takie oczywiste, biorąc pod uwagę stopień okaleczenia fizycznego tego faceta. Najwyraźniej Ennis lubi znęcać się nad swoimi bohaterami, bo przecież w Kaznodziei Herr Starrowi również się oberwało.

strona z Pielgrzyma: Rajski Ogród
Nie będę się rozwodzić nad zmaganiami człowieka z samotnością i z nieprzyjaznym światem ani nad naturą dobra i zła w komiksie, bo przyznam, że podczas lektury te kwestie zupełnie nie przyciągnęły mojej uwagi. Tom pierwszy przeczytałam ze względu na kapitana, tom drugi – na Doca, naukowca, który miał parę lepszych momentów.

Elementem, który drażnił mnie od początku do końca czytania Pielgrzyma, była kreska. Zdecydowanie wolałam rysunek Dillona – od strony graficznej miniseria jest po prostu brzydka. I to nie jakoś tam brutalnie realistyczna czy coś. Po prostu brzydka. Bardzo daleko jej do dokładności kreski z Kaznodziei, jednocześnie nawet nie leżała obok nieco uproszczonych, stylizowanych rysunków z takiego na przykład Hellboy’a.
Innym polem, na którym Pielgrzym przegrywa z Kaznodzieją (czytałam te komiksy jeden po drugim, jeden pod wpływem drugiego, więc porównania są nie do uniknięcia), jest fabuła: w opowieści o pastorze Jesse’m Ennis upchnął masę wątków, masę problemów i emocji. Tutaj historia jest prosta jak konstrukcja cepa, nawet mimo pewnych prób nadania jej głębi, na przykład przez całą tę bujną przeszłość Pielgrzyma i jego wewnętrzne przemiany.

Jak już mówiłam, komiks okazał się rozczarowaniem. Pomysł pewnie jakiś w tym wszystkim był, ale mimo wszystkich fajerwerków, całość wypadła jakoś blado. Choć może to wina kolejności, w jakiej czytałam dzieła Ennisa. Z drugiej strony, nie mogę mieć o to do siebie pretensji: autor w takiej właśnie kolejności je tworzył. Dla mnie Pielgrzym to popłuczyny po świętym od morderców. I nic na to nie poradzę. Nie mogę dać więcej niż 3/10, słabo, choć ufam, że kolejne komiksy spod znaku Ennisa przyniosą więcej satysfakcji (na celowniku jest Hitman). Wierzę też, że komuś Pielgrzym może się spodobać. W końcu z jakiegoś powodu powstają te wszystkie pochwalne recenzje!









strona z Pielgrzyma (Castenado)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...