(źródło) |
W 2011 roku poznałam
przeglądarkową grę RPG Kingdom of
Loathing. Była dość zabawna, ale nie zaprzyjaźniłam się z nią na długo, bo
jednak bardzo dużo czytania po angielsku, dzienny limit akcji – no, po prostu
były jakieś zniechęcające elementy. Na kilka lat
kompletnie zapomniałam o tym tytule.
Aż ostatnio Ulv
napomknął mi, że będzie West of Loathing.
I że to jest jakaś taka pełna wersja tego, co do tej pory funkcjonowało jako
gra przeglądarkowa – czyli Kingdom…
właśnie. Oczywiście, w pierwszym odruchu od razu wróciłam do gry w Kingdom…, uświadomiwszy sobie, że to
przecież urokliwa rzecz i w ogóle.
A potem jakoś tak
wyszło, że na mojego Steama trafiło West
of Loathing.
Przybliżając: jest
to historia osadzona na Dzikim Zachodzie. Nasz bohater wyrusza z rodzinnej
farmy, żeby zdobyć sławę, bogactwo i/lub pomagać ludziom (motywację dla postaci
wybiera gracz). W swojej podróży przyjdzie mu przemierzać pustynię, walczyć z
krowami, badać opuszczone kopalnie, walczyć z piekielnymi krowimi czaszkami,
wtopić się w lokalną społeczność hipisów, pokonywać gobliny i demoniczne krowy,
na naszej drodze pojawi się też diaboliczna laleczka i wielu, wielu zagubionych
mieszkańców, którzy mniej lub bardziej chętnie przyjmą naszą pomoc i radę. Są
też kosmici.
Tak, to wszystko
brzmi głupio. Co więcej – to wszystko jest
głupie. W większości przypadków przygody są dokładnie takie, na jakie brzmią.
Narrator nie poprawia sytuacji, komentując wszystko po swojemu.
A tak, bo istotnym
elementem gry jest narrator, który opowiada nam, co robimy. Ewentualnie
delikatnie sugeruje, żebyśmy nie robili tego, co chcemy zrobić. Na przykład:
grzebać w spluwaczce. Trzeba przyznać, że był przy tym bardzo przekonujący i
bardzo plastycznie opisywał, co napotyka moja ręka, zanurzając się w… no,
zawartości spluwaczki.
Tu nawiązanie do
tytułu notki: jedną ze spluwaczek można później zabrać jako kapelusz. Nie, nie
opróżniamy jej przed założeniem.
Tak. Jest też papież... Poniekąd. |
Ale żeby nie było:
klimat gry jest w ogóle mocno zróżnicowany. Mimo że w najprostszych słowach
można określić West of Loathing jako
komediowe cRPG, to tak naprawdę ten produkt buja się od nieco rynsztokowego
humoru przez straszno-śmieszne potwory, elementy zaczerpnięte wprost z
klasycznego fantasy, aż po motywy rodem z Archiwum
X. Co zabawniejsze, mimo wizualnej strony, która – zdawałoby się – w żadnym
razie nie sprzyja budowaniu grozy czy tajemnicy – West of Loathing naprawdę daje radę w te wszystkie klimaty. Epizod
z lalką był naprawdę creepy, tak samo
jak niesamowicie wciągnął mnie wątek El Vibrato, tak zupełnie poważnie i bez podśmiechujków.
Kto by się spodziewał, biorąc pod uwagę, że przecież mamy do czynienia z
settingiem opartym na prostych czarno-białych rysunkach, gdzie postaciami są
zastępy stickmanów (nie wiem, jak się
to nazywa po polsku…).
Kolejną sprawą,
dzięki której West of Loathing jest
tak wciąga, jest ogromny wachlarz decyzji, które możemy podejmować. Dopiero co
wychwalałam Beholdera za to, że można
powtarzać rozgrywkę i za każdym razem ona będzie inna, w zależności od naszych
wyborów. I tutaj mamy podobną sytuację. Z wieloma przygodami możemy rozprawić
się w zupełnie różny sposób. W dodatku pewne urozmaicenie wprowadzi towarzysz,
którego dobieramy sobie w początkowym etapie gry (w moim przypadku był to stary
górnik, Crazy Pete – świetnie pasował do wierzchowca, którego sobie wybrałam:
Crazy Horse) i który w różny sposób będzie wspierał nas w walkach.
Wciąż się zastanawiam, czy sarsaparilla z nowymi fancy kapslami to nawiązanie do Fallouta, czy jednak nie. |
A właśnie, walki:
walki są w ogóle bardzo przyjemne. Nie ginie się w nich, tylko traci przytomność.
Tak naprawdę nie ma to większych konsekwencji, bo życie odnawia się po każdym
starciu, nie tracimy też niczego z ekwipunku czy doświadczenia. Haczyk jest
tylko taki, że jeśli trzykrotnie w ciągu dnia stracimy przytomność, będziemy wkurzeni.
I będzie trzeba się przespać. A następnego dnia bez żadnych przeszkód wznowić
podróż.
Wspomniałam już o
dniach, więc może doprecyzuję: dzień trwa dotąd, dokąd się nie prześpimy. W ciągu
dnia możemy wykonywać dowolną liczbę akcji, mamy natomiast dzienny limit
boostów do użycia na sobie. Ogranicza nas wydolność żołądka, wątroby i śledziony.
Jeśli na przykład zjemy sobie goblińskiego hamburgera, dostaniemy premię do
siły na resztę dnia. Po przespaniu się będzie trzeba zjeść coś nowego. Ot, cała
filozofia.
Jeśli chodzi o
pozostałe aspekty, gra sprawia wrażenie dość standardowego erpega: mamy
ekwipunek, statystyki, perki. Zdobywamy doświadczenie, rozmawiamy z NPCami,
walczymy z potworami. Nawet możemy coś craftować. Czyli właściwie każdy, kto
jakkolwiek miał do czynienia z tego typu grami, bez najmniejszego problemu
odnajdzie się w mechanice West of
Loathing.
Jeśli miałabym na
coś narzekać, to będzie to wspomniany już crafting. Nie wykluczam, że po prostu
wielu rzeczy jeszcze nie odkryłam podczas swojej wędrówki po Dzikim Zachodzie –
ale mam wrażenie, że przy tak wypchanym plecaku, z jakim od któregoś momentu
biegałam, powinnam była móc zrobić naprawdę dużo rzeczy. Tymczasem na możliwość
udziergania czegoś z tych dźwiganych gratów trafiłam raz. Słownie: jeden raz.
Zrobiłam sobie skórzane portki i skórzany kapelutek – i to tyle.
West of Loathing
to najzupełniej świetna rzecz. Minimalistyczna wizualnie, jest przezabawna, wciągająca
i pomysłowa. Świat, który eksplorujemy, ma wiele do zaoferowania i daje dużo
satysfakcji. Dodatkowo mamy wspaniale sarkastycznego narratora i rewelacyjną
muzykę, która nie pozwoli nam zapomnieć, że biegamy po Dzikim Zachodzie.
Zdecydowanie jest to rzecz warta rozegrania przynajmniej raz, a mam wrażenie,
że nie zaszkodzi powtórzyć zabawy kilkakrotnie, żeby odkryć wszystko to, co
przy pierwszej rozgrywce się nie ujawniło.
Fraa poleca.
– Howdy. I’m Fraa.
– I’m Louise. Louise
Lathrop.
– Why the long
face, Louise?
– Aw jeez,
basically because I’m stuck here “farming” with a couple of dummies who don’t
know how to farm a dang thing, so they just let the weeds grow and call it “natural”.
I am so sick of eating dandelions, I could scream!