wtorek, 31 grudnia 2019

Hymm, chrząk, chrumk, czyli "Wiedźmin"

(źródło)

Dobra, dobra. Moje całe internety huczą nowym serialem, więc nie będę gorsza i też dorzucę coś od siebie.
Od razu muszę tutaj nadmienić, że opowiadania i sagę czytałam, owszem, ale ładnych parę lat temu, toteż pamiętam z nich, niestety, mniej niż niewiele. Tak więc nową serię Netflixa oglądałam z wiedzą, o co mniej-więcej chodzi, ale kompletnie nie pamiętając detali, przebiegu bitew, życiorysów bohaterów i tak dalej. Stąd też nikt nigdy nie usłyszy ode mnie „hurr durr, w książce było inaczej”, no bo szczerze nie pamiętam, jak było w książce. Ale, tak całkiem szczerze, nawet gdybym czytała książki wczoraj, i tak nikt by ode mnie czegoś takiego nie usłyszał.
Lubię myśleć, że zmądrzałam od premiery pierwszej części filmowego Władcy Pierścieni z 2001 roku. Pamiętam, że choć filmy Petera Jacksona mnie zachwyciły, to jednak przez parę ładnych lat gryzły mnie różnice względem literackiego oryginału. Że tak wspomnę o Tomie Bombadilu, Glorfindelu czy obecności Haldira w Helmowym Jarze. Teraz, kiedy patrzę na to wszystko z perspektywy czasu, rozumiem, że patrzyłam wyłącznie jako zagorzała i zacietrzewiona fanka Tolkiena, kompletnie nie uwzględniając tego, że film to zupełnie inne medium, w dodatku dzieło Jacksona było – o zgrozo – kierowane również do widzów, którzy nie czytali książek. Pewne zmiany dodawały dramaturgii, inne znów sprawiały, że całość wyszła spójniej.
I podejrzewam, że w dużej mierze podobnym regułom poddano Wiedźmina. Pewnie, że są zmiany względem książek. O ile kojarzę, rozbudowano na przykład wątek przeszłości Yennefer. No i kurczę, bardzo dobrze, bo to jeden z ciekawszych wątków serialu, który świetnie zbudował postać. No, może poza jednym głupstwem, ale o tym za chwilę.

(źródło)
No ale właśnie, ja może zacznę od bohaterów, bo przyznam, że kiedy pojawiły się pierwsze niusy o obsadzie serialu, to właśnie tutaj miałam największe wątpliwości. Konkretnie nie leżał mi Henry Cavill jako Geralt. Ja w zasadzie nic nie mam do tego gościa, był całkiem w porządku Supermanem, ale wydawał mi się zdecydowanie zbyt… zbyt śliczny. To już Żebrowski z tego niesławnego polskiego arcydzieła kinematografii zdał mi się nagle odpowiedniejszy – nie wiem, jak to ująć. Był bardziej sponiewierany przez życie. A biorąc pod uwagę życie Geralta, chyba on powinien wyglądać na sponiewieranego.
Tymczasem przywyknięcie do nowej wizji Wiedźmina zajęło mi jakieś pół odcinka. Cavill wcale nie jest zły, a jego seria chrząknięć i hmmmknięć jest tak konsekwentnie prowadzona, że z czasem widz rozumie, że to po prostu taka postać. To facet, który nie rozmawia zbyt chętnie, za to jeśli już musi się odezwać, to często zbywa rozmówcę właśnie jakimś takim dźwiękiem. Ot, taki mruk. Wcale fajnie to wyszło.
(źródło)
Jak już wspomniałam, jest też mocno rozbudowana Yennefer (Anya Chalotra). Raz, że pełen szacun za jej garbatą wersję – jest po prostu świetnie zrobiona, szalenie przekonująca i dobrze zagrana. Dwa, że jej historia jest ogromnie wciągająca: obfituje w emocje, niespodziewane zwroty akcji wyjaśnia sporo z tego, co dzieje się później, każąc zastanowić się, czy cała afera z Ciri, Nilfgaardem i całą resztą nie była aby bardzo prosta do uniknięcia. Moje jedyne zastrzeżenie dotyczy tu dzieciowej dramy Yennefer: wzięła się trochę znikąd. No bo najpierw bohaterka sama się pcha do przemiany, która – jako efekt uboczny – pozbawi ją możliwości urodzenia dziecka, a w następnej chwili ta sama bohaterka ma jakieś straszne parcie na dzieci i niezaspokojony instynkt macierzyński. Wyszło to niekonsekwentnie i trochę irytująco.
Sama Ciri (Freya Allan) zaś także nie budzi moich wątpliwości. Oczywiście, cierpi na standardową przypadłość, czyli Syndrom Filmowych Włosów, przez co po iluś dniach błąkania się po lasach i bagnach jej platynowe pukle wciąż w idealnych falach spływają na plecy i ramiona, ale zaczynam się do tego przyzwyczajać. Choć z radością powitałabym kiedyś film, w którym twórcy potrafią ogarnąć wyobraźnią wszystkie cienie i blaski długich włosów… No ale w każdym razie sama postać jest zupełnie nieźle zagrana, a nawet budzi sympatię, choć nigdy nie należałam do fanów Ciri.
No i Jaskier (Joey Batey) – bardzo odpowiada mi Jaskier. Jasne, wyobrażałam go sobie nieco inaczej, ale bez problemu kupuję serialową wizję. Radosny bard-kobieciarz, któremu w sumie całkiem nieźle wychodzą te jego piosenki. Tylko na litość Jeżusia, nie mam pojęcia, dlaczego jego imię po angielsku brzmi… „Jaskier”. Przecież twórcy musieli wiedzieć, że to imię doskonale przetłumaczalne – było wszak (o ile mi wiadomo) tłumaczone w anglojęzycznych wydaniach książki, że nie wspomnę o anglojęzycznej wersji gier.

(źródło)
Z postaciami z dalszych planów jest już różnie. Są tacy, którzy wypadają super: Cahir, Fringilla, Moszniaczek Myszowór, Stregobor i masa innych. No i są tacy, co gorzej. Po pierwsze, muszę się przyczepić do Yarpena (Jeremy Crawford) – może i jest dobrze zagrany, to w ogóle nie jest wina aktora. Napisany też nieźle. Ale on i w ogóle większość krasnoludów w serialu są jacyś tacy koszmarnie anemiczni. To krasnoludy, które powinno się wysłać na siłownię. Przyznam, że kompletnie nie rozumiem decyzji o właśnie takim zaprezentowaniu tej rasy. Z początku nawet nie bardzo umiałam odróżnić kraśki od niekraśków, bo myślałam, że to po prostu randomowi, nieco niżsi kolesie. Jakoś tak biednie to wyszlo.
Drugi zasadniczy żal mam o Borcha Trzy Kawki (Ron Cook). Żeby nie było nieporozumień: absolutnie uwielbiam jego ludzką postać. Jest świetny, z miejsca budzi sympatię. No a potem przybiera postać złotego smoka… I to było bolesne.

W ten płynny sposób przechodzę do kolejnej sprawy, czyli potwory i CGI. Znów – mam tu mieszane uczucia. Z jednej strony, kikimora czy strzyga ogromnie mi się podobały. Z drugiej zaś – satyr czy też wspomniany złoty smok bardzo zgrzytały, niestety. Ulv podpowiedział mi coś, co może być prawdą: fajnie wypadły te stwory, które były słabo oświetlone. Może więc to jest sposób i trzeba było wszystkie pokazywać w ten czy inny sposób w cieniu – dla własnego dobra. No bo ten smok nie był ładny. Nie mówię, że ten nasz, polski, był lepszy, no ale bądźmy szczerzy, to nie była wysoko ustawiona poprzeczka. Także CGI się buja: raz jest naprawdę nieźle, innym znów razem trochę razi. Nie jest to jednak coś, co by mi psuło przyjemność z oglądania.
(źródło)
Dodatkowym atutem, jeśli chodzi o stronę wizualną, są piękne widoki, pomysłowe i bardzo klimatyczne. Począwszy od bagien z pierwszej sceny pierwszego odcinka – te wszystkie scenerie ogląda się z niekłamaną przyjemnością.

Fabularnie, jak już wspomniałam, wiszą mi wszelkie odchyły od literackiego pierwowzoru. Przemieszanie linii czasowych jest zabiegiem, którego trochę się obawiałam, ale koniec końców wyszło fajnie i chyba w żadnym momencie się nie pogubiłam. Intryga wciąga, widz angażuje się w losy bohaterów, a po pierwszym odcinku – który jest w paru miejscach nieco przegadany – fabuła się rozkręca i prawdę mówiąc ani się obejrzałam, a sezon się skończył i teraz czekam na kolejny.
Jeszcze tylko jedna nauka na przyszłość: jeśli macie magów i zamierzacie bronić się przed wrogą armią, a wspomniani magowie są waszą główną siłą, to na Jeżusia: nie wypuszczajcie ich w pole samopas, tylko co najmniej otoczcie kordonem najbardziej wypasionych tanków. To są casterzy. Casterów się chroni, do licha! Ale w sumie still better niż obrona miasta w Grze o tron




- When you live as long as I do, all the names start to sound the same.

wtorek, 10 grudnia 2019

Opowieść o androidach, kuciu w ścianie i wymiotach, czyli: Nordcon

Łajka podczas prelekcji. Zestresowana, ale dzielna.

Oto więc mam za sobą mój czwarty Nordcon, który w tym roku miał miejsce w dniach 5-8 grudnia. Po raz drugi udaliśmy się do Jastrzębiej Góry z Ulvem i psami, po raz pierwszy zaś zabraliśmy Łajkę między ludzi, niezmiennie oczywiście obawiając się, jak bardzo będzie panikowała.
Tematem tegorocznego Nordconu był, oczywiście, Blade Runner – piszę „oczywiście”, no bo nie znam nikogo, kto by jeszcze nie wiedział, że w zeszłym miesiącu mieliśmy rocznicę wydarzeń przedstawionych w niezapomnianym Łowcy Androidów z 1982 roku. Jeśli dorzucić do tego przykre zdarzenie z lipca, po prostu nie mogło być inaczej. Ma się rozumieć, głównemu motywowi towarzyszyła szeroko pojęta tematyka AI, robotów i niedalekiej przyszłości naszego świata.

Dotarliśmy do hotelu wczesnym czwartkowym popołudniem – w sam raz, żeby rozpakowawszy się, skoczyć na piwo, a potem ruszyć na podbój konwentowego programu, co w przypadku czwartku oznaczało tak naprawdę odwiedzenie jednego wystąpienia: „Metropolis, czyli Miasto, Masa, Maszyna w rocku i el-popie” Grzegorza Szczepaniaka. Nie miałam wielkich oczekiwań względem tej prezentacji, bo muzyka elektroniczna to zasadniczo nie jest moja bajka, niemniej muszę tu oddać prowadzącemu honor, bo wybrał naprawdę fajne kawałki, które tak naprawdę świetnie wprowadziły słuchaczy w klimat całej imprezy. Jeśli czegoś zabrakło, to chyba – choć to może wydać się głupie – trochę więcej gadania. W sensie obszerniejszego zarysowania jakiegoś kontekstu dla wyselekcjonowanych utworów. Acz rozumiem, że wówczas to by solidnie wydłużyło całe wystąpienie. Niemniej słuchało się całości bardzo fajnie i wyszłam z sali zupełnie zadowolona.
No ale czwartek, jak to czwartek, stanowi raczej tylko rozgrzewkę, bo najważniejsze rzeczy dzieją się w piątek i sobotę.

O katastrofie klimatycznej opowiada
Marcin Szklarski
W piątek program dla nas zaczął się o godzinie czternastej, prelekcją Marcina Szklarskiego „Katastrofa ekologiczna – jak najbardziej rzeczywistość”. Tak jak w zeszłym roku, teraz także prelegent nas nie rozczarował. Wystąpienie było ciekawie i – co istotne – bardzo rzetelnie przygotowane, a z sali wychodziłam mądrzejsza o całe mnóstwo rzeczy. Wystarczyły dwie godziny, żebym wiedziała, jak wyhodować zielony las pośrodku pustyni, jakich ryb nie jeść i dlaczego właściwie wszystkich, a także dlaczego Gdańsk zatapia przy każdym mocniejszym deszczu. Wszystko to ogromnie pouczające i , co tu dużo gadać, otwierające oczy. Jest mi autentycznie szkoda, że na prelekcję przyszło tak mało osób, bo mowa była o ważnych rzeczach, które wszystkim ludziom ze szczątkowym instynktem samozachowawczym powinny być bliskie.
W tej samej sali zostaliśmy już właściwie do końca dnia. Po Marcinie Szklarskim wystąpił Paweł Majka z prelekcją „Miasto w fantastyce”. I znów: bardzo ciekawa prezentacja. Raz, że temat obszerny i interesujący, a dwa, że Paweł Majka po prostu ma dryg do opowiadania rzeczy, więc słuchanie go to czysta przyjemność. Szkoda, że nie była to prelekcja przewidziana na dwie godziny, bo musiała się urwać w momencie, kiedy robiło się naprawdę ciekawie, czyli kiedy już wchodziliśmy w różnego rodzaju cyberpunki i inne gatunki fantastyki, w których miasto wręcz narzuca się jako jeden z głównych bohaterów, a nie tylko jako sceneria. Cóż, może innym razem.
Tradycyjnie za to dwie godziny dostali Michał i Piotr Cholewowie, którzy opowiedzieli nieco na temat Sztucznych Inteligencji. Z prelekcjami tych panów jest właściwie za każdym razem podobnie: zaraz następnego dnia niewiele z tego całego chaosu informacyjnego pamiętam, ale za to dwie godziny spędzone na prelekcji to świetna zabawa. Nic dziwnego, że sala zawsze jest pełna. W głowie zostają ogólniki, choć nie powiem, też interesujące: była mowa o różnych typach AI i o tym, nad którą realnie się pracuje, a której w sumie nikt do niczego nie potrzebuje. No i prelegenci wspomnieli o moim najulubieńszym bohaterze literackim, czyli HALu 9000. W sumie czegóż trzeba więcej?
Panel o AI. Od lewej: prowadzący spotkanie
Grzegorz Szczepaniak oraz goście: Nie-Wiem-Kto,
Marcin Szklarski, Michał Cholewa
Piątkowy program domykał (przynajmniej w tej sali) panel dyskusyjny na temat ekonomicznych konsekwencji upowszechnienia SI. Zostaliśmy na nim trochę z ciekawości, a chyba też trochę z rozpędu, no bo skoro już i tak siedzieliśmy na miejscu… No i muszę powiedzieć, że mam pewien problem z tym punktem. Raz, że to panel, więc dla mnie bazowo jest mniej angażujący i wartościowy merytorycznie niż prelekcja. Ale dwa, że dość szybko straciłam orientacje, o czym uczestnicy właściwie mówią. A że moderator dość szybko musiał się urwać, to w końcu dostaliśmy trzech panelowiczów, którzy dryfowali od jednej dygresji do drugiej i nie umiem nawet powiedzieć, czy osiągnięto jakiś konsensus albo czy były jakiekolwiek ostateczne wnioski. No i trochę mi brakowało wymienienia uczestników panelu z nazwisk w informatorze konwentowym, bo o ile potrafię rozpoznać Marcina Szklarskiego i Michała Cholewę, o tyle za diabła nie mam pojęcia, kim był trzeci z nich.

W sobotę zaczęliśmy jeszcze wcześniej, bo już o trzynastej. Oto Wojtek Sedeńko miał powiedzieć coś na temat: „Dlaczego wolę czytać klasykę SF i przedkładam archaiczną fantastykę naukową nad współczesną fantastykę?” (porównując z innymi tytułami prelekcji, jestem totalnie przekonana, że dałoby się to ująć krócej). No i tu muszę się jednak trochę poczepiać, choć może nie wypada, no bo to nie byle jakie nazwisko i co ja tam wiem. Ale to mój blogas, więc nikt mi nie zabroni. Otóż więc spełniły się moje obawy, jeśli chodzi o tę prelekcję. Pan Sedeńko („Pan” zupełnie nieprotekcjonalnie – źle się czuję z tym „Wojtkiem”, no bo piwa żeśmy nigdy razem nie pili ani nawet ręki sobie nie uścisnęli, a z kolei „Wojciech” jest jakieś nienaturalne, bo nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam, żeby był zapisany w ten sposób) w zasadzie przez godzinę perorował o tym, że kiedyś to były wartościowe książki, a pisarze mieli coś do powiedzenia, nie to co dzisiejsi autorzy, którzy cierpią na słowotok i w ogóle piszą jakiś szit. Godzina udowadniania sobie i innym własnej wyższości. To znaczy okej, wystąpienie było nakierowane na bardzo konkretny target – dość powiedzieć, że jakieś 90% widowni było zdecydowanie, no… nie w moim wieku. Więc sobie kiwali głowami na te dyrdymały, jak to drzewiej bywało, no i w sumie niewiele więcej z tego wynikało. A dlaczego mam z tym problem? Bo to uogólniające pierdololo, które niczemu nie służy. Jeśli ktoś chce zachęcić do klasyki fantastyki naukowej, to powinien się skupić na pokazywaniu, co w niej jest fajnego, bez porównywania z jakimś urojonym współczesnym chłamem. Bo takie podejście działa wręcz odwrotnie. A byłam na tej prelekcji tylko dlatego, że pomyślałam „hej, też lubię stare sf, może autorytet podpowie mi jakichś autorów, z którymi się jeszcze nie zetknęłam!” – no i to fakt, podpowiedział. Ale w takiej otoczce, że jednocześnie mam ochotę to przeczytać i nie mam.
Radosław Rusak i Paweł Majka
perorują o III wojnie światowej, która prawie była
Na szczęście potem już było lepiej: o czternastej Radosław Rusak, podstępnie w informatorze konwentowym nazwany Pawłem Majką, wygłosił prelekcję „Fantastyka i wojna – przegląd pola walki”, czyli o różnych fantastycznych wojnach. Przy czym prelegent wyszedł naprawdę od początku, bo od Mahabharaty. Całość wypadła bardzo przyjemnie, pouczająco i jak dla mnie można to wystąpienie zamknąć wnioskiem, że hinduscy bogowie mieli zdecydowanie overpowered broń. A prelegent używa słowa „broń” w liczbie mnogiej, co zawsze pobrzmiewa mi nieco komicznie, choć wiem, że profesor Bańko mówi, że można – i ja mu w pełni ufam.
Wcześniejsze niż przewidywałam pojawienie się Radosława Rusaka zaowocowało tym, że mogłam wcześniej niż przewidywałam wcisnąć się z książką do podpisania – jestem więc teraz dumną posiadaczką pierwszego tomu Czerwonych Żniw z autografami obu autorów, ha!
A potem była mała przerwa na obiad.
Po przerwie wróciliśmy do tej samej sali na prelekcję Pawła Majki i Radosława Rusaka „Jak miała wyglądać III wojna światowa?” – i znowu poczułam się ciut mądrzejsza, i znowu prelegenci mieli super ciekawe rzeczy do powiedzenia, choć w sumie bardzo wyraźnie dało się odczuć, że po prostu po zrobieniu riserczu komuś się stwierdziło, że hej, z tego materiału to można by wykręcić prelekcję. No i słusznie. To i owo gdzieś mi się już obiło o uszy, chyba kiedy w któreś wakacje zwiedzaliśmy bunkry w Świnoujściu, ale to i tak zawsze generuje nieco ciarów, jak sobie człowiek uświadamia, jak bardzo o włos byliśmy od totalnej rozpierduchy i ile jednak mamy szczęścia, że żyjemy w dzisiejszym świecie. Inspirujące i opowiedziane ewidentnie przez ludzi zainteresowanych tematem. To zawsze cieszy.
Sobotę zamknęło wystąpienie Michała i Piotra Cholewów „Dziwna broń – literatura”. Choć w sumie dotyczyła nie tylko literatury, więc nie jestem pewna, czy w programie czegoś nie ucięło… No nieważne. Jak zawsze, prelekcja była przezabawna, pozwoliła zapisać sobie parę tytułów do zapoznania się, a całościowo w sumie człowiek wychodził z sali z poczuciem bardzo przyjemnie spędzonego czasu. Z tego miejsca jednakże pragnę zaznaczyć, że w pierwszej kategorii „dziwnej broni”, czyli wśród zwierząt, zabrakło mi zdecydowanie krowy ciskanej przez Francuzów w króla Artura. Rzekłam.

Piotr i Michał Cholewowie - nie wiem, o czym
tu dokładnie mówili, ale są wybuchy.
Tyle, jeśli chodzi o prelekcje. Poza jednym wyjątkiem, wszystkie wspominam dobrze lub bardzo dobrze, były inspirujące, fajnie przygotowane i zaprezentowane ewidentnie przez ludzi z pasjami.
Jeśli zaś chodzi o sam hotel, to przyznam, że remont na piętrze dość skutecznie motywował do prędkiego opuszczania pokoju. Momentami mam wrażenie, że wiercili nam centralnie nad sufitem. No ale w sumie to aż tak nie przeszkadzało, bo rzeczywiście w większości przebywaliśmy gdzie indziej. Co mnie ogromnie ucieszyło, Łajka zniosła cała tę imprezę bez porównania lepiej niż się baliśmy – nie tylko spokojnie leżała pod krzesłami w trakcie prelekcji, ale nawet dawała się miziać zupełnie obcym ludziom! Z obawą, ale jednak. Została więc dość bezlitośnie wymiętoszona. Odreagować mogła podczas niedzielnego spaceru po plaży – zdecydowanie nie boi się już morza tak jak rok temu. Ma też absolutnie stuprocentową skuteczność w temacie wymiotowania w samochodzie na trasie Gdańsk – Jastrzębia Góra i z powrotem (ha! Stąd tytuł notki, a nie że któreś z nas się schlało i rzygało dalej niż widziało, pfef…).

Właściwie tak jak zawsze, imprezę uważam za bardzo udaną. Był dobry temat, dobry program, ładne konwentowe gadźety (kubki i koszulki), w kawiarni budynku A działała kuchnia (więc i obiady dobre mieliśmy na miejscu), ludzie ogromnie pozytywni, a w ciągu tych kilku dni zdołaliśmy całkiem fajnie sobie wypocząć. Niezmiennie lubię ten klimat i nawet jeśli przyszłoroczny temat (Japonia, jeśli się nie mylę…?) kompletnie mnie nie jara, no to pewnie i tak się zdecyduję, no bo jakoś tak już zaczynam myśleć o Nordconie trochę jak o NaNo: nadchodzi dany okres w roku i po prostu się to robi. Po paru latach człowiek przestaje pytać po co, dlaczego, czy warto – szarżuje ku mniej lub bardziej sensownemu celowi i już.

Zmęczone psiecka żegnają się z Państwem.


wtorek, 3 grudnia 2019

Na południe: "Green Book"

(źródło)

Po pierwsze: jestem taka sprytna. Ułożyłam tytuł notki z dwóch tytułów filmowych. No, z jednego serialu i jednego filmu. No nieważne…

Po drugie: o Green Book słyszałam sporo dobrego właściwie od momentu, kiedy film wszedł do kin. Ludziom w moich internetach film się podobał (choć ludzie ci skupiali się tak naprawdę głównie na tym, że omg Aragorn gruby i wpiernicza pizzę na raz i się tak obżera i gruby, a to Aragorn), najwyraźniej też podobał się ludziom z innych kręgów, bo dostał pięć nominacji do Oscara, z czego zgarnął trzy statuetki. I nawet miałam jakiś mętny plan obejrzenia go, ale jakoś tak się nie paliło.
I prawdę mówiąc, mam wrażenie, że włączyliśmy Green Book tak trochę z braku pomysłu, co by tu obejrzeć. Jak widać jednak, dobrze czasem nie mieć pomysłu.

Dawno nie oglądałam niczego w tym stylu. Właściwie to chyba dawno nie oglądałam żadnego komediodramatu, a tutaj dostajemy komediodramat w przepięknym wydaniu, bardzo zgrabnie balansujący między bawieniem widza niewyszukanymi żartami a budzeniem ze wszech miar smutnych czy wręcz ponurych myśli i pokazywaniem, jakimi kutasami jednak są ludzie. Czy też raczej – jakimi byli…? Ale do tego jeszcze wrócę.
Tak, tak – muszę przyznać, że Viggo Mortensen jako Tony Vallelonga jest bezbłędny. Przezabawny i mega sympatyczny, choć przecież punktem wyjścia jest fakt, iż Tony to rasista. Ale można mu to wybaczyć, bo w jego przypadku to nie wynika z żadnego fanatyzmu, tylko z niewiedzy. Kiedy tylko nadarzyła się po temu okazja, Tony otwiera się na inność bez szczególnych protestów. Ta przemiana jest bardzo ładna i wiarygodnie poprowadzona – a także ogromnie optymistyczna, no bo chciałoby się wierzyć, że można tak ze wszystkimi rasistami tego świata. Że ludzie nie są źli, tylko po prostu nie wiedzą.
(źródło)
Jako kontrast mamy pianistę Donalda Shirleya (nagrodzony Oscarem Mahershala Ali) – ten z kolei nie jest zabawny. Nie jest ani trochę zabawny, nawet w jego przesadnej sztywności jest coś przykrego, bo człowiek czuje, że to nie jest dobrowolne. Że Don zachowuje się tak jak musi, bo tak naprawdę przez okrągłą dobę walczy – ze sobą, z powszechną o sobie opinią, z cudzymi oczekiwaniami. Nie może wyluzować i zjeść kurczaka, bo przyznałby rację rzeszy ludzi, którzy z lubością zaszufladkują go jako stereotypowego Murzyna, nad którym można mieć potem poczucie wyższości. I chyba faktycznie ten Oscar był zasłużony, bo w Shirleyu to widać: ten tłumiony gniew, żal, samotność, wszystkie te kotłujące się w nim emocje, które muzyk dusi w sobie, zamiast prać ludzi po mordach, tak jak robi to Tony.

Sam obraz budujących się między bohaterami relacji z pewnością nie jest najbardziej oryginalny na świecie – nie raz już widywaliśmy podobny schemat, z czego oczywiście w pierwszej kolejności nasuwają się Nietykalni Oliviera Nakache’a i Érica Toledana. Ale to nie zmienia faktu, że „docieranie się” Vallelongi i Shirleya śledzi się z prawdziwą przyjemnością i trudno by było im nie kibicować.
Różnica między Green Book a Nietykalnymi polega jak dla mnie przede wszystkim na tym, że w filmie z 2011 roku mieliśmy historię w sumie dość kameralną i osobistą. Tak, było tam też obecne zmaganie się z pewnymi uprzedzeniami, ale mam wrażenie, że ta walka nie była w sumie jakaś szczególnie trudna. Opowieść o pianiście i jego kierowcy jest raz, że bardziej brutalna, dwa, że przedstawia szerzej zakrojony problem. Bo widz cały czas ma świadomość tego, że niewpuszczenie do restauracji czy hotelu, pobicie albo bezpodstawne aresztowanie to nie są problemy tego jednego czarnoskórego mężczyzny, ale całej ogromnej społeczności. Że dotykają one ludzi jak Ameryka długa i szeroka, im dalej na południe, tym bardziej przerażający wymiar osiągając. Don jest tylko jedną z niezliczonych ofiar.
A tu okładka płyty: sieroty przy ognisku (źródło)
Właściwie ta Ameryka wyłania się tutaj jako trzeci bohater filmu – może zresztą najważniejszy. Może to mniej opowieść o Shirleyu i Vallelondze, a bardziej o Stanach Zjednoczonych lat sześćdziesiątych? Te Stany to zresztą okropne miejsce. Chciałoby się powiedzieć, że na szczęście to przeszłość, bo ludzie się zmienili i świadomość jest większa – tylko jednak oglądając nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wcale nie. Że ten portret Amerykanów sprzed ponad pół wieku jest nadal aktualny. Bah, nie dotyczy tylko Amerykanów. Okropności, które pokazuje film, dzieją się tu i teraz, trzy bloki dalej. Być może lada moment będziemy świadkami załogowego lotu na Marsa, ale kurde traktowanie odmiennego etnicznie czy kulturowo człowieka jak… no cóż, jak człowieka, nadal przekracza nasze możliwości. Wow. Brawo ludzkość.

W dodatku sama wpisałam się trochę w to, o czym w którymś momencie wspominał filmowy Shirley. Sęk w tym, że nigdy w życiu nie słyszałam o tym muzyku. Kiedy więc zobaczyłam, że film ma być o czarnoskórym pianiście, z miejsca pomyślałam, że ugh, pewnie będzie dużo jazzu. A ja organicznie nie cierpię jazzu. Miałam więc spore obawy. Z zaskoczeniem przekonałam się, że nie – czarnoskóry pianista, proszę państwa, nie musi grać jazzu, to po prostu ja jestem ograniczonym matołkiem. Muzyka w filmie jest zresztą bardzo ładna i aż się chce po seansie poszukać więcej utworów Donalda Shirleya.

Film został ponoć mocno skrytykowany przez rodzinę Dona za odstępstwa od faktów, dokręcanie do tej historii przyjaźni między Tonym a Donem (co ciekawe, opinia rodziny muzyka nie do końca zgadza się z tym, co mówił sam muzyk), za nie takie przedstawienie rzeczonej rodziny. Szczerze mówiąc, ani trochę mnie te wszystkie przekłamania nie bolą. Mimo wszystko Green Book to film fabularny, a nie dokument. Dla uzyskania konkretnego artystycznego efektu być może konieczne okazały się pewne zmiany w historii. I dobrze. To nie jest autoryzowana biografia, tylko dość ponura konstatacja na temat rasizmu z iskierką nadziei w osobach takich jak Tony i jego rodzina. I jest świetnie. Do tego mamy ładną muzykę i równie ładne krajobrazy.




– You know, when you first hired me, my wife went out and bought one of your records. The one about the orphans?
– Orphans?
– Yeah. Cover had a bunch of kids sittin' around a campfire?
– Orpheus.
– ...Yeah.
– Orpheus in the Underworld. It's based on a French opera. And those weren't children on the cover, those were demons in the bowels of Hell.
– No shit! They must've been naughty kids!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...