wtorek, 10 grudnia 2019

Opowieść o androidach, kuciu w ścianie i wymiotach, czyli: Nordcon

Łajka podczas prelekcji. Zestresowana, ale dzielna.

Oto więc mam za sobą mój czwarty Nordcon, który w tym roku miał miejsce w dniach 5-8 grudnia. Po raz drugi udaliśmy się do Jastrzębiej Góry z Ulvem i psami, po raz pierwszy zaś zabraliśmy Łajkę między ludzi, niezmiennie oczywiście obawiając się, jak bardzo będzie panikowała.
Tematem tegorocznego Nordconu był, oczywiście, Blade Runner – piszę „oczywiście”, no bo nie znam nikogo, kto by jeszcze nie wiedział, że w zeszłym miesiącu mieliśmy rocznicę wydarzeń przedstawionych w niezapomnianym Łowcy Androidów z 1982 roku. Jeśli dorzucić do tego przykre zdarzenie z lipca, po prostu nie mogło być inaczej. Ma się rozumieć, głównemu motywowi towarzyszyła szeroko pojęta tematyka AI, robotów i niedalekiej przyszłości naszego świata.

Dotarliśmy do hotelu wczesnym czwartkowym popołudniem – w sam raz, żeby rozpakowawszy się, skoczyć na piwo, a potem ruszyć na podbój konwentowego programu, co w przypadku czwartku oznaczało tak naprawdę odwiedzenie jednego wystąpienia: „Metropolis, czyli Miasto, Masa, Maszyna w rocku i el-popie” Grzegorza Szczepaniaka. Nie miałam wielkich oczekiwań względem tej prezentacji, bo muzyka elektroniczna to zasadniczo nie jest moja bajka, niemniej muszę tu oddać prowadzącemu honor, bo wybrał naprawdę fajne kawałki, które tak naprawdę świetnie wprowadziły słuchaczy w klimat całej imprezy. Jeśli czegoś zabrakło, to chyba – choć to może wydać się głupie – trochę więcej gadania. W sensie obszerniejszego zarysowania jakiegoś kontekstu dla wyselekcjonowanych utworów. Acz rozumiem, że wówczas to by solidnie wydłużyło całe wystąpienie. Niemniej słuchało się całości bardzo fajnie i wyszłam z sali zupełnie zadowolona.
No ale czwartek, jak to czwartek, stanowi raczej tylko rozgrzewkę, bo najważniejsze rzeczy dzieją się w piątek i sobotę.

O katastrofie klimatycznej opowiada
Marcin Szklarski
W piątek program dla nas zaczął się o godzinie czternastej, prelekcją Marcina Szklarskiego „Katastrofa ekologiczna – jak najbardziej rzeczywistość”. Tak jak w zeszłym roku, teraz także prelegent nas nie rozczarował. Wystąpienie było ciekawie i – co istotne – bardzo rzetelnie przygotowane, a z sali wychodziłam mądrzejsza o całe mnóstwo rzeczy. Wystarczyły dwie godziny, żebym wiedziała, jak wyhodować zielony las pośrodku pustyni, jakich ryb nie jeść i dlaczego właściwie wszystkich, a także dlaczego Gdańsk zatapia przy każdym mocniejszym deszczu. Wszystko to ogromnie pouczające i , co tu dużo gadać, otwierające oczy. Jest mi autentycznie szkoda, że na prelekcję przyszło tak mało osób, bo mowa była o ważnych rzeczach, które wszystkim ludziom ze szczątkowym instynktem samozachowawczym powinny być bliskie.
W tej samej sali zostaliśmy już właściwie do końca dnia. Po Marcinie Szklarskim wystąpił Paweł Majka z prelekcją „Miasto w fantastyce”. I znów: bardzo ciekawa prezentacja. Raz, że temat obszerny i interesujący, a dwa, że Paweł Majka po prostu ma dryg do opowiadania rzeczy, więc słuchanie go to czysta przyjemność. Szkoda, że nie była to prelekcja przewidziana na dwie godziny, bo musiała się urwać w momencie, kiedy robiło się naprawdę ciekawie, czyli kiedy już wchodziliśmy w różnego rodzaju cyberpunki i inne gatunki fantastyki, w których miasto wręcz narzuca się jako jeden z głównych bohaterów, a nie tylko jako sceneria. Cóż, może innym razem.
Tradycyjnie za to dwie godziny dostali Michał i Piotr Cholewowie, którzy opowiedzieli nieco na temat Sztucznych Inteligencji. Z prelekcjami tych panów jest właściwie za każdym razem podobnie: zaraz następnego dnia niewiele z tego całego chaosu informacyjnego pamiętam, ale za to dwie godziny spędzone na prelekcji to świetna zabawa. Nic dziwnego, że sala zawsze jest pełna. W głowie zostają ogólniki, choć nie powiem, też interesujące: była mowa o różnych typach AI i o tym, nad którą realnie się pracuje, a której w sumie nikt do niczego nie potrzebuje. No i prelegenci wspomnieli o moim najulubieńszym bohaterze literackim, czyli HALu 9000. W sumie czegóż trzeba więcej?
Panel o AI. Od lewej: prowadzący spotkanie
Grzegorz Szczepaniak oraz goście: Nie-Wiem-Kto,
Marcin Szklarski, Michał Cholewa
Piątkowy program domykał (przynajmniej w tej sali) panel dyskusyjny na temat ekonomicznych konsekwencji upowszechnienia SI. Zostaliśmy na nim trochę z ciekawości, a chyba też trochę z rozpędu, no bo skoro już i tak siedzieliśmy na miejscu… No i muszę powiedzieć, że mam pewien problem z tym punktem. Raz, że to panel, więc dla mnie bazowo jest mniej angażujący i wartościowy merytorycznie niż prelekcja. Ale dwa, że dość szybko straciłam orientacje, o czym uczestnicy właściwie mówią. A że moderator dość szybko musiał się urwać, to w końcu dostaliśmy trzech panelowiczów, którzy dryfowali od jednej dygresji do drugiej i nie umiem nawet powiedzieć, czy osiągnięto jakiś konsensus albo czy były jakiekolwiek ostateczne wnioski. No i trochę mi brakowało wymienienia uczestników panelu z nazwisk w informatorze konwentowym, bo o ile potrafię rozpoznać Marcina Szklarskiego i Michała Cholewę, o tyle za diabła nie mam pojęcia, kim był trzeci z nich.

W sobotę zaczęliśmy jeszcze wcześniej, bo już o trzynastej. Oto Wojtek Sedeńko miał powiedzieć coś na temat: „Dlaczego wolę czytać klasykę SF i przedkładam archaiczną fantastykę naukową nad współczesną fantastykę?” (porównując z innymi tytułami prelekcji, jestem totalnie przekonana, że dałoby się to ująć krócej). No i tu muszę się jednak trochę poczepiać, choć może nie wypada, no bo to nie byle jakie nazwisko i co ja tam wiem. Ale to mój blogas, więc nikt mi nie zabroni. Otóż więc spełniły się moje obawy, jeśli chodzi o tę prelekcję. Pan Sedeńko („Pan” zupełnie nieprotekcjonalnie – źle się czuję z tym „Wojtkiem”, no bo piwa żeśmy nigdy razem nie pili ani nawet ręki sobie nie uścisnęli, a z kolei „Wojciech” jest jakieś nienaturalne, bo nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam, żeby był zapisany w ten sposób) w zasadzie przez godzinę perorował o tym, że kiedyś to były wartościowe książki, a pisarze mieli coś do powiedzenia, nie to co dzisiejsi autorzy, którzy cierpią na słowotok i w ogóle piszą jakiś szit. Godzina udowadniania sobie i innym własnej wyższości. To znaczy okej, wystąpienie było nakierowane na bardzo konkretny target – dość powiedzieć, że jakieś 90% widowni było zdecydowanie, no… nie w moim wieku. Więc sobie kiwali głowami na te dyrdymały, jak to drzewiej bywało, no i w sumie niewiele więcej z tego wynikało. A dlaczego mam z tym problem? Bo to uogólniające pierdololo, które niczemu nie służy. Jeśli ktoś chce zachęcić do klasyki fantastyki naukowej, to powinien się skupić na pokazywaniu, co w niej jest fajnego, bez porównywania z jakimś urojonym współczesnym chłamem. Bo takie podejście działa wręcz odwrotnie. A byłam na tej prelekcji tylko dlatego, że pomyślałam „hej, też lubię stare sf, może autorytet podpowie mi jakichś autorów, z którymi się jeszcze nie zetknęłam!” – no i to fakt, podpowiedział. Ale w takiej otoczce, że jednocześnie mam ochotę to przeczytać i nie mam.
Radosław Rusak i Paweł Majka
perorują o III wojnie światowej, która prawie była
Na szczęście potem już było lepiej: o czternastej Radosław Rusak, podstępnie w informatorze konwentowym nazwany Pawłem Majką, wygłosił prelekcję „Fantastyka i wojna – przegląd pola walki”, czyli o różnych fantastycznych wojnach. Przy czym prelegent wyszedł naprawdę od początku, bo od Mahabharaty. Całość wypadła bardzo przyjemnie, pouczająco i jak dla mnie można to wystąpienie zamknąć wnioskiem, że hinduscy bogowie mieli zdecydowanie overpowered broń. A prelegent używa słowa „broń” w liczbie mnogiej, co zawsze pobrzmiewa mi nieco komicznie, choć wiem, że profesor Bańko mówi, że można – i ja mu w pełni ufam.
Wcześniejsze niż przewidywałam pojawienie się Radosława Rusaka zaowocowało tym, że mogłam wcześniej niż przewidywałam wcisnąć się z książką do podpisania – jestem więc teraz dumną posiadaczką pierwszego tomu Czerwonych Żniw z autografami obu autorów, ha!
A potem była mała przerwa na obiad.
Po przerwie wróciliśmy do tej samej sali na prelekcję Pawła Majki i Radosława Rusaka „Jak miała wyglądać III wojna światowa?” – i znowu poczułam się ciut mądrzejsza, i znowu prelegenci mieli super ciekawe rzeczy do powiedzenia, choć w sumie bardzo wyraźnie dało się odczuć, że po prostu po zrobieniu riserczu komuś się stwierdziło, że hej, z tego materiału to można by wykręcić prelekcję. No i słusznie. To i owo gdzieś mi się już obiło o uszy, chyba kiedy w któreś wakacje zwiedzaliśmy bunkry w Świnoujściu, ale to i tak zawsze generuje nieco ciarów, jak sobie człowiek uświadamia, jak bardzo o włos byliśmy od totalnej rozpierduchy i ile jednak mamy szczęścia, że żyjemy w dzisiejszym świecie. Inspirujące i opowiedziane ewidentnie przez ludzi zainteresowanych tematem. To zawsze cieszy.
Sobotę zamknęło wystąpienie Michała i Piotra Cholewów „Dziwna broń – literatura”. Choć w sumie dotyczyła nie tylko literatury, więc nie jestem pewna, czy w programie czegoś nie ucięło… No nieważne. Jak zawsze, prelekcja była przezabawna, pozwoliła zapisać sobie parę tytułów do zapoznania się, a całościowo w sumie człowiek wychodził z sali z poczuciem bardzo przyjemnie spędzonego czasu. Z tego miejsca jednakże pragnę zaznaczyć, że w pierwszej kategorii „dziwnej broni”, czyli wśród zwierząt, zabrakło mi zdecydowanie krowy ciskanej przez Francuzów w króla Artura. Rzekłam.

Piotr i Michał Cholewowie - nie wiem, o czym
tu dokładnie mówili, ale są wybuchy.
Tyle, jeśli chodzi o prelekcje. Poza jednym wyjątkiem, wszystkie wspominam dobrze lub bardzo dobrze, były inspirujące, fajnie przygotowane i zaprezentowane ewidentnie przez ludzi z pasjami.
Jeśli zaś chodzi o sam hotel, to przyznam, że remont na piętrze dość skutecznie motywował do prędkiego opuszczania pokoju. Momentami mam wrażenie, że wiercili nam centralnie nad sufitem. No ale w sumie to aż tak nie przeszkadzało, bo rzeczywiście w większości przebywaliśmy gdzie indziej. Co mnie ogromnie ucieszyło, Łajka zniosła cała tę imprezę bez porównania lepiej niż się baliśmy – nie tylko spokojnie leżała pod krzesłami w trakcie prelekcji, ale nawet dawała się miziać zupełnie obcym ludziom! Z obawą, ale jednak. Została więc dość bezlitośnie wymiętoszona. Odreagować mogła podczas niedzielnego spaceru po plaży – zdecydowanie nie boi się już morza tak jak rok temu. Ma też absolutnie stuprocentową skuteczność w temacie wymiotowania w samochodzie na trasie Gdańsk – Jastrzębia Góra i z powrotem (ha! Stąd tytuł notki, a nie że któreś z nas się schlało i rzygało dalej niż widziało, pfef…).

Właściwie tak jak zawsze, imprezę uważam za bardzo udaną. Był dobry temat, dobry program, ładne konwentowe gadźety (kubki i koszulki), w kawiarni budynku A działała kuchnia (więc i obiady dobre mieliśmy na miejscu), ludzie ogromnie pozytywni, a w ciągu tych kilku dni zdołaliśmy całkiem fajnie sobie wypocząć. Niezmiennie lubię ten klimat i nawet jeśli przyszłoroczny temat (Japonia, jeśli się nie mylę…?) kompletnie mnie nie jara, no to pewnie i tak się zdecyduję, no bo jakoś tak już zaczynam myśleć o Nordconie trochę jak o NaNo: nadchodzi dany okres w roku i po prostu się to robi. Po paru latach człowiek przestaje pytać po co, dlaczego, czy warto – szarżuje ku mniej lub bardziej sensownemu celowi i już.

Zmęczone psiecka żegnają się z Państwem.


2 komentarze:

  1. Zbieraliśmy się tak wcześnie z tego pokoju, że jednego dnia pierwsza prelekcja o czternastej, drugiego o trzynastej. No z pierwszym brzaskiem ;)

    A Paweł majka powiedział, że my z tej sali to chyba w ogóle nie wychodzimy! Wychodzimy, mamy zdjęcia na plaży! Acz fakt, to żadne z powyższych...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale weź tez pod uwagę, że wychodziliśmy z pokoju wcześniej, tylko nie pruliśmy prosto na prelekcje ;)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...