Łajka podczas prelekcji. Zestresowana, ale dzielna. |
Oto więc mam za sobą mój czwarty Nordcon, który w
tym roku miał miejsce w dniach 5-8 grudnia. Po raz drugi udaliśmy się do
Jastrzębiej Góry z Ulvem i psami, po raz pierwszy zaś zabraliśmy Łajkę między
ludzi, niezmiennie oczywiście obawiając się, jak bardzo będzie panikowała.
Tematem tegorocznego Nordconu był, oczywiście, Blade
Runner – piszę „oczywiście”, no bo nie znam nikogo, kto by jeszcze nie
wiedział, że w zeszłym miesiącu mieliśmy rocznicę wydarzeń przedstawionych w
niezapomnianym Łowcy Androidów z 1982 roku. Jeśli dorzucić do tego
przykre zdarzenie z lipca, po prostu nie mogło być inaczej. Ma się rozumieć,
głównemu motywowi towarzyszyła szeroko pojęta tematyka AI, robotów i
niedalekiej przyszłości naszego świata.
Dotarliśmy do hotelu wczesnym czwartkowym popołudniem – w sam
raz, żeby rozpakowawszy się, skoczyć na piwo, a potem ruszyć na podbój
konwentowego programu, co w przypadku czwartku oznaczało tak naprawdę
odwiedzenie jednego wystąpienia: „Metropolis, czyli Miasto, Masa, Maszyna w
rocku i el-popie” Grzegorza Szczepaniaka. Nie miałam wielkich oczekiwań
względem tej prezentacji, bo muzyka elektroniczna to zasadniczo nie jest moja
bajka, niemniej muszę tu oddać prowadzącemu honor, bo wybrał naprawdę fajne
kawałki, które tak naprawdę świetnie wprowadziły słuchaczy w klimat całej
imprezy. Jeśli czegoś zabrakło, to chyba – choć to może wydać się głupie –
trochę więcej gadania. W sensie obszerniejszego zarysowania jakiegoś kontekstu
dla wyselekcjonowanych utworów. Acz rozumiem, że wówczas to by solidnie
wydłużyło całe wystąpienie. Niemniej słuchało się całości bardzo fajnie i
wyszłam z sali zupełnie zadowolona.
No ale czwartek, jak to czwartek, stanowi raczej
tylko rozgrzewkę, bo najważniejsze rzeczy dzieją się w piątek i sobotę.
O katastrofie klimatycznej opowiada Marcin Szklarski |
W piątek program dla nas zaczął się o godzinie
czternastej, prelekcją Marcina Szklarskiego „Katastrofa ekologiczna – jak
najbardziej rzeczywistość”. Tak jak w zeszłym roku, teraz także prelegent nas nie
rozczarował. Wystąpienie było ciekawie i – co istotne – bardzo rzetelnie
przygotowane, a z sali wychodziłam mądrzejsza o całe mnóstwo rzeczy.
Wystarczyły dwie godziny, żebym wiedziała, jak wyhodować zielony las pośrodku
pustyni, jakich ryb nie jeść i dlaczego właściwie wszystkich, a także dlaczego
Gdańsk zatapia przy każdym mocniejszym deszczu. Wszystko to ogromnie pouczające
i , co tu dużo gadać, otwierające oczy. Jest mi autentycznie szkoda, że na
prelekcję przyszło tak mało osób, bo mowa była o ważnych rzeczach, które
wszystkim ludziom ze szczątkowym instynktem samozachowawczym powinny być
bliskie.
W tej samej sali zostaliśmy już właściwie do końca
dnia. Po Marcinie Szklarskim wystąpił Paweł Majka z prelekcją „Miasto w
fantastyce”. I znów: bardzo ciekawa prezentacja. Raz, że temat obszerny i
interesujący, a dwa, że Paweł Majka po prostu ma dryg do opowiadania rzeczy,
więc słuchanie go to czysta przyjemność. Szkoda, że nie była to prelekcja
przewidziana na dwie godziny, bo musiała się urwać w momencie, kiedy robiło się
naprawdę ciekawie, czyli kiedy już wchodziliśmy w różnego rodzaju cyberpunki i
inne gatunki fantastyki, w których miasto wręcz narzuca się jako jeden z
głównych bohaterów, a nie tylko jako sceneria. Cóż, może innym razem.
Tradycyjnie za to dwie godziny dostali Michał i
Piotr Cholewowie, którzy opowiedzieli nieco na temat Sztucznych Inteligencji. Z
prelekcjami tych panów jest właściwie za każdym razem podobnie: zaraz następnego
dnia niewiele z tego całego chaosu informacyjnego pamiętam, ale za to dwie
godziny spędzone na prelekcji to świetna zabawa. Nic dziwnego, że sala zawsze
jest pełna. W głowie zostają ogólniki, choć nie powiem, też interesujące: była
mowa o różnych typach AI i o tym, nad którą realnie się pracuje, a której w
sumie nikt do niczego nie potrzebuje. No i prelegenci wspomnieli o moim
najulubieńszym bohaterze literackim, czyli HALu 9000. W sumie czegóż trzeba
więcej?
Panel o AI. Od lewej: prowadzący spotkanie Grzegorz Szczepaniak oraz goście: Nie-Wiem-Kto, Marcin Szklarski, Michał Cholewa |
Piątkowy program domykał (przynajmniej w tej sali)
panel dyskusyjny na temat ekonomicznych konsekwencji upowszechnienia SI.
Zostaliśmy na nim trochę z ciekawości, a chyba też trochę z rozpędu, no bo
skoro już i tak siedzieliśmy na miejscu… No i muszę powiedzieć, że mam pewien
problem z tym punktem. Raz, że to panel, więc dla mnie bazowo jest mniej
angażujący i wartościowy merytorycznie niż prelekcja. Ale dwa, że dość szybko
straciłam orientacje, o czym uczestnicy właściwie mówią. A że moderator dość
szybko musiał się urwać, to w końcu dostaliśmy trzech panelowiczów, którzy
dryfowali od jednej dygresji do drugiej i nie umiem nawet powiedzieć, czy
osiągnięto jakiś konsensus albo czy były jakiekolwiek ostateczne wnioski. No i
trochę mi brakowało wymienienia uczestników panelu z nazwisk w informatorze
konwentowym, bo o ile potrafię rozpoznać Marcina Szklarskiego i Michała Cholewę, o tyle
za diabła nie mam pojęcia, kim był trzeci z nich.
W sobotę zaczęliśmy jeszcze wcześniej, bo już o
trzynastej. Oto Wojtek Sedeńko miał powiedzieć coś na temat: „Dlaczego wolę
czytać klasykę SF i przedkładam archaiczną fantastykę naukową nad współczesną
fantastykę?” (porównując z innymi tytułami prelekcji, jestem totalnie
przekonana, że dałoby się to ująć krócej). No i tu muszę się jednak trochę
poczepiać, choć może nie wypada, no bo to nie byle jakie nazwisko i co ja tam
wiem. Ale to mój blogas, więc nikt mi nie zabroni. Otóż więc spełniły się moje
obawy, jeśli chodzi o tę prelekcję. Pan Sedeńko („Pan” zupełnie
nieprotekcjonalnie – źle się czuję z tym „Wojtkiem”, no bo piwa żeśmy nigdy
razem nie pili ani nawet ręki sobie nie uścisnęli, a z kolei „Wojciech” jest
jakieś nienaturalne, bo nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam, żeby był zapisany
w ten sposób) w zasadzie przez godzinę perorował o tym, że kiedyś to były
wartościowe książki, a pisarze mieli coś do powiedzenia, nie to co dzisiejsi
autorzy, którzy cierpią na słowotok i w ogóle piszą jakiś szit. Godzina
udowadniania sobie i innym własnej wyższości. To znaczy okej, wystąpienie było
nakierowane na bardzo konkretny target – dość powiedzieć, że jakieś 90% widowni
było zdecydowanie, no… nie w moim wieku. Więc sobie kiwali głowami na te
dyrdymały, jak to drzewiej bywało, no i w sumie niewiele więcej z tego
wynikało. A dlaczego mam z tym problem? Bo to uogólniające pierdololo, które
niczemu nie służy. Jeśli ktoś chce zachęcić do klasyki fantastyki naukowej, to
powinien się skupić na pokazywaniu, co w niej jest fajnego, bez porównywania z
jakimś urojonym współczesnym chłamem. Bo takie podejście działa wręcz
odwrotnie. A byłam na tej prelekcji tylko dlatego, że pomyślałam „hej, też lubię
stare sf, może autorytet podpowie mi jakichś autorów, z którymi się jeszcze nie
zetknęłam!” – no i to fakt, podpowiedział. Ale w takiej otoczce, że
jednocześnie mam ochotę to przeczytać i nie mam.
Radosław Rusak i Paweł Majka perorują o III wojnie światowej, która prawie była |
Na szczęście potem już było lepiej: o czternastej
Radosław Rusak, podstępnie w informatorze konwentowym nazwany Pawłem Majką,
wygłosił prelekcję „Fantastyka i wojna – przegląd pola walki”, czyli o różnych
fantastycznych wojnach. Przy czym prelegent wyszedł naprawdę od początku, bo od
Mahabharaty. Całość wypadła bardzo przyjemnie, pouczająco i jak dla mnie można
to wystąpienie zamknąć wnioskiem, że hinduscy bogowie mieli zdecydowanie
overpowered broń. A prelegent używa słowa „broń” w liczbie mnogiej, co zawsze
pobrzmiewa mi nieco komicznie, choć wiem, że profesor Bańko mówi, że można – i ja
mu w pełni ufam.
Wcześniejsze niż przewidywałam pojawienie się
Radosława Rusaka zaowocowało tym, że mogłam wcześniej niż przewidywałam wcisnąć
się z książką do podpisania – jestem więc teraz dumną posiadaczką pierwszego
tomu Czerwonych Żniw z autografami obu autorów, ha!
A potem była mała przerwa na obiad.
Po przerwie wróciliśmy do tej samej sali na
prelekcję Pawła Majki i Radosława Rusaka „Jak miała wyglądać III wojna
światowa?” – i znowu poczułam się ciut mądrzejsza, i znowu prelegenci mieli
super ciekawe rzeczy do powiedzenia, choć w sumie bardzo wyraźnie dało się
odczuć, że po prostu po zrobieniu riserczu komuś się stwierdziło, że hej, z
tego materiału to można by wykręcić prelekcję. No i słusznie. To i owo gdzieś
mi się już obiło o uszy, chyba kiedy w któreś wakacje zwiedzaliśmy bunkry w
Świnoujściu, ale to i tak zawsze generuje nieco ciarów, jak sobie człowiek uświadamia,
jak bardzo o włos byliśmy od totalnej rozpierduchy i ile jednak mamy szczęścia,
że żyjemy w dzisiejszym świecie. Inspirujące i opowiedziane ewidentnie przez
ludzi zainteresowanych tematem. To zawsze cieszy.
Sobotę zamknęło wystąpienie Michała i Piotra Cholewów
„Dziwna broń – literatura”. Choć w sumie dotyczyła nie tylko literatury, więc
nie jestem pewna, czy w programie czegoś nie ucięło… No nieważne. Jak zawsze,
prelekcja była przezabawna, pozwoliła zapisać sobie parę tytułów do zapoznania
się, a całościowo w sumie człowiek wychodził z sali z poczuciem bardzo
przyjemnie spędzonego czasu. Z tego miejsca jednakże pragnę zaznaczyć, że w pierwszej
kategorii „dziwnej broni”, czyli wśród zwierząt, zabrakło mi zdecydowanie krowy
ciskanej przez Francuzów w króla Artura. Rzekłam.
Piotr i Michał Cholewowie - nie wiem, o czym tu dokładnie mówili, ale są wybuchy. |
Tyle, jeśli chodzi o prelekcje. Poza jednym
wyjątkiem, wszystkie wspominam dobrze lub bardzo dobrze, były inspirujące, fajnie
przygotowane i zaprezentowane ewidentnie przez ludzi z pasjami.
Jeśli zaś chodzi o sam hotel, to przyznam, że
remont na piętrze dość skutecznie motywował do prędkiego opuszczania pokoju. Momentami
mam wrażenie, że wiercili nam centralnie nad sufitem. No ale w sumie to aż tak
nie przeszkadzało, bo rzeczywiście w większości przebywaliśmy gdzie indziej. Co
mnie ogromnie ucieszyło, Łajka zniosła cała tę imprezę bez porównania lepiej niż
się baliśmy – nie tylko spokojnie leżała pod krzesłami w trakcie prelekcji, ale
nawet dawała się miziać zupełnie obcym ludziom! Z obawą, ale jednak. Została
więc dość bezlitośnie wymiętoszona. Odreagować mogła podczas niedzielnego spaceru
po plaży – zdecydowanie nie boi się już morza tak jak rok temu. Ma też absolutnie
stuprocentową skuteczność w temacie wymiotowania w samochodzie na trasie Gdańsk
– Jastrzębia Góra i z powrotem (ha! Stąd tytuł notki, a nie że któreś z nas się
schlało i rzygało dalej niż widziało, pfef…).
Właściwie tak jak zawsze, imprezę uważam za bardzo
udaną. Był dobry temat, dobry program, ładne konwentowe gadźety (kubki i koszulki), w kawiarni budynku A działała kuchnia
(więc i obiady dobre mieliśmy na miejscu), ludzie ogromnie pozytywni, a w ciągu
tych kilku dni zdołaliśmy całkiem fajnie sobie wypocząć. Niezmiennie lubię ten
klimat i nawet jeśli przyszłoroczny temat (Japonia, jeśli się nie mylę…?)
kompletnie mnie nie jara, no to pewnie i tak się zdecyduję, no bo jakoś tak już
zaczynam myśleć o Nordconie trochę jak o NaNo: nadchodzi dany okres w roku i po
prostu się to robi. Po paru latach człowiek przestaje pytać po co, dlaczego,
czy warto – szarżuje ku mniej lub bardziej sensownemu celowi i już.
Zmęczone psiecka żegnają się z Państwem.
Zbieraliśmy się tak wcześnie z tego pokoju, że jednego dnia pierwsza prelekcja o czternastej, drugiego o trzynastej. No z pierwszym brzaskiem ;)
OdpowiedzUsuńA Paweł majka powiedział, że my z tej sali to chyba w ogóle nie wychodzimy! Wychodzimy, mamy zdjęcia na plaży! Acz fakt, to żadne z powyższych...
Ale weź tez pod uwagę, że wychodziliśmy z pokoju wcześniej, tylko nie pruliśmy prosto na prelekcje ;)
Usuń