wtorek, 3 grudnia 2019

Na południe: "Green Book"

(źródło)

Po pierwsze: jestem taka sprytna. Ułożyłam tytuł notki z dwóch tytułów filmowych. No, z jednego serialu i jednego filmu. No nieważne…

Po drugie: o Green Book słyszałam sporo dobrego właściwie od momentu, kiedy film wszedł do kin. Ludziom w moich internetach film się podobał (choć ludzie ci skupiali się tak naprawdę głównie na tym, że omg Aragorn gruby i wpiernicza pizzę na raz i się tak obżera i gruby, a to Aragorn), najwyraźniej też podobał się ludziom z innych kręgów, bo dostał pięć nominacji do Oscara, z czego zgarnął trzy statuetki. I nawet miałam jakiś mętny plan obejrzenia go, ale jakoś tak się nie paliło.
I prawdę mówiąc, mam wrażenie, że włączyliśmy Green Book tak trochę z braku pomysłu, co by tu obejrzeć. Jak widać jednak, dobrze czasem nie mieć pomysłu.

Dawno nie oglądałam niczego w tym stylu. Właściwie to chyba dawno nie oglądałam żadnego komediodramatu, a tutaj dostajemy komediodramat w przepięknym wydaniu, bardzo zgrabnie balansujący między bawieniem widza niewyszukanymi żartami a budzeniem ze wszech miar smutnych czy wręcz ponurych myśli i pokazywaniem, jakimi kutasami jednak są ludzie. Czy też raczej – jakimi byli…? Ale do tego jeszcze wrócę.
Tak, tak – muszę przyznać, że Viggo Mortensen jako Tony Vallelonga jest bezbłędny. Przezabawny i mega sympatyczny, choć przecież punktem wyjścia jest fakt, iż Tony to rasista. Ale można mu to wybaczyć, bo w jego przypadku to nie wynika z żadnego fanatyzmu, tylko z niewiedzy. Kiedy tylko nadarzyła się po temu okazja, Tony otwiera się na inność bez szczególnych protestów. Ta przemiana jest bardzo ładna i wiarygodnie poprowadzona – a także ogromnie optymistyczna, no bo chciałoby się wierzyć, że można tak ze wszystkimi rasistami tego świata. Że ludzie nie są źli, tylko po prostu nie wiedzą.
(źródło)
Jako kontrast mamy pianistę Donalda Shirleya (nagrodzony Oscarem Mahershala Ali) – ten z kolei nie jest zabawny. Nie jest ani trochę zabawny, nawet w jego przesadnej sztywności jest coś przykrego, bo człowiek czuje, że to nie jest dobrowolne. Że Don zachowuje się tak jak musi, bo tak naprawdę przez okrągłą dobę walczy – ze sobą, z powszechną o sobie opinią, z cudzymi oczekiwaniami. Nie może wyluzować i zjeść kurczaka, bo przyznałby rację rzeszy ludzi, którzy z lubością zaszufladkują go jako stereotypowego Murzyna, nad którym można mieć potem poczucie wyższości. I chyba faktycznie ten Oscar był zasłużony, bo w Shirleyu to widać: ten tłumiony gniew, żal, samotność, wszystkie te kotłujące się w nim emocje, które muzyk dusi w sobie, zamiast prać ludzi po mordach, tak jak robi to Tony.

Sam obraz budujących się między bohaterami relacji z pewnością nie jest najbardziej oryginalny na świecie – nie raz już widywaliśmy podobny schemat, z czego oczywiście w pierwszej kolejności nasuwają się Nietykalni Oliviera Nakache’a i Érica Toledana. Ale to nie zmienia faktu, że „docieranie się” Vallelongi i Shirleya śledzi się z prawdziwą przyjemnością i trudno by było im nie kibicować.
Różnica między Green Book a Nietykalnymi polega jak dla mnie przede wszystkim na tym, że w filmie z 2011 roku mieliśmy historię w sumie dość kameralną i osobistą. Tak, było tam też obecne zmaganie się z pewnymi uprzedzeniami, ale mam wrażenie, że ta walka nie była w sumie jakaś szczególnie trudna. Opowieść o pianiście i jego kierowcy jest raz, że bardziej brutalna, dwa, że przedstawia szerzej zakrojony problem. Bo widz cały czas ma świadomość tego, że niewpuszczenie do restauracji czy hotelu, pobicie albo bezpodstawne aresztowanie to nie są problemy tego jednego czarnoskórego mężczyzny, ale całej ogromnej społeczności. Że dotykają one ludzi jak Ameryka długa i szeroka, im dalej na południe, tym bardziej przerażający wymiar osiągając. Don jest tylko jedną z niezliczonych ofiar.
A tu okładka płyty: sieroty przy ognisku (źródło)
Właściwie ta Ameryka wyłania się tutaj jako trzeci bohater filmu – może zresztą najważniejszy. Może to mniej opowieść o Shirleyu i Vallelondze, a bardziej o Stanach Zjednoczonych lat sześćdziesiątych? Te Stany to zresztą okropne miejsce. Chciałoby się powiedzieć, że na szczęście to przeszłość, bo ludzie się zmienili i świadomość jest większa – tylko jednak oglądając nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wcale nie. Że ten portret Amerykanów sprzed ponad pół wieku jest nadal aktualny. Bah, nie dotyczy tylko Amerykanów. Okropności, które pokazuje film, dzieją się tu i teraz, trzy bloki dalej. Być może lada moment będziemy świadkami załogowego lotu na Marsa, ale kurde traktowanie odmiennego etnicznie czy kulturowo człowieka jak… no cóż, jak człowieka, nadal przekracza nasze możliwości. Wow. Brawo ludzkość.

W dodatku sama wpisałam się trochę w to, o czym w którymś momencie wspominał filmowy Shirley. Sęk w tym, że nigdy w życiu nie słyszałam o tym muzyku. Kiedy więc zobaczyłam, że film ma być o czarnoskórym pianiście, z miejsca pomyślałam, że ugh, pewnie będzie dużo jazzu. A ja organicznie nie cierpię jazzu. Miałam więc spore obawy. Z zaskoczeniem przekonałam się, że nie – czarnoskóry pianista, proszę państwa, nie musi grać jazzu, to po prostu ja jestem ograniczonym matołkiem. Muzyka w filmie jest zresztą bardzo ładna i aż się chce po seansie poszukać więcej utworów Donalda Shirleya.

Film został ponoć mocno skrytykowany przez rodzinę Dona za odstępstwa od faktów, dokręcanie do tej historii przyjaźni między Tonym a Donem (co ciekawe, opinia rodziny muzyka nie do końca zgadza się z tym, co mówił sam muzyk), za nie takie przedstawienie rzeczonej rodziny. Szczerze mówiąc, ani trochę mnie te wszystkie przekłamania nie bolą. Mimo wszystko Green Book to film fabularny, a nie dokument. Dla uzyskania konkretnego artystycznego efektu być może konieczne okazały się pewne zmiany w historii. I dobrze. To nie jest autoryzowana biografia, tylko dość ponura konstatacja na temat rasizmu z iskierką nadziei w osobach takich jak Tony i jego rodzina. I jest świetnie. Do tego mamy ładną muzykę i równie ładne krajobrazy.




– You know, when you first hired me, my wife went out and bought one of your records. The one about the orphans?
– Orphans?
– Yeah. Cover had a bunch of kids sittin' around a campfire?
– Orpheus.
– ...Yeah.
– Orpheus in the Underworld. It's based on a French opera. And those weren't children on the cover, those were demons in the bowels of Hell.
– No shit! They must've been naughty kids!

2 komentarze:

  1. My sobie wczoraj obejrzeliśmy i Twój wpis idealnie oddaje też mój nastrój po filmie. To dobra historia, którą ogląda się z przyjemnością, choć ja cały czas czekałem na jeszcze jakieś mocniejsze pierd..., ale na szczęście jest taki normalny happy end. Bardzo mi się podobał ten film. Był taką odskocznią, która czasem jest potrzebna. Pozdrawiam i wszystkiego dobrego w Nowym Roku!

    OdpowiedzUsuń
  2. Opowieść o Stanach lat 60-tych może przeczytam. Ja to się generalnie tylko książkami i filmami motoryzacyjnymi interesuję.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...