(źródło) |
Po
pierwsze: jestem taka sprytna. Ułożyłam tytuł notki z dwóch tytułów filmowych.
No, z jednego serialu i jednego filmu. No nieważne…
Po
drugie: o Green Book słyszałam sporo dobrego właściwie od momentu, kiedy
film wszedł do kin. Ludziom w moich internetach film się podobał (choć ludzie
ci skupiali się tak naprawdę głównie na tym, że omg Aragorn gruby i wpiernicza
pizzę na raz i się tak obżera i gruby, a to Aragorn), najwyraźniej też podobał
się ludziom z innych kręgów, bo dostał pięć nominacji do Oscara, z czego zgarnął
trzy statuetki. I nawet miałam jakiś mętny plan obejrzenia go, ale jakoś tak
się nie paliło.
I
prawdę mówiąc, mam wrażenie, że włączyliśmy Green Book tak trochę z
braku pomysłu, co by tu obejrzeć. Jak widać jednak, dobrze czasem nie mieć
pomysłu.
Dawno
nie oglądałam niczego w tym stylu. Właściwie to chyba dawno nie oglądałam
żadnego komediodramatu, a tutaj dostajemy komediodramat w przepięknym wydaniu,
bardzo zgrabnie balansujący między bawieniem widza niewyszukanymi żartami a
budzeniem ze wszech miar smutnych czy wręcz ponurych myśli i pokazywaniem,
jakimi kutasami jednak są ludzie. Czy też raczej – jakimi byli…? Ale do tego
jeszcze wrócę.
Tak,
tak – muszę przyznać, że Viggo Mortensen jako Tony Vallelonga jest
bezbłędny. Przezabawny i mega sympatyczny, choć przecież punktem wyjścia jest
fakt, iż Tony to rasista. Ale można mu to wybaczyć, bo w jego przypadku to nie
wynika z żadnego fanatyzmu, tylko z niewiedzy. Kiedy tylko nadarzyła się po
temu okazja, Tony otwiera się na inność bez szczególnych protestów. Ta
przemiana jest bardzo ładna i wiarygodnie poprowadzona – a także ogromnie
optymistyczna, no bo chciałoby się wierzyć, że można tak ze wszystkimi rasistami
tego świata. Że ludzie nie są źli, tylko po prostu nie wiedzą.
(źródło) |
Jako
kontrast mamy pianistę Donalda Shirleya (nagrodzony Oscarem Mahershala
Ali) – ten z kolei nie jest zabawny. Nie jest ani trochę zabawny, nawet w jego
przesadnej sztywności jest coś przykrego, bo człowiek czuje, że to nie jest
dobrowolne. Że Don zachowuje się tak jak musi, bo tak naprawdę przez okrągłą
dobę walczy – ze sobą, z powszechną o sobie opinią, z cudzymi oczekiwaniami.
Nie może wyluzować i zjeść kurczaka, bo przyznałby rację rzeszy ludzi, którzy z
lubością zaszufladkują go jako stereotypowego Murzyna, nad którym można mieć
potem poczucie wyższości. I chyba faktycznie ten Oscar był zasłużony, bo w Shirleyu
to widać: ten tłumiony gniew, żal, samotność, wszystkie te kotłujące się w nim
emocje, które muzyk dusi w sobie, zamiast prać ludzi po mordach, tak jak robi
to Tony.
Sam
obraz budujących się między bohaterami relacji z pewnością nie jest najbardziej
oryginalny na świecie – nie raz już widywaliśmy podobny schemat, z czego
oczywiście w pierwszej kolejności nasuwają się Nietykalni Oliviera
Nakache’a i Érica Toledana. Ale to nie zmienia faktu, że „docieranie się”
Vallelongi i Shirleya śledzi się z prawdziwą przyjemnością i trudno by było im
nie kibicować.
Różnica
między Green Book a Nietykalnymi polega jak dla mnie przede
wszystkim na tym, że w filmie z 2011 roku mieliśmy historię w sumie dość
kameralną i osobistą. Tak, było tam też obecne zmaganie się z pewnymi
uprzedzeniami, ale mam wrażenie, że ta walka nie była w sumie jakaś szczególnie
trudna. Opowieść o pianiście i jego kierowcy jest raz, że bardziej brutalna,
dwa, że przedstawia szerzej zakrojony problem. Bo widz cały czas ma świadomość
tego, że niewpuszczenie do restauracji czy hotelu, pobicie albo bezpodstawne
aresztowanie to nie są problemy tego jednego czarnoskórego mężczyzny, ale całej
ogromnej społeczności. Że dotykają one ludzi jak Ameryka długa i szeroka, im
dalej na południe, tym bardziej przerażający wymiar osiągając. Don jest tylko
jedną z niezliczonych ofiar.
A tu okładka płyty: sieroty przy ognisku (źródło) |
Właściwie
ta Ameryka wyłania się tutaj jako trzeci bohater filmu – może zresztą
najważniejszy. Może to mniej opowieść o Shirleyu i Vallelondze, a bardziej o
Stanach Zjednoczonych lat sześćdziesiątych? Te Stany to zresztą okropne
miejsce. Chciałoby się powiedzieć, że na szczęście to przeszłość, bo ludzie się
zmienili i świadomość jest większa – tylko jednak oglądając nie mogłam oprzeć się
wrażeniu, że wcale nie. Że ten portret Amerykanów sprzed ponad pół wieku jest
nadal aktualny. Bah, nie dotyczy tylko Amerykanów. Okropności, które pokazuje
film, dzieją się tu i teraz, trzy bloki dalej. Być może lada moment będziemy
świadkami załogowego lotu na Marsa, ale kurde traktowanie odmiennego etnicznie
czy kulturowo człowieka jak… no cóż, jak człowieka, nadal przekracza nasze
możliwości. Wow. Brawo ludzkość.
W
dodatku sama wpisałam się trochę w to, o czym w którymś momencie wspominał filmowy
Shirley. Sęk w tym, że nigdy w życiu nie słyszałam o tym muzyku. Kiedy więc zobaczyłam,
że film ma być o czarnoskórym pianiście, z miejsca pomyślałam, że ugh, pewnie
będzie dużo jazzu. A ja organicznie nie cierpię jazzu. Miałam więc spore obawy.
Z zaskoczeniem przekonałam się, że nie – czarnoskóry pianista, proszę państwa,
nie musi grać jazzu, to po prostu ja jestem ograniczonym matołkiem. Muzyka w
filmie jest zresztą bardzo ładna i aż się chce po seansie poszukać więcej
utworów Donalda Shirleya.
Film
został ponoć mocno skrytykowany przez rodzinę Dona za odstępstwa od faktów,
dokręcanie do tej historii przyjaźni między Tonym a Donem (co ciekawe, opinia
rodziny muzyka nie do końca zgadza się z tym, co mówił sam muzyk), za nie takie
przedstawienie rzeczonej rodziny. Szczerze mówiąc, ani trochę mnie te wszystkie
przekłamania nie bolą. Mimo wszystko Green Book to film fabularny, a nie
dokument. Dla uzyskania konkretnego artystycznego efektu być może konieczne
okazały się pewne zmiany w historii. I dobrze. To nie jest autoryzowana
biografia, tylko dość ponura konstatacja na temat rasizmu z iskierką nadziei w
osobach takich jak Tony i jego rodzina. I jest świetnie. Do tego mamy ładną muzykę i równie ładne krajobrazy.
– You know, when you first hired me, my wife went out
and bought one of your records. The one about the orphans?
– Orphans?
– Yeah. Cover had a bunch of kids sittin' around a
campfire?
– Orpheus.
– ...Yeah.
– Orpheus in the Underworld. It's based on a French
opera. And those weren't children on the cover, those were demons in the bowels
of Hell.
– No shit! They must've been naughty kids!
My sobie wczoraj obejrzeliśmy i Twój wpis idealnie oddaje też mój nastrój po filmie. To dobra historia, którą ogląda się z przyjemnością, choć ja cały czas czekałem na jeszcze jakieś mocniejsze pierd..., ale na szczęście jest taki normalny happy end. Bardzo mi się podobał ten film. Był taką odskocznią, która czasem jest potrzebna. Pozdrawiam i wszystkiego dobrego w Nowym Roku!
OdpowiedzUsuńOpowieść o Stanach lat 60-tych może przeczytam. Ja to się generalnie tylko książkami i filmami motoryzacyjnymi interesuję.
OdpowiedzUsuń