poniedziałek, 16 maja 2016

Fraa serialuje albo: dobry serial to krótki serial

(źródło)
No dobra. Ostatnimi czasy moje internety rozbrzmiewają płaczem i zgrzytaniem zębów, gdyż ABC anulowało pierdylion seriali. No i nie będzie kolejnego sezonu Galavanta, Agentki Carter, Castle, American Crime, The Real O’Neils… wiecie, czyli – poza Galavantem – nie będzie iluś tytułów, które przepisałam właśnie z jakiejś tabelki, bo przecież albo nigdy o nich nie słyszałam, albo słyszałam gdzieś przelotnie, ale i tak nie wiem, o czym to. No i internety mi huczą, że łojzicku, drama, wszyscy zginiemy. I to mi uświadomiło dwie sprawy:

Po pierwsze: jak strasznie społeczeństwo w ostatnich latach uzależniło się od seriali. Wow. Pamiętam, że jeszcze jakiś czas temu seriale to były takie zapychacze, ot, telewizor sobie brzęczał, a człowiek zajmował się swoimi sprawami. Wyjątki stanowiły opery mydlane i inne tasiemce, oglądane przez szacowne gospodynie domowe. A teraz seriale kwitną. Gdzie się nie obejrzę, ludzie oglądają seriale, namiętnie, po kilka jednocześnie. Na nic nie mają czasu, no bo serial. Czy one naprawdę stały się tak bardzo lepsze, że są tego wszystkiego warte? Nie wiem. Nie mam pojęcia, z czego wynika serialowy boom. Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to jakoś szczególnie pasjonowało, niemniej odczułam lekkie zaskoczenie, że hej – ludzie serio uzależniają się na całe lata od śledzenia losów serialowych bohaterów.
Po drugie: jakie zatrzęsienie jest tych seriali! Jak, kiedy one wszystkie się pojawiły?! W dodatku one się ciągną tak straszliwie… o tytułach, które porzuciłam kilka lat temu, dowiaduję się, że one wciąż są kręcone, dziewiąte, dziesiąte sezony… nie wiem, co w nich się dzieje, bo myślałam, że fabuła już dawno się domknęła, ale jednak coś ktoś z tego jeszcze wyciska.

I nie, nie mam tu na myśli tego, że ja jestem taka twarda i hipsterska, bo nie oglądam. Wspominałam już nie raz: to po prostu kwestia braku cierpliwości i systematyczności. Obejrzę parę odcinków, nawet mi się spodoba, ale potem trzeba się zająć czymś innym i jakoś to przywiązanie do historii opada w międzyczasie, że koniec końców w ogóle mi wylatuje z głowy, żeby obejrzeć kolejne epizody. Nie wykluczam, że tracę przez to sporo fajnych fabuł i nie znam wielu ciekawych bohaterów.
Czasem jest tak, że jednak serial na tyle mocno przykuje moją uwagę, że łykam go w całości – tak było z Deadwood, z Kompanią braci (no, plus to oglądałam z Ulvem, zawsze jakoś lepiej się zebrać, jak pilnuje mnie druga osoba), a potem z Galavantem. Wszystkie te seriale mają jedną wspólną cechę: są krótkie. Oczywiście, Deadwood miało być dłuższe. To widać, że wszystko było rozgrzebane pod czwarty sezon. Ale ja i tak się cieszę, że nigdy go nie nakręcono. Dzięki temu jeden z moich ulubionych seriali nigdy nie spadł poniżej pewnego poziomu – nie zdążył (w przeciwieństwie do Dra House’a, Dextera, Supernatural, Big Bang Theory i miliona innych serii, które podglądałam na początku, a potem odpadłam). Z tego samego powodu cieszę się, że anulowano Galavanta. Nie chciałabym oglądać, jak ci wszyscy cudowni bohaterowie zaczynają sami się plątać w tym, o co im w ogóle chodzi, jak twórcy próbują coraz mocniej kombinować, żeby zrobić coś „bardziej” niż poprzednie sezony. Nawet jeśli trochę mi szkoda, że nie będzie więcej Garetha ani Richarda – to dobrze. To taka pozytywna tęsknota.

(źródło)
I w ten sprytny, płynny sposób, chcę tak naprawdę napisać, że oglądałam drugi sezon Galavanta na bieżąco, a kiedy skończyłam, w ogóle zapomniałam o tym opowiedzieć na blogu. Dopiero wokół-anulacyjna histeria jakoś mi o tym przypomniała. No więc opowiadam.

Po pierwsze, motyw muzyczny drugiego sezon wydał mi się o wiele słabszy. Melodię z pierwszego mogę nucić do tej pory, z drugiego zaś – z trudem sobie przypominam. Po prostu nie wywarła żadnego wrażenia.
Po drugie, zdaje się, że wspominałam o tym przy okazji pierwszego sezonu: miałam wrażenie, że kolejne odcinki powstają w ten sposób, że twórcy patrzą na to, co nakręcili do tej pory i widzą, że hej, ta totalnie epizodyczna postać jest strasznie fajna jednak – szkoda odstawiać na boczny tor, wykorzystajmy ją jeszcze! No i postaci epizodyczne dołączały do „drużyny”. Każdy, kto pojawiał się na ekranie, miał swoją znaczącą rolę do odegrania w całej historii. Początkowo wydawało mi się to dziwne, ale koniec końców to właśnie wyszło super, bo nikt nie pojawia się bez sensu, wszyscy są mocno osadzeni w fabule. W drugim sezonie właśnie tego strasznie mi brakowało. Galavant jakoś się rozdrobnił. Pojawia się z piosenką Kylie Minogue czy Sheridan Smith, ale później znikają i widz zostaje z dziwnym poczuciem, że tych lasek równie dobrze mogło przecież nie być. Kaman, Isabella mogła zrzucić diadem choćby potykając się o dywan czy cokolwiek w tym stylu. Te występy brzydko pachniały mi komunikatem do widza: „patrzcie, wykosztowaliśmy się na Kylie Minogue, lubcie nas!”.
W dodatku miałam wrażenie, że miejscami intryga jest już nieco przesadzona w ten czy inny sposób. „Telefoniczne” odwołanie do współczesności było dla mnie zbyt nachalne. Z kolei w ogóle całe nieporozumienie z krową – naciągane. Przez to odrobinę trudniej było mi kupić całą tę historię.
Nie jest jednak tak, że drugi sezon mi się nie podobał. Po prostu miał pewne… cienizny. Ale między nimi mamy mnóstwo świetnego, zabawnego materiału, bah!, trafiają się też momenty całkiem wzruszające! Wątek Garetha i Madaleny zupełnie mnie urzekł, szczególnie w scenie z kolczykami, które Gareth wręczył królowej – piszczałam z uciechy jak debil, widząc, jak bardzo ta dwójka do siebie pasuje… no, na pewnych płaszczyznach, oczywiście. Richard był, jak zawsze, doskonały, nawet jeśli stopniowo stracił nieco ze swojej safandułowatości. Bezbłędni do samego końca zostali Kucharz i Gwyn, którzy stworzyli jedną z najfajniejszych par, jakie w życiu widziałam. Szkoda, że zabrakło piratów, ale dobrze, że byli chociaż przez ten krótki czas. Uradowało mnie pojawienie się Nicka Frosta w roli giganta. Wormwood też był fajny – szczególnie w tym swoim rozdwojeniu między mściwym czarnoksiężnikiem a organizatorem ślubów, gdzie oba te „etaty” traktował równie poważnie. No i wreszcie sama historia, choć osadzona na słabej bazie, rozkręciła się w fajny, ciekawy sposób, była finałowa rozwałka, ciekawie też się wszystko skończyło. Oczywiście, daje się tam dostrzec solidną furtkę do kolejnego sezonu, ale jednocześnie najważniejsze rzeczy są domknięte na tyle definitywnie, że nie ma konieczności kręcenia go.
No i nikt go nie kręci. I dobrze.
Po prostu o ile pierwszy sezon Galavanta to było objawienie i parę godzinek niepohamowanej radochy, o tyle sezon drugi jest… świetny. Tylko tyle w porównaniu z wcześniejszymi odcinkami, niemniej aż tyle w ogólnym kontekście tego, co można napotkać w kinie i telewizji.

(źródło)
A skoro już odhaczyłam Galavanta, to siłą rozpędu wspomnę jeszcze o innym serialu, który ostatnio obejrzałam, gdyż – tak właśnie! – jest krótki. No, przynajmniej na razie.
The Expanse – podsunął mi go Ulv (jak większość serialowo-filmowych niespodzianek), uspokajając, że to tylko dziesięć odcinków. Oczywiście, będzie drugi sezon, ale to nie szkodzi. Mam tolerancję maksymalnie do trzech.
Serial jest historią osadzoną około dwieście lat w przyszłości. Ludzkość zdołała wychylić się nieco poza granice Ziemi, skolonizowała Marsa, usadowiła się też na stacjach w obszarze pasa asteroid. I wszystko byłoby pięknie, ale z czasem narosły różnice między poszczególnymi społeczeństwami, a wraz z różnicami – przyszły antagonizmy. Skutek jest taki, że wojna między Ziemią, Marsem i Pasem wisi w powietrzu.
W takich realiach poznajemy bohaterów: a będzie to z jednej strony detektyw z Pasa, z drugiej – niedobitki z rozstrzelanego w przestrzeni statku. Z trzeciej: mamy też politykę na najwyższych szczeblach i próbę zapobiegnięcia wojnie. Choć początkowo miałam wrażenie, że historia toczy się dość chaotycznie, z czasem jednak wątki bardzo ładnie i coraz mocniej zaczynają się zazębiać, a fabuła wciąga. Fantastycznie są zarysowane te antagonizmy między poszczególnymi społecznościami: każdy ze światów ma swoje racje i w każdym znajdzie się ktoś, kto wzbudza sympatię. Widać, jak ludzie na przestrzeni lat wpadli w pułapkę strachu i wzajemnych oskarżeń, z której nie da się teraz ot tak po prostu wyjść. Jedno, czego na tym polu żałuję, to że tak skromnie pokazano nam na razie Marsjan. Ale liczę na to, że to się może zmienić w drugim sezonie.
Klimat panujący na stacjach momentami przywodzi mi na myśl Blade Runnera – mamy ciemne, niemal duszne przestrzenie, rozświetlone neonami i zatłoczone. Między tym wszystkim chodzi detektyw Miller (Thomas Jane) i poszukuje zaginionej dziewczyny. Wyobrażam sobie, że gdyby serial chciał koncentrować się bardziej na nim, a nie na kilku wątkach jednocześnie, całość mogłaby bardzo ładnie zagrać w klimatach noir. Ale, oczywiście, to luźna uwaga, a nie faktyczne życzenie. Bo inne wątki są równie fajne.
(źródło)
Ocaleńcy z Canterbury to dziwna zbieranina ludzi, którzy tak naprawdę nic o sobie nie wiedzą. Podoba mi się, jak z czasem się poznają i „docierają”. Podoba mi się lojalność Amosa (Wes Chatham) wobec Naomi (Dominique Tipper), a także historia Alexa (Cas Anvar). Tak naprawdę z nich wszystkich najmniej lubię Holdena (Steven Strait) – jest jakiś taki bez wyrazu, przez cały sezon nie potrafiłam się do niego przekonać. Właściwie nie rozumiem, czemu wszyscy go słuchają.
Fantastyczna jest Chrisjen Avasarala (Shohreh Aghdashloo), choć przyznam, że w którymś momencie trochę się zgubiłam, czego ona naprawdę chce. Ale to już taki mój defekt, że w intrygach politycznych się zawsze gubię. Zawsze. Nie przeszkadzało mi to kibicować bohaterce, a niekiedy też współczuć jej i bać się o nią.
Przed kamerą przewija się też masa postaci epizodycznych, z których właściwie każdy jest bardzo wyrazisty i wnosi do historii coś ciekawego. Policjanci, szpiedzy, żołnierze, a nawet prostytutki – oni wszyscy mają do odegrania swoją rolę w fabule, a ponadto bardzo fajnie wzbogacają nasz obraz tego świata.

Kolejnym elementem, o którym muszę wspomnieć, jest niesamowita oprawa wizualna i rozmach The Expanse. Byłam zaskoczona, że takie zdjęcia widzę w serialu telewizyjnym – przecież to by wyglądało imponująco w kinie! Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że ten tytuł marnuje się trochę na małym ekranie. Naprawdę jest na co popatrzeć.

Przyznam, że kiedy pojawiły się napisy po finale dziesiątego odcinka, byłam przekonana, że Ulv się pomylił – że gdzieś tam są kolejne epizody, no bo przecież to się strasznie no… no nie, tak nie wolno kończyć. W ogóle jak to? Dlaczego? Ale jednak: to nie pomyłka. Serial bardzo skutecznie zawiesił mnie w stanie najwyższej ciekawości. Nie wiem, czy ta ciekawość utrzyma się do 2017 r., kiedy ma powstać drugi sezon, ale na razie daje radę. Ogólnie cóż… polecam.




When you spend your whole life living under a dome, even the idea of an ocean seems impossible to imagine.

[porucznik Lopez, The Expanse]

6 komentarzy:

  1. OMG, uwielbiam The Expanse. Najbardziej lubię Millera i Chrisjen Avasarala, również zgadzam się, że Holden jest najmniej ciekawą postacią. Jak to się mówi u mnie w domu – "kosmiczny naleśnik". Serial jest na podstawie całej serii książek, więc materiał im się nie skończy szybko (niestety w Polsce wydano tylko pierwszą część, więc gdybyś z ciekawości chciała więcej doczytać, to po angielsku).

    "No i nie będzie kolejnego sezonu Galavanta, Agentki Carter, Castle, American Crime, The Real O’Neils…"

    Castle powinien zostać anulowany 2 sezony temu. Dziękuję, że ktoś go w końcu dobił. A brak Agent Carter trochę mnie dziwi, choć te 2 sezony co są tak się w miarę domykają, więc i tak można obejrzeć. (tzn. tylko niektóre wątki wymagają kontynuacji, a główna fabuła każdego sezonu została zakończona).

    Najbardziej płaczę za Person of Interest, właśnie leci finalny 13-odcinkowy 5 sezon. To i tak dobrze, że go nie anulowali w połowie, tylko pozwolili dopisać finalny sezon. Najlepszy serial o sztucznej inteligencji EVER. Inne robione w ostatnich latach popierdółki się do niego nie umywają.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja popieram panią wyżej w kwestii POI. Absolutnie awsome serial!
      I Agentki Carter też mi zabraknie mocno, bo bohaterowie byli bardzo mrusiaści, a sam serial miał dobry poziom, którego z początku się nie spodziewałam po nim. Kyo

      Usuń
  2. Parę ogólnoserialowych słów ode mnie: Jakkolwiek zdaję sobie sprawę z tego, że serial jest najlepszą formą do opowiedzenia długich i ciekawych fabuł. No bo jest miejsce na zbliżenie się do bohaterów, jest miejsce na wszystko, czego dusza zapragnie i można tak ekranizować każdą książkę. A jednak mam problemy żeby się przekonać i oglądać coś ponad mój "guilty pleasure", czyli Dragon Ball Super. Obejrzałem pierwszy sezon "Detektywa" i mi się podobało, potem zobaczyłem dwa odcinki drugiego i nie miałem siły się dalej do niego przymuszać. Chyba dlatego nadal nie jestem przekonany do tej formy. No bo przecież jaką mamy gwarancję, że serial dobrnie do jakiegokolwiek fabularnego końca? Może będzie sztucznie przeciągany i "live long enough to see himself become a villain", może go utną zanim zdąży wybrzmieć? No i sama "odcinkowość" wymusza pewne zabiegi narracyjne - obecne także w książkach dzielonych na rozdziały, ale jednak wpływają one znacznie na całość. Feeling jest inny przy oglądaniu serialu "Marvel Cinematic Universe" w kinie, a inny przy oglądaniu serialu z krótszymi odcinkami.
    W każdym razie ja się cieszę, że seriale dostały budżety, by wyjść ze sfery taniej kiszki. To chyba zapoczątkowali "Lości". I od razu pokazali, że niezależnie od tego, jak doskonała i dojna krowa się nie narodzi, zawsze znajdzie się ktoś, kto ją zadoi na śmierć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda, że nie można poprawiać komentarzy. Ucięte pierwsze zdanie będzie mnie teraz kłuło w oczy po wsze czasy.

      Usuń
  3. "Tak naprawdę z nich wszystkich najmniej lubię Holdena (Steven Strait) – jest jakiś taki bez wyrazu, przez cały sezon nie potrafiłam się do niego przekonać. Właściwie nie rozumiem, czemu wszyscy go słuchają."

    Bo jest White&Male

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...