niedziela, 10 grudnia 2017

De Nordconi Natura, czyli Fraa i Siem w Jastrzębiej Górze

Nowiutki kubek. Bo kto by nie chciał
kolejnego kubka, jeśli tylko można
mieć kolejny kubek?
(Nie będzie zdjęć, bo nie zrobiłam ani jednego i już, o.)
Kiedy na początku roku dowiedziałam się, że tegoroczny Nordcon będzie miał za temat przewodni starożytny Rzym, właściwie nie miałam chwili wahania: wiedziałam, że się tam zjawię i już. No bo kto jak nie ja? Bah, po doświadczeniach z zeszłoroczną imprezą w Jastrzębiej Górze, plan obejmował wykupienie noclegów, bo dojeżdżanie okazało się jednak trochę uciążliwe – w szczególności konieczność urywania się na ostatni PKS, które choć jeżdżą często, to jednak dość wcześnie kończą kursowanie.
Jakoś w marcu ruszyły zapisy, no więc od razu wykupiłam akredytację (obowiązkowo z kubkiem i koszulką) – peszek chciał, że nie bardzo byłam wówczas wypłacalna, żeby dokupić też nocleg. Kiedy zaś zrobiłam się wypłacalna, przerósł mnie formularz i nie umiałam dokonać rezerwacji pokoju bez powtórnego wykupienia akredytacji. Po jakimś czasie byłam już naprawdę zdeterminowana, toteż uznałam, że kij tam, najwyżej będę miała dwie akredytacje – kupuję ten nocleg i już. No, ale wtedy nie było już pokojów. Toteż ogólnie poległam tutaj po całości i okazało się, że w tym roku także czeka mnie dojeżdżanie.
Z czasem nawet mnie ucieszyło, że nie utopiłam tej kasy, bo trochę się moje podejście do całej imprezy (nie tylko do niej, to nic osobistego) zmieniło i chciałam w ogóle nie jechać.
Aż kilka tygodni temu tak w sumie trochę z nudów, trochę z ciekawości zajrzałam w informator z programem.
A tam była lista gości.
A na liście pierwsze nazwisko: Bogdan Burliga. I jeśli jest ktoś, komu miałam okazję opowiadać o moich studiach, z całą pewnością pojawiła się w tych opowieściach postać Wybitnego Autora. A tu Wybitny we własnej osobie miał przybyć na Nordcon!
No i znów musiałam zrewidować swoje poglądy, by dojść do wniosku, że hej, ja jednak chcę do Jastrzębiej.

W związku z tymi dojazdami, dość długo wahałam się w temacie czwartku: czwartkowy program tak naprawdę nie był dla mnie w żadnym razie interesujący, więc jechałabym tak naprawdę wyłącznie towarzysko. A że w ogóle nie czułam się towarzysko zdatna do użytku, to koniec końców uznałam, że wolę ten dzień spędzić w domu.
Co innego w piątek: przypomniałam sobie jakoś w ostatniej chwili, że przecież – dźgnięta zawczasu przez przytomną Siem – zapisałam się na zwiedzanie Portu Wojennego w Gdyni, zbiórka o 10:00. Czyli nie zostawało mi nic innego, jak zerwać się z rana i dziarsko ruszyć w drogę.

Okazało się, że autobus linii 150 to świetne połączenie między Gdynią Główną a portem – przystanek na Rondzie Bitwy pod Oliwą jest dosłownie parędziesiąt metrów od bramy, toteż wysiadłszy, mogłam radośnie obserwować innych uczestników wycieczki, którzy robili kolejne kółka na rondzie i wjeżdżali w kolejne uliczki w desperackich poszukiwaniach miejsca parkingowego.
Zwiedziliśmy trzy okręty: mały okręt rakietowy ORP Grom, korwetę ORP Kaszub oraz rakietową fregatę ORP Kościuszko. Wycieczka była tak miła, że kiedy na Kaszubie poszłam skorzystać z toalety, zostawili mnie i poleźli w swoją stronę, więc wyszedłszy z kabiny byłam tylko ja i puste korytarze. Jakoś udało mi się jednak znaleźć grupę – potem już tylko trzeba było znaleźć osobę, która poszła mnie szukać i można było kontynuować wycieczkę.
Moim jedynym problemem przy całym tym zwiedzaniu był fakt, że nie ogarniam tak bardzo, że nawet nie wiedziałam, o co miałabym pytać. A przewodnicy głównie nastawieni byli na odpowiadanie na pytania zwiedzających, czuję więc, że zupełnie nie wykorzystałam potencjału całej tej wyprawy. Niemniej podobało mi się i siedziałam na fotelu Kirka. Okrutnie wysokim, obrotowym fotelu Kirka. Człowiek od razu czuje się bardziej jak Kirk na takim fotelu.

Wycieczka w gruncie rzeczy trwała dość długo. Większość grupy pojechała potem do Gdańska, a my z Siem postanowiłyśmy dotrzeć na 16:00 do Jastrzębiej Góry na pierwszą z prelekcji Wybitnego: „Rzymskie spectacula – rzecz o wyobraźni, fantazjach i kulturze oglądania w starożytnym Rzymie”. Tego dnia jednak musiał być zły układ planet. Najpierw autobus do Gdyni Głównej utknął w okropnym korku, więc zanim wsiadłyśmy w PKS, minęło nieco czasu. Ale to i tak nic w porównaniu z korkiem, w jakim w Redzie utknął rzeczony PKS. Ruszyłyśmy z Gdyni o 14:35 – godzinę później byłyśmy wciąż przed Wejherowem. O 16:00 ledwo doczłapałyśmy w okolice Pucka. W Jastrzębiej koniec końców byłyśmy jakoś tuż przed 17., ja bardzo zła i rozgoryczona, właściwie chciałam odebrać akredytację i zawijać się do domu, fochnięta na cały świat – ale tak jeszcze ostatnim rzutem wlazłyśmy do sali prelekcyjnej, gdzie siedział Wybitny. I okazało się, że jego wystąpienie nieco się przedłużyło, bo prelegentów o 17:00 wciąż nie było – gdyż utknęli w korku po tym, jak wystartowali z Gdańska. Załapałyśmy się więc na jakieś ostatnie dwadzieścia minut wystąpienia. I już byłam tylko troszeczkę zła, ale przynajmniej wiedziałam, że jednak nie odpuszczę następnego dnia.
Kolejnymi prelegentami byli Michał i Piotr Cholewa, a ich wystąpienie nosiło tytuł „Nie takie groźne potwory”. Wysłuchanie prelekcji było dla mnie dość oczywistą oczywistością, bo niezmiennie świetnie się bawię, kiedy ci dwaj panowie zaczynają opowiadać. Tak też było tym razem: dowiedzieliśmy się o słabościach rozmaitych rodzajów stworów, od Obcego począwszy, przez Predatora, Terminatora, Screamersów, na tryfidach kończąc (oczywiście, pewnie w innej kolejności). Zapisałam sobie milion tytułów do przeczytania i/lub obejrzenia. Jeśli miałabym narzekać, to oczywiście zabrakło mi Borg w tym zestawieniu.
Zresztą, muszę przyznać, że jakoś w ogóle spodziewałam się czegoś innego: wiecie, jesteśmy na imprezie utrzymanej w tematyce okołorzymskiej. Jest prelekcja o potworach. W mojej głowie od razu pojawia się Echidna z całą jej potworną czeredą. Kiedy jednak przeszłam przez początkowy moment „aaaa, to o takie potwory nam chodzi…?”, zaraz sobie uświadomiłam, że kamaan, przecież to Michał i Piotr Cholewa – jak ja się mogłam właściwie spodziewać czegoś innego?

I niedługo potem pojechałam do domu – byłam dość zmęczona i niezbyt zadowolona, ale miałam świadomość, że mogło być gorzej.

Zupełnie inaczej ułożyły się sprawy dnia następnego: wsiadłszy do PKSu o 9:45, już o 11:05 byłam pod hotelem Primavera, w którym odbywa się Nordcon. Odebrana z przystanku przez Siem, zrzuciłam rzeczy u niej w pokoju, po czym poszłyśmy w okolice sali prelekcyjnej, koczować sobie spokojnie na 13:00, kiedy to Wybitny miał wystąpienie „Sztuka zamiany słów na obraz. O niezwykłej właściwości literatury grecko-rzymskiej” (hehe, przypomniało mi się drwiące pytanie Ulva o poranku: „Przecież nie jedziesz tylko na prelekcję Wybitnego”? – i konsternacja po chwili ciszy: „Ty jedziesz tylko na prelekcję Wybitnego!”). Zresztą przyznam, że początkowo było to dość zabawne doświadczenie, ponieważ kiedy już zajęłyśmy miejsca na widowni, okazało się, że w ogóle większość przybyłych to dawne studentki prelegenta. Później ta proporcja się nieco zmieniła, bo z czasem doszło trochę ludzi, niemniej na początku to wywołało mój ogromny rechot. Prelekcja była – co ani trochę mnie nie zaskoczyło – ogromnie ciekawa i pełna dygresji, a szczególnie cenne chyba okazało się zwrócenie uwagi na to, co sprawia, że tekst jest ciekawy i sugestywny. Taki moment, w którym uświadomiłam sobie, że chyba jednak bestseller nie jest mi pisany.
Zaraz po Wybitnym, wystąpił Rafał Nawrocki z prelekcją pod tytułem „Demony Mickiewicza i Słowackiego”. I znów: spodziewałam się czegoś innego. To znaczy opowieść o naszych rodzimych diabłach była bardzo interesująca, po prostu przyznać muszę, że spodziewałam się chyba więcej Mickiewicza i Słowackiego w wystąpieniu, które ma Mickiewicza i Słowackiego w tytule…? Ale to tak naprawdę żaden zarzut. Bardzo, bardzo dobrze się tego słuchało.
A potem – i próbuję to pisać bez radosnego machania rękami – poszłyśmy z Wybitnym na piwo. HA! To było prawie jak powrót na studia, tylko, no… z piwem. Czegóż Fryy mogłyby chcieć więcej (żeby było jakieś inne piwo oprócz Specjala, ale podłe Nordconowicze już wszystko wychlali)? Zanotowałam kolejny milion tytułów do obejrzenia i/lub przeczytania i ogólnie spędziłam przefajne, szalenie inspirujące półtorej godziny. I chyba Siem też. A Wybitny… cóż, przecież w każdej chwili mógł sobie pójść, prawda?
O 17:00 miał zresztą kolejną prelekcję: „Starożytni replikanci, czyli Blade Runner 73–71 p.n.e.: jak (i czy w ogóle) można zrozumieć antyczną instytucję niewolnictwa?”. Tradycyjnie, była ogromnie ciekawa, a w połowie przerodziła się w całkiem fajny dialog z widownią i, jak to bywa, pojawiło się mnóstwo porównań antyku ze współczesnością, a Rzym nie po raz pierwszy tu i ówdzie skojarzył się z Ameryką (piję tutaj do moich czasów studenckich i wykładów profesora McQueena, który – oprócz tego, że mówił niemożliwie ciekawie – bardzo często wykazywał podobieństwa między tymi dwoma imperiami). I wprawdzie później miał być panel „Wędrówka ludów AD 2015, czyli kto steruje nachodźcami?”, ale w sumie wystąpienie Wybitnego jakoś tak zaczęło się z tym tematem zazębiać, że koniec końców, kiedy wychodziłam (okrutnie smutna, że muszę uciekać, bo zaraz mi uciekał ostatni PKS), ustalono, iż w sumie to niech po prostu Wybitny kontynuuje.

I to jest właśnie tak: jechałam na Nordcon z fochem, wkurwem na ludzkość i postanowieniem, że ostatni raz dałam się wpuścić w całą tę głupotę. Wyjeżdżałam drugiego dnia z ogromnym żalem, że to już koniec (nie koniec całej imprezy, ale koniec dla mnie), że jednak za rok koniecznie chcę z noclegami, że było tak strasznie fajnie. I sama nie wiem: może to cały klimat imprezy, który sprawia, że nawet jeśli na początku czułam się trochę obco, to wrażenie minęło po jakichś dziesięciu minutach przebywania w hotelu. Może fakt, że wreszcie udało się spotkać z Siem po dość długiej przerwie. Może to, że po raz pierwszy od sześciu lat mogłam porozmawiać z Wybitnym. A może dostatecznie dużo piwa. Naprawdę trudno mi rzucić jakąś sensowną diagnozą. Widocznie taka już natura tego całego Nordconu. Cóż, w każdym razie zaczynam radośnie knuć, co zrobić z przyszłorocznym grudniem.
W dodatku tym razem już przytomnie zerkałam na drzwi w poszukiwaniu spontanicznych zmian w programie, ale w zasadzie ich nie było (poza jedną, która akurat i tak mnie nie interesowała).

I w ogóle, to niesamowicie mnie cieszy, że właśnie starożytny Rzym został w tym roku wzięty na tapetę, bo myślę sobie, że mało co tak jak tego typu wydarzenia może rozpromować antyk wśród ludzi. Wiadomo, że było w tym wszystkim sporo umowności, ale jednak zawsze to coś.

1 komentarz:

  1. Siem zdecydowanie również czerpała wiele radości ze spotkania z Wybitnym. Cieszę się bardzo, że mogłam poznać człowieka legendę. Uf. Magia Nordconu jest intrygującą sprawą. Próbuję ją sobie zdefiniować od powrotu do domu z uszkodzoną łapą (bo albowiem nadmierny entuzjazm+nierówne podłoże+piwo=silne stłuczenie ręki prawej) i nadal mi nie idzie, ale prawdę mówiąc nie wyobrażam sobie aktualnie grudnia bez Jastrzębiej Góry. I łaziłam po śniegu na plaży!!! Pierwszy raz w życiu! <3

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...