(źródło) |
Autor: John Scalzi
Tytuł: Czerwone Koszule
Tytuł oryginału: Redshirts
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2014
Wydawca: Akurat
Jak teraz sobie myślę, to ja chyba kiedyś wyczaiłam
tę książkę i nawet miałam plan, żeby ją przeczytać. Ale to było lata temu i oczywiście
w międzyczasie zupełnie o tym zapomniałam. Aż któregoś pięknego dnia (nie,
wcale nie takiego pięknego, bo temperatura w ostatnim czasie sięga jakichś
siedemdziesięciu ośmiu stopni w cieniu i to w żadnym razie nie jest piękne)
Siem mi napisała, że przeczytała książkę i że muszę też ją przeczytać i że mi
ją przesyła. A potem wrzucałam na swojego Kindla rzeczoną powieść. Nie mając
kompletnie pojęcia, o co cho i czemu właściwie miałabym ją przeczytać.
I przyznam, że nie od razu się połapałam – no bo
tytuł po polsku i po prostu nie skumałam. Gdyby był po angielsku, nie byłoby w
ogóle sprawy. A tymczasem zaczęłam czytać, no i okej, jakieś kosmosy, ktoś
zginął, ktoś przeżył, czyta się miło, ale skąd to parcie, żebym przeczytała?
Aż w którymś momencie spłynęło na mnie olśnienie:
Czerwone. Koszule. No jasne! I sobie przypomniałam, że chyba właśnie o tym słyszałam
kiedyś i chciałam, ale nie wyszło.
Fajne jest to, że nawet gdybym w ogóle nie
wiedziała, o co chodzi z tymi koszulami, książka od któregoś momentu sama to
tłumaczy. Można więc na spokojnie polecać tę powieść ludziom spoza kręgu
startrekowych fanów, bo nie ma ryzyka, że czegoś nie zrozumieją na poziomie
samej koncepcji. Inna sprawa, że z kolei dla fana serialu Roddenberry’ego to
wyjaśnianie może być… no cóż, trochę męczące. Złapałam się na tym, że w
pierwszej kolejności ubawił mnie pomysł na świat, a potem przy każdej kolejnej
ekspozycji i tłumaczeniu, że Star Trek, że serial, że bohaterowie i tak dalej –
przewracałam oczami, no bo tak, tyle już wiem, serio, nie musisz mi, autorze,
pchać łopatą do głowy tego nawiązania. To trochę jakby w Kosmicznych jajach
bohaterowie ciągle powtarzali, że wiesz, Szmoc – to tak jak Moc z Gwiezdnych
Wojen. Może i rozbawi za pierwszym razem, ale potem odbiorca zaczyna się
zastanawiać, dlaczego jest traktowany jak idiota.
Skoro już otworzyłam worek z zażaleniami, to muszę
przyznać, że kompletnie spłynęły po mnie trzy epilogi. Prawdę mówiąc, w
momencie kiedy zamknęła się zasadnicza fabuła, całość trochę przestała mnie
interesować. No bo chciałam czytać o tytułowych Czerwonych Koszulach, a nie…
no, a nie inne rzeczy. Tymczasem te epilogi zajęły całkiem sporo przestrzeni w
książce. Ich czytanie mnie nie męczyło, co to to nie, ale też nie zaangażowałam
się w to. I w gruncie rzeczy uważam, że były całkowicie zbędne, bo sama
historia Andy’ego i jego przyjaciół spokojnie by wystarczyła.
Z powodu powyższych rzeczy mam pewne wątpliwości,
czy aby to rzeczywiście jest powieść, która zasłużyła aż na nagrodę Hugo. Naprawdę
nie uważam, żeby to był poziom Spotkania z Ramą Arthura C. Clarke’a, Człowieka
z Wysokiego Zamku Dicka, Diuny Herberta, Równych bogom
Asimova i, Jeżu drogi, tylu przewspaniałych innych tekstów, że przecież nie
będę ich wymieniać (owszem, nie jestem fanką Diuny, ale trudno nie
docenić warsztatu, rozmachu i wpływu, jaki autor wywarł na późniejsze sf). Bo,
prawdę mówiąc, Czerwone Koszule to w moich oczach po prostu czytadło.
Super sympatyczne i zabawne, ale wciąż czytadełko. Od tekstów wyróżnionych
nagrodą Hugo oczekuję jednak czegoś więcej.
No ale skończmy już narzekanie. Czerwone Koszule
po prostu świetnie się czyta. Bohaterowie są niesamowicie wyraziści i
sympatyczni, akcja wciąga, a moment, w którym czytelnik się orientuje, z czym w
ogóle ma do czynienia, daje niesamowicie dużo radochy. W dodatku nie ma
właściwie miejsca, od którego czytelnik myśli „okej, teraz już wiem, co się
stanie” – fabuła cały czas trzyma w napięciu i stanowi jedną wielką niewiadomą.
No bo w końcu śledzimy losy Czerwonych Koszul, czyż nie? Niczego nie możemy być
pewni.
Co ciekawe, powieść jest nieomal pozbawiona opisów:
nie mam pojęcia, jak wyglądają bohaterowie, nie wiem, jak konkretnie wygląda „Nieustraszony”
– ale to w niczym nie przeszkadza, bo ogarniam mniej-więcej tego typu uniwersa,
więc w głowie na bieżąco tworzę sobie własne interpretacje wszystkiego i jest
git (bajdełej, moje wizje bohaterów ani trochę nie przypominają ilustracji okładkowej). Nawet jeśli statek zwodniczo przypomina USS Enterprise. Przez ten brak opisów
narracja może bez krępacji pędzić na złamanie karku, mamy scenę akcji po scenie
akcji i nie ma ani sekundy na nudę. Jednocześnie bohaterowie wchodzą ze sobą w
bardzo przekonujące relacje, sprawiając, że czytelnik kibicuje im przez cały
ten czas.
Zresztą, co tu dużo gadać: sam pomysł jest po
prostu świetny. Nie dość, że mamy wgląd w życie przeciętnej Czerwonej Koszuli
na pokładzie statku kosmicznego, co zawsze wydawało mi się szalenie ciekawe
(bwah, swego czasu napisałam nawet mojego jedynego i niedocenionego fanfika osadzonego
częściowo na tym motywie), to w dodatku tutaj bohaterowie są mniej lub bardziej
świadomi swojego losu i prowadzeni przez tajemniczą Narrację, z którą… no, nie
chcę spoilować. W każdym razie jest na pewno strasznie intertekstualnie, a dla
mniej wykwintnego odbiorcy: coś jak w Bohaterze ostatniej akcji. Ot, z
jajem. Takie historyjki o przemieszaniu świata fikcyjnego z rzeczywistym zawsze
bawią i pozwalają choć na chwilę rozmarzyć się o tym, jakich jeszcze bohaterów
chcielibyśmy importować do naszego własnego uniwersum.
Co tu dużo gadać: Siem podsunęła mi super fajne,
zabawne i wciągające czytadełko. Nadal nie rozumiem nagrody Hugo, ale czort z
tym. Szalenie przyjemnie spędziłam czas i nie mogę nic więcej napisać, żeby nie
spoilować. Po prostu rzecz warta przeczytania – nie zajmuje dużo czasu, a
naprawdę warto. W dodatku dowiedziałam się o istnieniu serialu Capitan Video
i teraz koniecznie chcę obejrzeć.
– Trzy torpedy na kursie! – zawołał Andy. –
Trafienie za sześć sekund!
Kerensky podniósł wzrok, jakby zwracał się ku niebu.
– Jestem postacią pierwszoplanową, do cholery!
Zrób coś!
Recenzowałem "Czerwone koszule" swego czasu dla Gildii i o tych kodach napisałem tak: " Po części mieszane odczucia budzą także wspomniane wcześniej kody. Z jednej strony są ciekawym, dającym do myślenia, dodatkiem, ale z drugiej – stylistycznie odbiegają bardzo mocno od głównej części książki. Przeczytanie ich od razu może nieco wybić czytelnika z rytmu, wydaje się więc, że lepiej byłoby np. udostępnić je za darmo gdzieś w sieci."
OdpowiedzUsuńNie było to złe, ale i nie poziom mistrzowski. Ledwo pamiętam tę powieść.
OdpowiedzUsuń