piątek, 25 maja 2012

ZaFraapowana filmami (57) - 2001: Odyseja kosmiczna

2001: Odyseja kosmiczna - plakat
Czuję się trochę głupio z tym, co za chwilę będę musiała napisać, ale – żeby jakkolwiek pozostać w zgodzie ze swoim sumieniem – muszę to uczynić.
Otóż, idąc za ciosem, obok kupienia siedmiu kolejnych książek Clarke’a, złapałam się za filmy oparte na jego twórczości. Ba!, właściwie to będące również jego twórczością. I z całą stanowczością stwierdzam: sir Arthur Charles Clarke zdecydowanie lepiej sprawdził się jako pisarz, aniżeli filmowiec.
Podjęłam próbę zaprzyjaźnienia się z pierwszym filmowym wyczynem autora, czyli 2001: Odyseją kosmiczną z roku 1968, wyreżyserowaną co prawda przez Stanleya Kubricka, ale Clarke wyraźnie pisał w przedmowach do Odysei…, że to była tak naprawdę ścisła współpraca i że właściwie to on i Kubrick razem zarówno zrobili film, jak i napisali książkę. Pisarz wspomina też, że niektóre rozwiązania z filmu, które różnią się od tych powieściowych, bardziej mu się podobają. Ba, w kolejnych Odysejach… zdarzało mu się nawiązywać właśnie do filmu, a nie do powieści.
Zachęcona tym, dziarsko siadłam do oglądania, mimo że ciągle jakoś nie mogę się do końca przekonać do Kubricka (spójrzmy prawdzie w oczy: Mechaniczna pomarańcza to znakomity McDowell, Lśnienie to bezkonkurencyjny Nicholson, a w Barrym Lyndonie reagowałam alergicznie na większość bohaterów, w szczególności na głównego).
Powitały mnie dwie minuty czarnego ekranu. Myślę sobie: w porządku awangarda taka, ja się na sztuce nie znam, pewnie w latach sześćdziesiątych w kinie to mogło robić inne wrażenie.
Potem wreszcie nastąpiło to, co najbardziej uwielbiam w tym filmie (tak, uwielbiałam to zanim w ogóle po raz pierwszy zobaczyłam film, to trochę jak z muzyką z Pulp Fiction...): Also Sprach Zarathustra Straussa. No to przynajmniej już wiedziałam, że oglądam to co trzeba. Nie mam bladego pojęcia, kto – oprócz znawców – kojarzyłby ten utwór, gdyby nie Odyseja kosmiczna. To trochę jak z Wagnerowskimi Walkiriami.
Książka była podzielona na trzy wątki: prehistoryczny, wątek doktora Heywooda Floyda oraz Hala- tfu, Davida Bowmana, oczywiście. W filmie również ten podział został zachowany. Niestety!

Część dotycząca powieściowego Strażnika Księżyca (Daniel Richter) została wykastrowana. Ponieważ bohaterami były tam małpoludy, naturalnie nie było dialogów, tylko sama narracja. W filmie jest podobnie, z tą różnicą, że film w żaden sposób nie pokazuje powolnych przemian, jakie zachodziły w tych prawie-ludziach ani wpływu, jaki na te przemiany miał Monolit. Ot, po prostu jest stado małp, które przez jedną – dosłownie jedną! – scenę pomiziały czarny prostopadłościan i tyle. A potem małpa nauczyła się walić kością w inne kości. Zabrakło tego stopniowego przeobrażenia i działania Monolitu. Najbardziej rozbroił mnie fakt, że przez to wycinanie zupełnie zmienił się wydźwięk tej części Odysei…. O ile w książce tajemniczy, czarny bambulec wyciągnął gatunek z marazmu i dał mu ewolucyjnego kopa, dzięki czemu małpoludy w ogóle przetrwały i przeobraziły się we współczesnego człowieka, o tyle w filmie mamy jasny tylko jeden przekaz: małpa nauczyła się mordować inne małpy. Na serio! Zupełnie wycięto wątek lamparta, głodu, umierania z pragnienia (jest krótki moment, kiedy małpy wsuwają kawałki mięsa – z drugiej strony, nie mamy żadnej sugestii, że wcześniej tego nie robiły). Został tylko spór przy kałuży z innymi małpami. Jedyny moment, w którym widać, że „coś się dzieje”, to ten, w którym stado małp zatłukło inną małpę. I potem po raz kolejny mamy Straussa jako podkład do symbolicznie wyrzuconego w powietrze gnata. Gnata, który odtąd miał służyć mordowaniu się nawzajem. Strasznie to wyszło, muszę powiedzieć. Nie wiem, czy panowie Kubrick i Clarke zrobili to celowo czy tak po prostu samo się zrobiło, ale jest to straszne.
Myślałam wtedy, że no dobrze: ogólnie ta część, oparta na narracji, jest bardzo mało „filmowa” i pewnie z kolei gdyby rozciągnęli to tak, jak jest w książce, widzowie po godzinie by wyszli z kina, nie doczekawszy nawet zatłuczenia tej drugiej małpy. Dalej na pewno będzie lepiej.

kadr z filmu 2001: Odyseja kosmiczna
(Heywood Floyd)
I oto poznajemy Heywooda Floyda (William Sylvester), który leci na księżyc.
Szybko jednak się przekonałam, że szatkowanie dopadło chyba nie tylko pierwszą część, ale cały film. W szatkowaniu nie ocalał, niestety, przyjaciel Floyda, Dimitrij Moisiejewicz. A szkoda, ich rozmowy w fajny sposób ilustrowały relacje amerykańsko-rosyjskie w przedstawionym świecie. Zresztą, głupia scena przechodzenia przez bramkę w książce niosła ze sobą bez porównania więcej treści, niż w filmie, gdzie była… po prostu przejściem przez bramkę. Pojawiła się za to u Kubricka grupa rosyjskich uczonych: Elena, Andrei i jakieś dwie kobiety. Dwie kobiety, które – ciągle zachodzę w głowę, czemu – przez cały czas trwania tej sceny siedziały na swoich fotelikach niemal bez ruchu. Wyglądało to przekomicznie. Tamtych troje rozmawiało, a one trwały. Prawie jak królewska straż pod Buckingham Palace. Jakby odgórnie było zamierzone, że widz będzie obserwował wyłącznie rozmawiającą trójkę, a one będą tłem. Muszę powiedzieć, że wypadło to raczej słabo.
Brak przyjaciela, z którym Heywood mógłby porozmawiać, niestety sprawił, że bohater stał się dużo bardziej nijaki, nawet mimo przeprowadzonej rozmowy z synem- nie, przepraszam, w filmie miał córkę. No więc nawet mimo rozmowy z córką. Zresztą doktor Floyd w ogóle wyszedł mocno nijako: zarówno jako człowiek, jak i jako naukowiec. Ot, przyleciał, ale tak naprawdę widz nie bardzo wie, dlaczego to właśnie Heywood został wezwany.
Zresztą to właśnie w czasie pobytu doktora na księżycu tknęło mnie to, co jakoś pominęłam w epizodzie ze Strażnikiem Księżyca: fatalnie pokazany Monolit. Przecież główną cechą tych anomalii był fakt, że są zupełnie czarne. Że pochłaniają każde światło, że jeśli stanie się przed takim Monolitem, mając słońce za plecami, to i tak nie będzie widać cienia. W filmie to były czarne klocki, ale bardzo… zwyczajne. Odarto je z tej książkowej aury tajemniczości.

kadr z filmu 2001: Odyseja kosmiczna
A potem pojawia się ostatni z wątków, czyli Dave Bowman (Keir Dullea) i Frank Poole (Gary Lockwood). No i HAL 9000 (z głosem Douglasa Raina). Trochę to ratuje cały film, który przedtem wyłącznie mnie rozczarowywał. Hal, jak to Hal, jest bezbłędny… No, w kontekście tej historii to akurat bardzo niefortunny epitet, ale w każdym razie Hal jest tak samo urzekający, jak w książce. Idealnie pasujący głos (och, albo po prostu słyszałam go zanim zaczęłam czytać powieść i dlatego podczas czytania superkomputer u mnie brzmiał jak Douglas Rain, czego nie wykluczam), fajnie pokazane stopniowe schizowanie Hala. Niestety, rozmowy z nim – jak wszystko w tym filmie – są pocięte i poskracane, ale to co zostało wciąż jest dobre (tu ciekawostka: scenariusz jest o wiele bogatszy, warto przejrzeć w poszukiwaniu wyciętych scen. Widać wyraźnie, że film naprawdę mógł być miodny). Poza tym to właśnie o Halu, jako o jedynym z załogi, można cokolwiek konkretnego powiedzieć. Nie wiem, z czego to wynikło, ale Frank i Dave byli dla mnie zupełnie nijacy, chyba nawet bardziej niż Heywood. O ich życiu na pokładzie „Discovery” też za wiele nie wiemy z filmu. A szkoda.
Czego najbardziej żałuję, to zupełnego pominięcia przez Kubricka tego, co wręcz wylewało się z powieści: rozległego i wciągającego pejzażu kosmosu. Reżyser skoncentrował się na kolejnych ujęciach, w których Dave patrzy spode łba, ewentualnie tu i ówdzie „Discovery” leci sobie przez czerń wypełnioną białymi punkcikami odległych gwiazd, a zupełnie nie ma tej niesamowitości wokół. Tego mi było akurat ogromnie żal. Mam świadomość tego, że film robiono w latach sześćdziesiątych, więc nie ma co liczyć na niesamowite efekty. Ale jestem pewna, że dałoby się coś zmontować, skoro dało się zmontować efekciarskie sceny pod sam koniec. Ale nie. Będzie łypiący Dave. Heh…
Choć muszę przyznać, że film na pewno dużo lepiej znosi próbę czasu dzięki temu unikaniu efektów. Oglądając wcale się nie czuje, że to minęło prawie pół wieku.
A jeśli chodzi o samą końcówkę… Szczerze mówiąc, gdybym nie czytała książki, wcale nie jestem pewna, czy zrozumiałabym, o co w tym wszystkim chodzi. Następująca w filmie sekwencja dziwnych scen nie jest w żaden sposób skomentowana. W ogóle pod koniec produkcji Kubricka miałam wrażenie, jakby reżyser się spieszył i postanowił wyciąć wszystko, co nie jest absolutnie niezbędne. Bohaterowie więc wymienili jakiś moduł, którego rola nawet nie była podana, a potem nagle wszystko potoczyło się błyskawicznie – i milcząco.
No właśnie: mam okropne pretensje, że wycięto nawet słynne „O Boże! Tu jest pełno gwiazd!”. Jak można było to pominąć? Bodaj najważniejsze słowa w powieści!

Film mnie nie zachwycił, oj nie. Powtarzam: głupio się czuję, marudząc na coś, o czym gdzieś w głębi wiem, że jest ponadczasowym arcydziełem. Nic jednak nie poradzę na to, że ekranizacja 2001: Odysei kosmicznej nie umywa się do książki i że wywalono z niej prawie wszystko to, co podobało mi się w powieści. Jedynie Hal stanął na wysokości zadania. Nie mogę dać więcej, niż 5/10. Całość jest po prostu… mocno średnia. Nie zmienia to faktu, że teraz w kolejce czeka 2010: Odyseja kosmiczna.







– Naturally, Dave, I'm not pleased that the AO-unit has failed, but I hope at least this has restored your confidence in my integrity and reliability. I certainly wouldn't want to be disconnected, even temporarily, as I have never been disconnected in my entire service history.
– I'm sorry about the misunderstanding, Hal.
– Well, don't worry about it.
– And don't you worry about it.
– Is your confidence in me fully restored?
– Yes, it is, Hal.
– Well, that's a relief. You know I have the greatest enthusiasm possible for the mission.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...