(źródło) |
Wspominałam swego czasu, że o ile
Netflix radzi sobie z serialami (no, przynajmniej mi udaje się trafiać na udane
produkcje), o tyle póki co mam niebywałego pecha, jeśli chodzi o netflixowe
produkcje pełnometrażowe: zawsze coś w nich nie gra. Albo jakoś niegramotnie
zmontowane, albo mają dziury logiczne (mimo że pretendują do ambitnego hard
sf), albo tempo nie do końca takie,
jakiego należałoby oczekiwać... No zawsze coś. Dlatego do "Ballady o
Busterze Scruggsie" podchodziłam pełna rozterek. Z jednej strony, trudno
nie mieć wielkich oczekiwań wobec produkcji firmowanej nazwiskiem braci Coenów,
którzy zdążyli już udowodnić, że western w ich rękach zamienia się w prawdziwe
złoto. Z drugiej jednak: to film Netflixa... Z trzeciej: kamaan, jaka obsada!
Dodatkową zachętą był trailer, co tu kryć - bardzo udany i pełen uroku.
No i tak się stało, że w końcu
zasiedliśmy do seansu.
Powiem tak: to dziwny film.
Zresztą, to prawdę mówiąc wcale nie jest film. To znaczy nie jest to pełen
metraż i myślę, że tym właśnie Netflix wygrał. Bo nie zrobił po raz kolejny
czegoś, co mu nie wychodzi. Dostajemy zbiorek sześciu epizodów, (pozornie?)
niezwiązanych ze sobą. Każda z historii jest inna i mimo że wszystkie osadzone
są na szeroko pojętym Dzikim Zachodzie, naprawdę trudno je ze sobą porównywać.
Otwierającą opowieścią jest
tytułowa ballada o niejakim Busterze Scruggsie, Słowiku z San Saba. I już na
tym etapie łatwo się zorientować, że będziemy mieć do czynienia z dziwacznymi
historiami o, hmm, oryginalnym rozwoju fabuły. Dodatkowo pierwszy z epizodów
zaskoczył mnie poziomem krwistości. Zaczyna się niepozornie, od śpiewającego
kowboja przemierzającego pustynię (i ta jego piosenka, którą do dziś - wiele
dni po seansie - wciąż bezwiednie zdarza mi się nucić), by zaraz przeobrazić
się w serię brutalnych strzelanin, przeplatanych – a jakże! – kolejnymi
pogodnymi piosenkami. Zresztą, finałowy utwór jest serio bardzo ładny, ale nie
należy się dziwić, skoro wykonuje go Willie Watson – amerykański muzyk
bluegrassowy i folkowy, gitarzysta, piosenkarz, banjo...ista...? (nie mam
pojęcia, jak się nazywa człowiek grający na banjo) W każdym razie ktoś, kto ze
wszech miar miał prawo się sprawdzić w roli, do której został zaangażowany.
Kiedy już mniej-więcej załapałam,
co mnie czeka podczas tego seansu, druga opowieść postanowiła, no cóż,
udowodnić mi, że o niczym nie mam pojęcia.
(źródło) |
Epizod Near Algodones w niczym nie przypomina Ballady…. Główny bohater zdaje się zupełnym przeciwieństwem
Bustera: jest małomówny, przystojny (żeby było zabawniej, gra go James Franco,
którego kojarzę przede wszystkim jako niepokojąco dobrego odtwórcę roli
Tommyego Wiseau), no i ma sporego pecha. Obie historie są przesycone trochę
absurdalnym, mocno czarnym humorem, ale w każdej to wygląda nieco inaczej.
No i w obu epizodach za to widać
dziwną skłonność do stawiania lokali usługowych pośrodku pustyni.
Nie jest tak, że cały ten zbiór
opowieści to tylko absurdalne, mroczne heheszki. Zupełnym zaskoczeniem był dla
mnie epizod All Gold Canyon z Tomem
Waitsem w roli podstarzałego poszukiwacza złota (mieszam kolejność, ale
nieważne). Ta historia toczy się leniwie, jakby bez pośpiechu, pozwalając
widzowi na oswojenie się z głównym bohaterem i nacieszenie oczu pięknymi
widokami. Po obejrzeniu całego epizodu można odnieść wrażenie, że właściwie nic
się nie wydarzyło. Ot, dzień jak co dzień (w zasadzie chyba z trzy dni), jeleń
wrócił na polankę, rzeka dalej płynie. Ale przecież jednak wiemy, że coś się
zmieniło. Że są ludzie, dla których zmieniło się właściwie wszystko. Coenom
udało się w tej opowieści pięknie zestawić te dramatyczne wydarzenia z życia
bohaterów z jednoczesną obojętnością natury. Epizod pokazuje zarazem wielkość i
małość człowieka, w dodatku bez zbędnego gadania i bez grama moralizatorstwa.
Coś fantastycznego.
(źródło) |
Mamy też historię Meal Ticket z Liamem Neesonem w roli
głównej – wędrownego impresario. Głównej, choć przecież wypowiada raptem parę
zdań i tak naprawdę uwaga widza skupia się raczej na jego partnerze, oratorze i
aktorze, Harrisonie (Harry Melling). Co jest zresztą wcale niegłupim zabiegiem,
bo mocno podbija emocje w finale opowieści. Cała historia zaś jest tak naprawdę
budowaniem nastrojowej otoczki dla właśnie tego finału. Nie mamy skomplikowanej
fabuły, rozbudowanych wątków ani głębokich dialogów. To opowieść zbudowana z,
mogłoby się zdawać, niczego: pojedynczych gestów, kolejnych zlewających się ze
sobą wieczorów, narastającego znużenia. Mamy do perfekcji doprowadzoną zasadę „show,
don't tell”.
Przedostatnia historia, The Gal Who Got Rattled, jest chyba
najdłuższa ze wszystkich. Tak jak pozostałe, raczej donikąd się nie spieszy:
powoli buduje bohaterów, pozwala im nawiązać głębsze relacje, tylko po to, żeby
pod koniec zaskoczyć widza.
Moją ulubioną opowieścią był
jednakże ostatni epizod: The Mortal
Remains. I będę spoilować w tym
akapicie – żeby nie było, że nie ostrzegałam. Tutaj z kolei mamy właściwie
tylko gadanie. Bohaterów zawieszonych trochę w pustce, którzy – tak się akurat
złożyło – razem jadą dyliżansem. Nic – lub prawie nic – o nich nie wiemy, może
poza tym, co sami o sobie powiedzą w toku rozmowy. A jednak aura niezwykłości,
jaka nad nimi wisi, jest aż gęsta. Historia jest przesycona subtelnym humorem,
tajemnicą, no a przede wszystkim: daje nam absolutnie fantastycznego bohatera –
takiego w typie Poe z Modyfikowanego
węgla. Czarującego, budzącego sympatię, ale i niepokój jednocześnie. Prawdę
mówiąc, po prostu urzeka mnie tak umiejętne połączenie westernu z trochę jakby
mistyczną opowieścią o przejściu w zaświaty. No bo w sumie tym jest dla mnie
ten epizod. Zamiast Charona mamy wprawdzie woźnicę, który nigdy się nie
zatrzymuje, ale skojarzeń pojawia się aż nadto. W dodatku nie mogę oprzeć się
wrażeniu, że pasażerem wiezionym w worku jest nikt inny, jak właśnie Buster
Scruggs z pierwszego epizodu.
Już nie spoiluję.
(źródło) |
Nawet jeśli człowiek nie ma
ochoty jakoś szczególnie pochylać się nad każdą z historii i rozważać, co ona
tak naprawdę znaczy, te epizody są po prostu bardzo umiejętnie skonstruowane,
świetnie zagrane i ogląda się je z przyjemnością. Ale im głębiej się wnika w tę
produkcję, tym więcej wychodzi elementów, które tylko podbijają wartość
całości. Nie wspomnę już o rozlicznych easter eggach, o których - przyznaję -
nie miałam pojęcia, ale kiedy zaczęłam o nich czytać, okazało się, że nawet
sceny i zdania pozornie pozbawione większego znaczenia, jednak są bardzo
gruntownie przemyślane. Mam ogromną ochotę powtórzyć sobie seans i pobawić się
w wyłapywanie tych wszystkich detali.
Ballada o Busterze Scruggsie to produkcja ze wszech miar udana.
Widać, co z westernu potrafią wycisnąć ludzie, którzy po prostu potrafią w
robienie filmów. Jest czasem smutno, czasem wesoło, a twórcy potrafią sprawić,
że widz będzie się śmiał podczas zabijania i smucił, kiedy bohater przeżywa.
Dużo w tym filmie dziwności, dużo emocji i stosunkowo mało słów. Zdecydowanie
warto obejrzeć.
– I'd like me a splash
of whiskey to wash the trail dust off my gullet and keep my singing voice in
fettle.
– Whiskey's illegal.
This is a dry country.
– Well, what are they
drinking?
– …whiskey. They's outlaws.
A w sumie jak zacząłem czytać, że Netflixowi nie wychodzą pełnometrażówki, to przyszło mi do głowy: Aha! oszukali system! Zrobili serial :D Tom Waits był cudowny i pamiętam nasze zaskoczenie jak się rozwijał jego wątek. Generalnie co opowieść to zaskoczenie. Super mi się to oglądało.
OdpowiedzUsuńPowtarzamy? :D *nuci* Łooodeeeeer! Mmmmm, łooodeeeeer...!
Usuń