(źródło) |
Moja przyjaźń z
Borderlandsami jest dość skomplikowana. Bo ja naprawdę bardzo tę grę – a raczej
dwie gry, jeśli nie liczyć presequela, z którym akurat nie miałam do czynienia –
lubię, tylko kurde jakoś z przejściem ich jest mi ciągle nie po drodze. W dużej
mierze rozbija się o to, że rozgrywka jest dość monotonna: dostaję questa, mam
zabić pierdylion skagów albo psycho, potem oddaję questa i biegnę bić innych
psycho. Do tej pory nie starczyło mi cierpliwości, choć przecież historia mnie
ciekawi, a Handsome Jack to w moim prywatnym rankingu jedna z fajniejszych
postaci.
No i Borderlandsy
mają intra. Mają jedne z najbardziej działających openingów, jakie kojarzę. To
nie jest tak po prostu „fajne” czy „niefajne”. Ja oglądam intro dowolnej części
Borderlandsów i tu i teraz chciałabym grać. To jest totalnie podstępne, bo
wiem, że to tylko chwilowa słabość i po szóstym queście „idź tam i zabij to
stado” mi się znudzi i porzucę grę na rzecz innych rozrywek.
I tu na odsiecz przybiegło
Telltale Games – studio, które wyspecjalizowało się w robieniu gadanych
przygodówek osadzonych w rozmaitych znanych i lubianych uniwersach: mamy od
nich Batmana, Walking Dead, mamy też Borderlands.
Bez zbytniego
przeciągania: Tales from the Borderlands
to dla mnie wyekstrahowana cała fajność Borderlandsów, która pozwala zanurzyć
się w świecie, poznać bohaterów, przeżyć przygodę – bez nużącego, powtarzalnego
strzelania do wszystkiego, co się rusza i na drzewo nie ucieka.
screen z gry |
W grze podążamy
śladem dwojga bohaterów: Fiony,
zawodowej oszustki, i Rhysa –
pracownika korporacji Hyperion, fana Handsome Jacka, a przede wszystkim: gościa
wyposażonego w cyberwszczepy. Hej, dajcie mi bohatera z cyberwszczepami i będę
przeszczęśliwa. Serio, co mogło pójść źle?
To znaczy przyznam,
że na samym początku miałam nieco obaw, bo odniosłam wrażenie, że Rhys ma być
trochę takim comic reliefem i
pierdołą, a prawdziwą bohaterką zostanie Fiona. Na szczęście gra bardzo
pozytywnie mnie zaskoczyła. Oczywiście, Rhys ma swoje lepsze i gorsze chwile,
ale obie postaci są fajnie zgrane – trochę zabawne, a trochę jednak po prostu dobre
w tym, w czym się specjalizują. A tak naprawdę Rhys jest nawet trochę badassem, choć to tylko przebłyski. W każdym razie to bohater, który zdecydowanie ma potencjał. Nie mogłam też koniec końców nie polubić Fiony w tym jej kapelutku i z coraz wyraźniej rysującym się parciem na karierę Vault Huntera. Dodatkowo dostajemy pakiet postaci pobocznych,
takich jak siostra Fiony – Sasha, a
także kolega Rhysa z korporacji – księgowy Vaughn.
No i całą galerię postaci jeszcze bardziej pobocznych, gdzie przy większości z
nich kwiczałam radośnie jak debil, bo w dużej mierze to bohaterowie, których
mieliśmy okazję poznać w „podstawowych” Borderlandsach. Przede wszystkim moją
radość wzbudziło pojawienie się Zer0, ale dostajemy też Shade’a, Mordecaia i Bricka,
Scootera (nawet jeśli tak naprawdę nigdy nie byłam jego fanką), a przede
wszystkim: Handsome Jacka. I oni
wszyscy są po prostu świetni.
Nie mogę też nie
wspomnieć o Loader Bocie. Loader Bot
z miejsca stał się jedną z moich najulubieńszych postaci w tej grze i dość
szybko zaczęłam podporządkowywać rozgrywkę temu, żeby jemu było miło (tu muszę
napomknąć, że gra w normalne Borderlandsy już nigdy nie będzie taka sama…).
screen z gry |
Jeśli miałabym
narzekać na coś w Tales…, to byłyby to
dwa drobiazgi: po pierwsze, trochę mnie irytowało wciskanie wątku romantycznego
w Rhysa i Sashę. No bo serio, ich tak naprawdę nic nie łączyło. Gdzie tylko się
dało, przycinałam więc te zapędy twórców, bo w moim odczuciu więcej chemii było
między Sashą a Augustusem niż nią a Rhysem. Po drugie, trochę im nie wychodziły
dramatyczne czy wzruszające momenty. Głównie utkwił mi w pamięci motyw pierwszej
śmiertelnej ofiary wyprawy na Hyperiona, kiedy gra podsuwała mi same głupie rozwiązania,
a ja miałam ochotę kopnąć moich bohaterów w tryćka (czymkolwiek byłyby tryćka),
bo przecież spokojnie można było cały ten epizod przejść bez ofiar
śmiertelnych. Miałam wrażenie, że zgon był tam na siłę, tylko po to, żeby… no,
żeby był. I żeby wzruszał. To tylko jeden przykład, ale ogólnie Tales... nie radzi sobie z dramą. Od czasu do czasu próbuje, ale jak dla mnie - to zupełnie zbędne i niezbyt udane.
Innym problemem była sprawa techniczna: gra nie śmigała mi w rozdzielczości 1920x1080 na pełnym ekranie. W którymś momencie pojawiał się po prostu biały ekran i niby wszystko słyszałam, ale obrazu niet. Podjęłam kilka różnych prób ogarnięcia sytuacji i zdaje się, że ostatecznie pomogło zmniejszenie rozdzielczości (dowolna poniżej tej wyżej wymienionej) i uruchomienie gry w oknie.
W przeważającej
większości jednak świetnie się bawiłam podczas gry.
Przede wszystkim,
szalenie mi się podoba sama idea, to znaczy oparcie całości na dialogach i
rozwój gry mocno zależny od tego, jak te dialogi poprowadzimy i jakie
podejmiemy decyzje. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że przynajmniej raz
jeszcze będę chciała przejść Tales…,
bo na pewno chciałabym parę wątków rozegrać inaczej – i to jest takie bardzo
fajne, że znajomość głównej fabuły absolutnie w niczym tu nie przeszkodzi.
Podoba mi się, że
rozchodzi się bardziej o relacje między postaciami, a nie o zabijanie potworów.
Walki niby jakieś są, ale albo stanowią element cutscenek, albo przypominają
raczej Dance Dance Revolution niż
faktycznie sceny akcji w grze. To znaczy owszem, można zginąć – ale śmierć
zupełnie w niczym nie przeszkadza, autozapis jest dość częsty, ogólnie poziom
frustracji pozostaje na mocno niskim poziomie. Historia zaś jest ciekawa,
intryga stopniowo się zagęszcza i coraz mocniej wciąga, a Handsome Jack… no cóż,
jest Handsome Jackiem. Uwielbiam.
No i jest jeszcze humor - bardzo mocny punkt gry. Nie przerabia rozgrywki w parodię, ale jednocześnie jest go dość dużo, by po prostu było fajnie i zabawnie. I żeby warto było klikać wszystkie elementy otoczenia w poszukiwaniu urokliwych opisów, które może nie wniosą nic w intrygę, ale tak zwyczajnie rozbawią.
screen z gry |
Wizualnie Tales from the Borderlands jest po
prostu ładne. Borderlandsowa niby-kreskówkowa stylówa chyba mi się nie znudzi,
a dodatkowo mamy tu piękne widoki i całkiem malownicze sceny z udziałem
kosmosów i nie tylko. Zazwyczaj pojawiają się gdzieś w okolicach openingów
kolejnych epizodów, wpisując się w opisaną wcześniej tendencję Borderlandsów do
kupowania mnie czołówkami. Muzycznie też Tales…
nie odstaje od pozostałych przygód na Pandorze. Jest po prostu bardzo
przyjemnie.
Chciałabym
powiedzieć o tej grze coś więcej, ale nie umiem. Jest po prostu fajna. Daje
mnóstwo dużo frajdy – zarówno jeśli przeszło się wcześniejsze części
Borderlandsów, jak i kiedy jest się świeżynką. Ot, wciąga w różny sposób:
czy to jako rozwinięcie historii, którą znamy i lubimy, czy tez po prostu jako
fajna przygoda.
Prawdę mówiąc,
bardzo chętnie powitałabym kolejną grę spod znaku Borderlandsów i Telltale
Games, choć o ile mi wiadomo, nie zapowiada się na to. Niemniej było to dla
mnie idealne połączenie, pozwalające wyciągnąć to co najlepsze z tytułu, z
którym miałam do tej pory pewien problem. Aż szkoda, że całość kończy się na
pięciu epizodach. Cóż – zawsze to lepiej mieć pięć epizodów niż nie mieć pięciu
epizodów. Razem to już dziesięć epizodów.
Fraa poleca.
To co? wracamy na Pandorę :D?
OdpowiedzUsuńBez wątpienia.^^ Skoro w 2018 ma być trzecia część, to definitywnie chciałabym skończyć 1 i 2. :D
UsuńTo instaluj 1
UsuńPffff, a kim miałabym grać? Znaczy najchętniej żydowskim snajperem, ale już próbowałam i mimo całej zajebistości postaci - to nie dla mnie. :( A jak zostanę Murzynem, będziesz mi strzelał w plecy!
UsuńNie będę! Obiecuję!
Usuń