sobota, 9 września 2017

Powrót na Pandorę: Tales from the Borderlands

(źródło)
Moja przyjaźń z Borderlandsami jest dość skomplikowana. Bo ja naprawdę bardzo tę grę – a raczej dwie gry, jeśli nie liczyć presequela, z którym akurat nie miałam do czynienia – lubię, tylko kurde jakoś z przejściem ich jest mi ciągle nie po drodze. W dużej mierze rozbija się o to, że rozgrywka jest dość monotonna: dostaję questa, mam zabić pierdylion skagów albo psycho, potem oddaję questa i biegnę bić innych psycho. Do tej pory nie starczyło mi cierpliwości, choć przecież historia mnie ciekawi, a Handsome Jack to w moim prywatnym rankingu jedna z fajniejszych postaci.
No i Borderlandsy mają intra. Mają jedne z najbardziej działających openingów, jakie kojarzę. To nie jest tak po prostu „fajne” czy „niefajne”. Ja oglądam intro dowolnej części Borderlandsów i tu i teraz chciałabym grać. To jest totalnie podstępne, bo wiem, że to tylko chwilowa słabość i po szóstym queście „idź tam i zabij to stado” mi się znudzi i porzucę grę na rzecz innych rozrywek.
I tu na odsiecz przybiegło Telltale Games – studio, które wyspecjalizowało się w robieniu gadanych przygodówek osadzonych w rozmaitych znanych i lubianych uniwersach: mamy od nich Batmana, Walking Dead, mamy też Borderlands.
Bez zbytniego przeciągania: Tales from the Borderlands to dla mnie wyekstrahowana cała fajność Borderlandsów, która pozwala zanurzyć się w świecie, poznać bohaterów, przeżyć przygodę – bez nużącego, powtarzalnego strzelania do wszystkiego, co się rusza i na drzewo nie ucieka.

screen z gry
W grze podążamy śladem dwojga bohaterów: Fiony, zawodowej oszustki, i Rhysa – pracownika korporacji Hyperion, fana Handsome Jacka, a przede wszystkim: gościa wyposażonego w cyberwszczepy. Hej, dajcie mi bohatera z cyberwszczepami i będę przeszczęśliwa. Serio, co mogło pójść źle?
To znaczy przyznam, że na samym początku miałam nieco obaw, bo odniosłam wrażenie, że Rhys ma być trochę takim comic reliefem i pierdołą, a prawdziwą bohaterką zostanie Fiona. Na szczęście gra bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Oczywiście, Rhys ma swoje lepsze i gorsze chwile, ale obie postaci są fajnie zgrane – trochę zabawne, a trochę jednak po prostu dobre w tym, w czym się specjalizują. A tak naprawdę Rhys jest nawet trochę badassem, choć to tylko przebłyski. W każdym razie to bohater, który zdecydowanie ma potencjał. Nie mogłam też koniec końców nie polubić Fiony w tym jej kapelutku i z coraz wyraźniej rysującym się parciem na karierę Vault Huntera. Dodatkowo dostajemy pakiet postaci pobocznych, takich jak siostra Fiony – Sasha, a także kolega Rhysa z korporacji – księgowy Vaughn. No i całą galerię postaci jeszcze bardziej pobocznych, gdzie przy większości z nich kwiczałam radośnie jak debil, bo w dużej mierze to bohaterowie, których mieliśmy okazję poznać w „podstawowych” Borderlandsach. Przede wszystkim moją radość wzbudziło pojawienie się Zer0, ale dostajemy też Shade’a, Mordecaia i Bricka, Scootera (nawet jeśli tak naprawdę nigdy nie byłam jego fanką), a przede wszystkim: Handsome Jacka. I oni wszyscy są po prostu świetni.
Nie mogę też nie wspomnieć o Loader Bocie. Loader Bot z miejsca stał się jedną z moich najulubieńszych postaci w tej grze i dość szybko zaczęłam podporządkowywać rozgrywkę temu, żeby jemu było miło (tu muszę napomknąć, że gra w normalne Borderlandsy już nigdy nie będzie taka sama…).

screen z gry
Jeśli miałabym narzekać na coś w Tales…, to byłyby to dwa drobiazgi: po pierwsze, trochę mnie irytowało wciskanie wątku romantycznego w Rhysa i Sashę. No bo serio, ich tak naprawdę nic nie łączyło. Gdzie tylko się dało, przycinałam więc te zapędy twórców, bo w moim odczuciu więcej chemii było między Sashą a Augustusem niż nią a Rhysem. Po drugie, trochę im nie wychodziły dramatyczne czy wzruszające momenty. Głównie utkwił mi w pamięci motyw pierwszej śmiertelnej ofiary wyprawy na Hyperiona, kiedy gra podsuwała mi same głupie rozwiązania, a ja miałam ochotę kopnąć moich bohaterów w tryćka (czymkolwiek byłyby tryćka), bo przecież spokojnie można było cały ten epizod przejść bez ofiar śmiertelnych. Miałam wrażenie, że zgon był tam na siłę, tylko po to, żeby… no, żeby był. I żeby wzruszał. To tylko jeden przykład, ale ogólnie Tales... nie radzi sobie z dramą. Od czasu do czasu próbuje, ale jak dla mnie - to zupełnie zbędne i niezbyt udane.
Innym problemem była sprawa techniczna: gra nie śmigała mi w rozdzielczości 1920x1080 na pełnym ekranie. W którymś momencie pojawiał się po prostu biały ekran i niby wszystko słyszałam, ale obrazu niet. Podjęłam kilka różnych prób ogarnięcia sytuacji i zdaje się, że ostatecznie pomogło zmniejszenie rozdzielczości (dowolna poniżej tej wyżej wymienionej) i uruchomienie gry w oknie.

W przeważającej większości jednak świetnie się bawiłam podczas gry.
Przede wszystkim, szalenie mi się podoba sama idea, to znaczy oparcie całości na dialogach i rozwój gry mocno zależny od tego, jak te dialogi poprowadzimy i jakie podejmiemy decyzje. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że przynajmniej raz jeszcze będę chciała przejść Tales…, bo na pewno chciałabym parę wątków rozegrać inaczej – i to jest takie bardzo fajne, że znajomość głównej fabuły absolutnie w niczym tu nie przeszkodzi.
Podoba mi się, że rozchodzi się bardziej o relacje między postaciami, a nie o zabijanie potworów. Walki niby jakieś są, ale albo stanowią element cutscenek, albo przypominają raczej Dance Dance Revolution niż faktycznie sceny akcji w grze. To znaczy owszem, można zginąć – ale śmierć zupełnie w niczym nie przeszkadza, autozapis jest dość częsty, ogólnie poziom frustracji pozostaje na mocno niskim poziomie. Historia zaś jest ciekawa, intryga stopniowo się zagęszcza i coraz mocniej wciąga, a Handsome Jack… no cóż, jest Handsome Jackiem. Uwielbiam.
No i jest jeszcze humor - bardzo mocny punkt gry. Nie przerabia rozgrywki w parodię, ale jednocześnie jest go dość dużo, by po prostu było fajnie i zabawnie. I żeby warto było klikać wszystkie elementy otoczenia w poszukiwaniu urokliwych opisów, które może nie wniosą nic w intrygę, ale tak zwyczajnie rozbawią.

screen z gry
Wizualnie Tales from the Borderlands jest po prostu ładne. Borderlandsowa niby-kreskówkowa stylówa chyba mi się nie znudzi, a dodatkowo mamy tu piękne widoki i całkiem malownicze sceny z udziałem kosmosów i nie tylko. Zazwyczaj pojawiają się gdzieś w okolicach openingów kolejnych epizodów, wpisując się w opisaną wcześniej tendencję Borderlandsów do kupowania mnie czołówkami. Muzycznie też Tales… nie odstaje od pozostałych przygód na Pandorze. Jest po prostu bardzo przyjemnie.

Chciałabym powiedzieć o tej grze coś więcej, ale nie umiem. Jest po prostu fajna. Daje mnóstwo dużo frajdy – zarówno jeśli przeszło się wcześniejsze części Borderlandsów, jak i kiedy jest się świeżynką. Ot, wciąga w różny sposób: czy to jako rozwinięcie historii, którą znamy i lubimy, czy tez po prostu jako fajna przygoda.
Prawdę mówiąc, bardzo chętnie powitałabym kolejną grę spod znaku Borderlandsów i Telltale Games, choć o ile mi wiadomo, nie zapowiada się na to. Niemniej było to dla mnie idealne połączenie, pozwalające wyciągnąć to co najlepsze z tytułu, z którym miałam do tej pory pewien problem. Aż szkoda, że całość kończy się na pięciu epizodach. Cóż – zawsze to lepiej mieć pięć epizodów niż nie mieć pięciu epizodów. Razem to już dziesięć epizodów.
Fraa poleca.



5 komentarzy:

  1. To co? wracamy na Pandorę :D?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez wątpienia.^^ Skoro w 2018 ma być trzecia część, to definitywnie chciałabym skończyć 1 i 2. :D

      Usuń
    2. Pffff, a kim miałabym grać? Znaczy najchętniej żydowskim snajperem, ale już próbowałam i mimo całej zajebistości postaci - to nie dla mnie. :( A jak zostanę Murzynem, będziesz mi strzelał w plecy!

      Usuń
    3. Nie będę! Obiecuję!

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...