Oni już przeczytali. A Ty? |
Wbrew pozorom,
nadal żyję. Nawet jeśli od przeszło miesiąca nie odezwałam się słowem. A to nie
tak, że zupełnie nie mam o czym pisać. Wręcz przeciwnie. Wszak stosunkowo
niedawno widzieliśmy doskonały twór Meg ze Stathamem – i jest to film,
który z miejsca trafił do mojego filmowego TOP 10. Tyle tylko, że po seansie
(ani zaraz po, ani kilka dni po) kompletnie nie wiedziałam, co by tu napisać:
no bo to po prostu świetny produkt. Są gigantyczne, prehistoryczne rekiny, jest
Jason Statham i są ludzie, którzy – bądźmy szczerzy – zasługują na to, żeby
umrzeć. Wszyscy są absolutnie głupi. Po pierwszych dziesięciu minutach filmu
widz w zasadzie sam życzy im śmierci, bo to dobór naturalny i Matka Natura się
upominają o sprawiedliwość dziejową. A potem jest mnóstwo rozwałki, nurkowania,
wielgachnych zębów i jeszcze większych harpunów. To film, w którym – wbrew moim
obawom – zwiastun w najmniejszym stopniu nie wyczerpał limitu zajebistości.
Wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że trailer był raczej powściągliwy.
No więc to było to.
Z gier
wzbogaciliśmy się o wytęsknione, wyczekane (znaczy – przynajmniej z mojej
strony wytęsknione, bo wszak akcja na Kickstarterze miała miejsce już dawno
temu) The Masque of the Red Death –
grę planszową tworzoną przez mojego chyba najulubieńszego grafika i
ilustratora: Grisa Grimly (i owszem, za diabła nie umiem odmienić jego
nazwiska). Początkowo myślałam, że gra będzie raczej takim zakupem do głaskania
od czasu do czasu, ale że nigdy w to nie zagram. Moje obawy okazały się bezpodstawne,
bo udało się zmierzyć z Czerwoną Śmiercią. I oczywiście poległam dość prędko.
Niemniej rozgrywka jest super zabawna. Jest sporo pamięciówki, nieco
kombinatoryki, bo z jednej strony opłaca się trzymać razem z innymi gośćmi na
balu i księcia Prospero, z drugiej jednak – ta bliskość wiąże się z pewnym
ryzykiem. No a najważniejszy jest finał, kiedy Czerwony Mór pojawia się na
przyjęciu i zaczyna kosić graczy – i jest nerwówka, dreszczyk emocji i
kuriozalna radocha niezależnie od tego, czy Śmierć mnie dopadnie czy nie. Że
nie wspomnę jeszcze o przepięknym wykonaniu tej gry: owszem, była dość droga,
ale na planszówkowym rynku widywałam tytuły w zbliżonych cenach lub droższe,
które nie były nawet w połowie tak fantastycznie zrobione. Począwszy od
pudełka, a na figurkach kończąc. No i jest też śliczny zegar. I jestem ogólnie
rzecz ujmując zachwycona.
Już pudełko mnie zachwyca, a wnętrze jest jeszcze piękniejsze. |
Nie jest tak, że
intelektualnie zmieniam się w warzywo!
Choć istotnie,
tytuły, z którymi się mierzę, są dość zróżnicowane. Z jednej strony więc mamy
dziwaczny manifest (?) pewnej pani (obecnie startującej w wyborach
samorządowych w pewnej miejscowości, z ramienia pewnej partii), która najpierw
totalnie niezrozumiałymi, nieskładnymi zdaniami przedstawia burzliwe losy płodu
stukanego w czoło i w pupę penisem, podczas gdy rodzice się kochają, a potem w
jakiś niepojęty sposób kończy książkę płomienną krytyką straszliwych, bliżej
nieokreślonych naukowców, którzy opłacani przez straszliwe, bliżej nieokreślone
rządy państw produkują w tajnych laboratoriach klony, dzięki którym władcy tych
państw są nieśmiertelni i będą rządzić światem, podczas gdy społeczeństwo
będzie ogłupiane za pomocą GMO i szczepionek. I naprawdę, nie zmyśliłam tutaj
ani jednego słowa. Tylko ubrałam to wszystko w zdanie, które – wierzcie lub nie
– jest bez porównania bardziej zrozumiałe.
Z drugiej strony,
łyknęłam też bardzo zacną beletrystykę, z którą – przyznaję – przez dość długi
czas miałam problem. A to było tak: jakiś czas temu przeczytałam fantastyczne Na południe od Brazos. Powieść ze wszech
miar zasłużyła na Pulitzera i skończyłam ją z lekkim kacem. Ale, jak to ja,
zaraz po jej odłożeniu postanowiłam sięgnąć po coś kolejnego. Tak się akurat
złożyło, że też spod westernowego znaku – tyle że ta druga książka jest pod
każdym względem niepodobna do Na
południe... – mowa tu bowiem o Rączych koniach Cormaca McCarthy’ego.
No i nie zmogłam ich. Irytowali mnie bohaterowie, denerwował styl, a nawet ten
kuriozalny zapis dialogów, które w żaden sposób nie były wyróżnione jako
dialogi. Największym zaś grzechem Rączych
koni był fakt, że nie były Na
południe od Brazos. Musiałam zrobić dłuższą przerwę. Kiedy zaś po przerwie
wróciłam do tej powieści, okazało się, że jest rewelacyjna. John Grady i
Rawlins to chłopcy, których losy wciągają i którym się kibicuje. Bijący z
powieści zachwyt nad końmi i wszystkie opowieści o końskiej duszy – urzekają.
Jest w tym wszystkim magia, od której trudno się oderwać.
No i z trzeciej
strony (tu trochę oszukam, bo jeszcze nie skończyłam, ale niewiele mi zostało),
jest W
królestwie Monszatana – reportaż o GMO autorstwa Marcina Rotkiewicza,
dziennikarza naukowego. Książka jest kopalnią wiedzy o GMO, szczepionkach,
rolnictwie organicznym, glutenie i o całej związanej z tym mitologii. Stanowi
fascynującą lekturę, przy okazji której kompletnie traci się wiarę w ludzkość –
i tu akurat jestem przekonana, że popełnię o tym oddzielną notkę, bo uważam to
za szczególnie ciekawe, no i szczególnie ważne.
Z innej beczki, we
wrześniu miała miejsce premiera antologii Ten pierwszy raz od wydawnictwa Genius Creations – mam przyjemność być autorką
jednego z pięciu tekstów, które trafiły do tego zbioru. Gorąco zachęcam do
lektury – pomijając ofkoz mój tekst, o którym z oczywistych względów trudno mi
się wypowiadać, do tej pory przeczytałam dwa z czterech pozostałych i są po
prostu bardzo dobre. Oczywiście, mam do tej publikacji swoje zastrzeżenia, ale
o nich wspomnę pewnie także w oddzielnej notce.
No i tak to się
kręci. Nie potrafię powiedzieć, czy w październiku coś się poprawi – a przecież
lada moment listopad i kolejne NaNoWriMo. Ogółem nie jest łatwo, a dorosłość
jest przereklamowana i śmierdzi. Ale może przyszły rok będzie lepszy. Enyłej.
Żyjemy.
Czekam na notkę o Monszatanie, którego zresztą też chciałbym przeczytać. I świetnie, że w "Ten pierwszy raz" cztery z pięciu tekstów napisały kobiety :)
OdpowiedzUsuń