(źródło) |
Autor: Marcin Rusnak
Tytuł: Opowieści niesamowite
Miejsce i rok wydania:
Kraków 2018
Wydawca: Fantazmaty
Jak widać, Fantazmaty
nie zwalniają: dopiero co czytelnicy dostali wcale zacną antologię, a już za chwilę
(dokładnie od 28 sierpnia, czyli od jutra) będzie można pobrać – po raz kolejny
za darmo – zbiór opowiadań, tym razem jednego autora: Marcina Rusnaka. Nazwisko
to większość czytelników orbitujących wokół fantastyki pewnie w mniejszym lub
większym stopniu zna. Ja przyznaję, że znam raczej w mniejszym, a konkretnie z trzech
antologii: pierwszego tomu Wolsunga, drugiego tomu Ostatniego dnia pary oraz wspomnianego już pierwszego tomu Fantazmatów. I cóż tu dużo mówić: we wszystkich
przypadkach opowiadania tego autora odebrałam negatywnie. Dlatego też z pewną
obawą sięgałam po Opowieści niesamowite
i zdecydowałam się na to koniec końców chyba tylko z ciekawości, próbując
odpowiedzieć sobie na pytanie: na czym polega fenomen Rusnaka? Dlaczego ludzie
go wydają i czytają, kiedy jeśli tylko dorwę coś jego autorstwa, tekst okazuje
się słaby?
I jak Jeżusia kocham,
początek nie napawał mnie optymizmem. Pierwsze opowiadanie ze zbioru, Zaginięcie Benedicta Constantine’a, to
tekst napisany przy okazji konkursu na opowiadanie w świecie Wolsunga, który
miał miejsce w 2015 roku (choć w sumie nigdzie nie jest to napisane wprost, ale
zgadza się uniwersum i czas powstania). I, tak jak zresztą opowiadanie
konkursowe, które koniec końców trafiło do wolsungowej antologii, absolutnie
nie przypadło mi do gustu. Niby wszystko dość sprawnie napisane, ale naprawdę
steampunkowa wersja Sherlocka to niezbyt oryginalny pomysł, a jeśli idzie o
taki detektywistyczny klasyk, to w wolsungowej antologii Paweł Majka zrobił to
o wiele lepiej. Rusnakowi bohaterowie sprawiali nieprzyjemne wrażenie wydmuszek,
przez co cała intryga kompletnie mnie nie wciągnęła. W dodatku zupełnie mi nie
po drodze z humorem autora, o czym przekonałam się już przy okazji poprzedniej
antologii z jego udziałem, a teraz to odczucie tylko się utrwaliło.
Kolejne problemy
dostrzegłam z czasem, kiedy zagłębiłam się w pierwszą część zbioru, czyli
Księgę Końca. Składają się na nią opowiadania akcji i/lub postapokaliptyczne.
Nie wykluczam, że komuś mogą przypaść do gustu: jak wspomniałam wyżej, są napisane
w zasadzie sprawnie. Widać, że odpowiada za to ktoś, kto trochę słów wbił już w
klawiaturę i wie, jak się to robi. Niemniej drażniła mnie powtarzalność
fabularnego schematu (mamy zagadkę, bohatera zaczynają śledzić jakieś typy,
bohater łomocze się z typami, następuje plot twist i zakończenie). Pewnie
sprawdziłoby się jako kino rozrywkowe, ale nie jest to coś, co koniecznie chciałabym
czytać.
No i jeszcze ten
humor towarzyszący powtarzalnym, generycznym postaciom: humor nazbyt często sprowadzony
do „wezmę coś z rzeczywistości i pozmieniam pierwsze literki – będzie *mrug
mrug* nawiązanie”. No nie. Drażniło mnie w Śnieniu
i drażniło tutaj.
Kołysanki dla umarłych
przeniosły mnie do innej rzeczywistości, ponurej i dość typowo
postapokaliptycznej… trochę zbyt typowo. Pomysł dwóch narratorów jest
interesujący, ale byłoby lepiej, gdyby każdy z tych narratorów też był w jakiś
sposób interesujący – a tymczasem skończyłam czytać w zasadzie niewiele wiedząc
o nich czy o tym świecie. Oprócz tego, że no – postapo. I to z tym najbardziej
trywialnym z postapokaliptycznych przesłań, podanym na tacy i powtórzonym na
wszelki wypadek: że prawdziwymi potworami są ludzie. Serio, myślałam, że czegoś
takiego już nie uświadczę. Jakkolwiek całość skojarzyła mi się trochę z Jestem legendą, tylko że tam – co brzmi totalnie
głupio, bo nawet nie czytałam książki i znam tylko filmową wersję z Willem
Smithem! – był bardziej wyrazisty bohater, którego emocje widz w końcu zaczynał
dzielić i którego samotność robiła wrażenie.
Dalej mamy Zły szeląg, który ruszył mnie chyba
jeszcze mniej niż dwa poprzednie opowiadania, Jedyne, co z niego pamiętam bez
ponownego zerkania w tekst, to że powtórzył się motyw z numeracją domów, który
dostaliśmy już w Zaginięciu… – nie
drażniłoby to, gdyby opowiadania istniały w jakiejś odległości od siebie, ale w
obrębie jednego zbiorku to się paskudnie rzuca w oczy. Wiecie: nie przychodzi
się na dwie kolejne imprezy z tymi samymi ludźmi w tej samej sukience. A jednak
technicznie opowiadanie całkiem zgrabnie operuje retrospekcjami i całość tworzy
interesujący obrazek. Dalej nie był to tekst, przy którym mogłabym powiedzieć „ahaaa,
to dlatego ludzie czytują Marcina Rusnaka!”, powtórzył się schemat, ale bohater
wzbudził cień zainteresowania. Choć w scenie odkopywania lecącego granatu
popłakałam się ze śmiechu.
Potem zaś
przeczytałam Pielgrzymkę i poczułam
się autentycznie zaintrygowana. Opowiadanie miało w sobie coś innego, coś ciekawego.
Ładnie i niezbyt nachalnie pokazany świat – inny a jednak znajomy. Fajną
perspektywę. Trochę moralizatorstwa, ale w porównaniu z Kołysankami… w zasadzie tego nie zauważyłam. No i, co chyba
ucieszyło mnie najbardziej, odeszliśmy od ulubionego fabularnego modelu. Było
bardziej refleksyjnie i większy nacisk położony na setting.
Pojedynek
uważam za ciekawe ćwiczenie literackie, ale nic takiego, co warto by było upubliczniać,
szczególnie że nie wnosi w sumie nic nowego w relacje (skądinąd dobrze
czytelnikowi znanych) bohaterów: kanoniczne historie dość wyraźnie podkreślają
tę zależność między nimi. Niemniej tekst jest miniaturką, więc można się przez
niego szybko prześlizgnąć, by dotrzeć do drugiej części zbioru: Księgi Magii.
W Księdze Magii
zobaczyłam to, czego zalążek mogłam dostrzec we wspomnianej Pielgrzymce. Dużą swobodę autora w
budowaniu światów, umiejętność tworzenia adekwatnego klimatu dla opowieści. Nawet
jeśli bohaterowie nie są jego mocną stroną, w tej części zbioru pokazał, co nią
jest.
Choć, ma się
rozumieć, Bociani zagon musiał sporo
popsuć wprowadzeniem do fabuły doktora House’a Hausa. Ale wyjąwszy tę
postać i finałowy żarcik z tym, że wszyscy kłamią, całość była wciągająca, a
odizolowanie dziwnego, podupadającego zajazdu dawało się mocno odczuć. Fajne
wrażenie też robiła przewijająca się gdzieś w tle opozycja magii i Kościoła, a
także fakt, że coś, co na pierwszy rzut oka mogło sprawiać wrażenie typowego
fantasy, w istocie było osadzone w „naszych” realiach. To w fajny sposób
uwiarygodniło całą opowieść. Przyjemna lektura (choć zauważyłam, że ostatnio
autorzy uwielbiają drgające medaliony).
Opowieść, którą znam tylko ja to znów miniaturka, ale zrobiła całkiem fajne wrażenie,
kiedy po wstępie wróżącym raczej coś w rodzaju banalnej, gorzkiej historii o
niespełnionej miłości, całość skręciła nam w fantastykę. Z tej króciutkiej
opowieści wyłoniło się coś, co mogłoby być całkiem interesujące, gdyby autor
poświęcił temu więcej uwagi i, oczywiście, jeśli nie popadłby w banał, o co
przy tego typu połączeniach nietrudno.
Farid Tkacz i latający dywan jest z kolei opowiadaniem, które pamiętam z całości
chyba najlepiej. Nie wiem, może jest najdłuższy? Przyznam, że nie sprawdzałam.
W każdym razie to po prostu ciekawa opowieść, w której kompletnie nie
przeszkadzało nawet to, że bohaterowie są tak typowi – bo ta ich typowość
świetnie grała z całą przyjęta konwencją. To była baśń, a w baśni nikt się nie
obraża, że psychologia Królewny Śnieżki nie jest dostatecznie wyraźnie
przeanalizowana. Natomiast w tym tekście autor zdecydowanie pokazał, że umie w
klimat i odmalowywanie świata. Wróciła też podwójna narracja, ale nie stanowiła
kalki zabiegu z Kołysanek…, toteż czytało
się przyjemnie. Opowiadanie pozwala przenieść się do świata rodem z baśni z „Tysiąca
i jednej nocy”, poczuć tę egzotykę i uwierzyć, że narrator wie, o czym mówi.
Dodatkowo uśmiechnęłam się, kiedy wyszło na jaw, kto jest tym wielkim, potężnym
królem. Sprawnie skonstruowana opowieść w sprawnie zaprezentowanych realiach.
Kolejny tekst, Zabijając ptaki, nie zrobił na mnie może
aż takiego wrażenia, niemniej i tak był dobry: zainteresował mnie świat i
historia Kredziarzy, choć jeśli chodzi o relacje między bohaterami, na tym etapie
dość wyraźnie widać już kolejny schemat, na którym autor osnuwa swoje historie
prawie-miłosne. Ale na szczęście setting skutecznie odciąga uwagę od tej powtarzalności,
a sam motyw tytułowych ptaków ogromnie mi się podoba.
Trzecia część, Księga
strachu, budzi we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, jeśli opowiadania w
niej zawarte miałyby być istotnie budzącymi grozę horrorami, no to chyba znów
nie jestem targetem. Z drugiej strony, te teksty mają sporo fajności: ot, choćby
tak bardzo wyraźne naleciałości z Lovecrafta. Nie są tak mocne jak Lovecraft,
ale duch Samotnika z Providence gdzieś się nad niektórymi historiami unosi – przede
wszystkim chyba nad Koszmarem z Yelland,
w którym to opowiadaniu chyba jedyny zgrzyt miałam w momencie objaśniania, na
czym polega szyfr Cezara – chyba najbanalniejszy ze wszystkich szyfrów ever.
Dla równowagi niezmiennie podoba mi się, że nazwisko przeora to Godwill. Ogólnie
uważam to opowiadanie za bardzo zgrabny fanfik osadzony w Lovecraftowskim uniwersum.
Jeden z dwóch.
Zanim jednak
czytelnik pozna drugi, dostanie przerywnik w postaci Białego Piekła – jest to miniaturka, o której w sumie mogę
powiedzieć głównie tyle, że była: ciekawe spojrzenie z dwóch stron na tę samą
sytuację, ale raczej mnie nie podbiło.
A potem Lovecraft
wraca w opowiadaniu Pudełko pełne cudów.
Teoretycznie znów nie dostajemy nic szalenie oryginalnego. Znamy już opowieści
o takich artefaktach i w ogóle znamy ten mechanizm „cudów”. Dlatego też
czytelnik zna rozwiązanie pierwszej warstwy zagadki niemal od razu, a bohater
buja się z tak zwaną intrygą przez długie strony. Ale to nie szkodzi. W gruncie
rzeczy z dość sporym zainteresowaniem śledziłam, co bohater jeszcze spieprzy. A
zakończenie i odkrycie kolejnej warstwy tajemnicy jest wcale dobre – myślę, że
autor wykrzesał tyle, ile się dało z tego typu opowieści, ładnie wplatając w to
elementy zaczerpnięte od klasyka horroru. Aha, ze śmiesznostek: porównanie ciszy
w pokoju do dyskrecji jak „nastolatka przekradająca się do swojej sypialni po
popijawie tak, by nie zbudzić rodziców” – bo oczyma duszy widzę tę cichą, dyskretną
nastolatkę: najpierw upuści klucze. Potem znowu. Kiedy wreszcie wceluje w zamek,
potknie się o wycieraczkę i z łoskotem pierdyknie na podłogę. Potem się już
pozbiera, ale potknie się o czyjeś buty w przedpokoju. Przez cały czas będzie
teatralnym szeptem robić sama do siebie „ćśśśśś!”, bo przecież wiadomo, że to
pomaga w utrzymaniu ciszy. A kiedy szczęśliwie już zalegnie w swoim pokoju,
będzie chrapać jak traktor. Ale okej, okej – co człowiek, to skojarzenie.
Ostatni śnieg w roku
to w moim odbiorze dość ciekawy eksperyment, ale przyznam, że mam do niego dość
mieszany stosunek i nie jestem do końca pewna, czy w ogóle pasuje do tego
zestawu tekstów.
Nie jest tak, że po
przeczytaniu Opowieści niesamowitych
z miejsca stałam się fanką Marcina Rusnaka. Niewątpliwie jednak wiele się o
twórczości tego autora nauczyłam. Wiem, że nie zawsze jestem targetem – to nie
szkodzi, nie każdy musi być. Myślę, że jeśli ktoś lubi literaturę sensacyjną,
znajdzie w tym zbiorze o wiele więcej dla siebie. To, co zrobiło na mnie
wrażenie, to wszechstronność, o którą Marcina Rusnaka nie podejrzewałam na
podstawie tych trzech tekstów, z którymi miałam do czynienia przedtem. Sięga po
rozmaite gatunki i – o ile mogę wyciągać daleko idące wnioski na podstawie tych
konwencji, z którymi mi bardziej po drodze – dobrze sobie w nich radzi. I nawet
jeśli nie do końca lubi tworzyć ciekawych, pogłębionych bohaterów, których losy
by mnie wciągnęły, to zdecydowanie potrafi nadrobić ten brak ciekawym światem,
plastycznymi opisami, mocną atmosferą i po prostu sprawnym opowiedzeniem pewnej
historii.
Lektura Opowieści niesamowitych, mimo
niefortunnego startu, koniec końców okazała się przyjemnie i pożytecznie
spędzonym czasem.
Aha: o co chodzi z tymi
psami? Prawie wszystkie fragmenty, w których padają komentarze na temat psów,
mają wydźwięk negatywny albo psy pojawiają się jako antagoniści. Zresztą, w Śnieniu też było negatywnie o psie. Absolutnie
protestuję.
Pamiętałem tęczowe rozbłyski zaklęć ochronnych, eksplozje
w miejscach, gdzie magia ścierała się z zabójczą techniką. I przerażający ryk
syren informujących, że gdzieś tam bomby przedarły się przez osłonę i znowu
umierali niewinni ludzie.
– Marcin Rusnak, Zaginięcie
Benedicta Constatntine’a
Ja miałam z tym zbiorem inny problem. Otóż - co rzadkie - przeszkadzała mi narracja, czy może fakt, że wszystkie niemal (poza jednym) opowiadania są w narracji pierwszoosobowej, a język nie zostaje przy tym jakoś szczególnie zróżnicowany pomiędzy poszczególnymi tekstami. W efekcie miałam wrażenie, że cały czas czytam o tym samym gościu (nawet jeśli raz był płci żeńskiej) i tylko zmieniają się dekoracje. Zlało mi się to po prostu w jedną wielką kluchę. Brakowało mi też jakiejś głębszej refleksji w tym sensacyjnym pędzie, takiego wyjścia krok dalej poza standardowe dla danej konwencji kwestie, ale cóż, też nie każdy tego oczekuje, więc czytelnicy spodziewający się raczej tekstów do łyknięcia na raz, z pewnością nie będą tym brakiem zasmuceni. Nie kupowałam też związków romantycznych, ale OK, tu mam zawsze długie zęby ;) Trudno mnie przekonać, że jedna kupka literek i druga kupka literek się kochają. I takie mam podsumowanie w głowie, że ogólnie teksty dłuższe wypadały znacznie lepiej, jakby w prozie Marcina Rusnaka nie było takiego pazura, który potrafi przybić naprawdę krótką formą i wtedy to sięganie po stare i sprawdzone staje się szczególnie widoczne. Ale właśnie kiedy miejsca było więcej, autor siłą rzeczy musiał dać coś od siebie i wychodziło to lepiej. Najmilej wspominam chyba "Bociani zagon" poza tym nieszczęsnym imieniem (choć sama postać była bardzo fajna) i wspomnianym przez Ciebie żartem z zakończenia.
OdpowiedzUsuń