Autor: Andrzej Ostoja
Tytuł: Zielona planeta
Miejsce i rok wydania: Łódź 1973
Wydawca: Wydawnictwo Łódzkie
Tytuł: Zielona planeta
Miejsce i rok wydania: Łódź 1973
Wydawca: Wydawnictwo Łódzkie
Czytałam
ostatnio coś, gdzie była wspomniana powieść Piętaszek Heinleina. Całkiem
szczerze, nie pamiętam już nawet za bardzo, gdzie się pojawił ten element (wpadłam
w pułapkę czytania kilku książek jednocześnie – efekt: żadnej nie mogę skończyć
i wszystkie mi się mieszają), ale pamiętam myśl, że hej: w sumie znam tytuł,
znam nazwisko, ale nigdy tego nie czytałam. No to siup, idę w internety
poszukać sobie nowej książki. Nie liczyłam, ma się rozumieć, na ebooka, ale
pomyślałam, że może znajdę po taniości papier. Przeczytam i oddam na
bookcrossing albo coś takiego. Rzeczywiście, znalazłam, za piątaka w pakiecie z
Władcami marionetek, których też nie czytałam, więc wygrałam życie. Pech
chciał, że sprzedawca miał naprawdę obszerną ofertę literatury fantastycznej
średnio po cztery złote książka, więc cóż… będę miała duży ładunek na ten
bookcrossing.
Oczywiście
Heinleina jeszcze nie tknęłam, ale za to łyknęłam rzecz najmniejszą z tych
zakupów, czyli Zieloną planetę. Zaczęłam od niej centralnie dlatego, że
jest – jak wspomniałam – najmniejsza. Dokładniej rzecz ujmując: na jedno
popołudnie. Serio, zaczęłam po pracy i skończyłam przed snem.
Jedno
muszę Autorowi przyznać: umie wciągnąć od pierwszych zdań. Bo oto leci rakieta,
która szuka obcych form życia w galaktyce. Ale, wbrew temu, do czego czytelnik
może być przyzwyczajony, rakieta nie jest obsadzona przez ludzką załogę. A nasi
kosmiczni bohaterowie prezentują tak fantastycznie odmienny gatunek, że sam ich
opis oraz opis ich rodzimej planety wciąga bez reszty – nawet jeśli to przecież
tylko solidny infodump.
Coś
jest takiego w krzemowych kulkach z mackami, że z miejsca budzą sympatię. Kibicuje
się komandorowi Rhin-Jaspisowi, profesorowi Rhen-Onyxowi czy młodemu Rhan-Heliotropowi.
Choć zupełnie inni od ludzi, mieszkańcy planety Uum jednak, podobnie jak my,
szukają sensu dla własnego istnienia, pragną rozwiązywać zagadki wszechświata,
dyskutują ze sobą, emocjonują się, smucą. Andrzej Ostoja świetnie wyczuł linię,
na której postaci w jego powieści będą na tyle obcy, by zaintrygować, ale na
tyle bliscy człowiekowi, by móc się z nimi identyfikować i angażować w ich
losy.
W
dodatku poczynania Uumitów stanowią ładne zwierciadło dla poczynań ludzi,
którzy myślą o życiu we wszechświecie. Zielona planeta pokazuje, jaką pułapką
jest zakładanie, że inteligencja może rozwinąć się tylko na planecie podobnej
do naszej. Rakieta UHUM 1010 nieomal ominęła napotkany układ planetarny,
wychodząc z założenia, że krążące wokół gwiazdy globy są za zimne i w ogóle do
niczego się nie nadają, na pewno nie będzie tam życia. Przy bliższych oględzinach
jednak okazuje się, że nie dość, że życie tam istnieje, to jeszcze jest dużo
bardziej skomplikowane niż mogłoby się wydawać.
Podoba
mi się też poruszenie kwestii upływu czasu przy podróżach międzygwiezdnych w
poszukiwaniu kosmicznej inteligencji. Wyprawa Uumitów trwa sześćdziesiąt
tysięcy lat. Dla nich to nie problem, bo żyją nawet miliony lat, są niemal
nieśmiertelni. Ale inne formy życia mogą nie być tak długowieczne, czyż nie? Biorąc
pod uwagę długość lotu, nie jest jakieś nieprawdopodobne „minięcie się” z obcą
inteligencją. Może jest jej pełno wokół, ale trudno się spotkać w jednym
miejscu i czasie.
Przy
czym autor absolutnie nie rozwodzi się nad tym tematem. Bah, biorąc pod uwagę
długość Zielonej planety, autor prawdę mówiąc nad niczym się nie
rozwodzi, czasem nawet przeskakuje nad całymi miesiącami działań bohaterów. Pewne
rzeczy po prostu są zaakcentowane i to celnie.
Interesująca
jest też druga część powieści (czy też drugi rozdział – z całych dwóch), czyli historia
opowiedziana z drugiej strony. Początkowo byłam rozczarowana takim wyrwaniem z
tej obcości Uumitów, ale z czasem przywykłam i polubiłam narratorkę tej
opowieści. Zgrabnie udało się pokazać narastające osamotnienie, popadanie w
obłęd, wreszcie też taką zwykłą refleksję, jak łatwo o samozniszczenie gatunku.
To
nie jest powieść, która wyrwała mnie z kapci i wgniotła w fotel. Ale zahaczyła
o kilka niegłupich pomysłów – zrobiła to trafnie, bez słowotoku i nie
pozostawiając niedosytu. Są emocje związane z Uumitami, są te towarzyszące
ostatnim mieszkańcom planety. Pojawia się smutek i żal, ale zaraz potem też i
nadzieja, i jakaś satysfakcja, i wreszcie też taka zwykła refleksja „co my
właściwie wyprawiamy?”. Naprawdę fajny sposób na spędzenie jednego popołudnia.
–
Przyjaciele – nadawał w specjalnym, często przerywanym, uroczystym tonie – jak
się zdaje, jesteśmy o krok od zadziwiającego, niebywałego wydarzenia, które na
zawsze zapisane zostanie w dziejach kosmonautyki. Otrzymałem do tej pory dostateczną
ilość danych, aby przypuszczać, że planeta ta posiada jakieś formy życia, że
może nawet jest zamieszkana przez istoty inteligentne…
–
Sprawdzają się moje przewidywania – triumfalnie wykrzyknął adiutant
Rhan-Heliotrop. – Uniwersalny Mózg Elektronowy nie popełnił błędu. Zbliżamy się
do momentu, na który czekaliśmy miliony lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz