wtorek, 1 października 2019

A teraz coś z zupełnie innej beczki: "Disenchantment"

(źródło)
Czy mam cierpliwość do długich seriali? Nie, od dawna to powtarzam. Czy Netflix służy mi głównie do oglądania kreskówek? Tak, w sumie – jak się nad tym zastanawiam – owszem. Raz, że jakoś tak wychodzi, że są bardziej pomysłowe i wciągające od filmów czy seriali fabularnych, za które się biorę. Dwa, że mają krótkie, zazwyczaj dwudziestominutowe odcinki i stosunkowo niewiele epizodów w sezonie.
Co mnie wkurza? Że w Polsce Netflix jest Netflixem Trzeciego Świata i kiedy za granicą leci trzeci (bądź siódmy) sezon jakiegoś serialu (animowanego lub aktorskiego, to uniwersalny problem), ja mogę legalnie obejrzeć najwyżej drugi (bądź piąty). Ogarnij się, Netfliksie.

Czy pisałam już o Final Space? Nie mam bladego pojęcia. Zdawało mi się, że tak, ale chyba wcale niekoniecznie.
Dlatego na wszelki wypadek dziś napiszę o Rozczarowanych.

To jeden z tych tytułów, do których od samego początku byłam raczej sceptycznie nastawiona. Chodzi o to, że to animacja Matta Groeninga i Josha Weinsteina – czyli panów odpowiedzialnych za Simpsonów i Futuramę. I jakkolwiek ogromnie lubię Futuramę, to jednak od Simpsonów skutecznie się odbiłam i jakoś mnie ta rodzinka irytuje. Toteż Rozczarowani byli tacy trochę „na dwoje babka wróżyła”. Choć za pewien argument służył fakt, że Weinstein współtworzył Gravity Falls.
I faktycznie, Rozczarowani to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Przede wszystkim miałam kłopot z księżniczką Bean (Abbi Jacobson), która zrobiła na mnie wrażenie bardzo banalnego i nadmiernie powtarzanego żartu z współczesną pijaczką-nastolatką wrzuconą do średniowiecznego świata. Księżniczka, która jest zaprzeczeniem stereotypowej księżniczki – no brawo, tego jeszcze nie grali.
Moja pomyłka polegała na tym, że w gruncie rzeczy ten żart stanowi tylko tło dla historii, w której ciężar jest położony w zupełnie innym punkcie. W sumie mam wrażenie, że charakter Bean dość szybko przestaje być elementem humorystycznym, tylko no… cóż, Bean po prostu taka jest i tyle. To nie ona dźwiga tę opowieść.

(źródło) (przy okazji w linku jest dużo bardziej
krytyczna recenzja, jakby ktoś był ciekaw)
Prawdę mówiąc, w tej chwili nie potrafię do końca określić, co ją dźwiga, choć niewątpliwie serial ma kilka mocnych punktów.
Poza wspomnianą już księżniczką Bean, mamy więc cały pakiet barwnych (dosłownie i w przenośni) bohaterów zarówno z pierwszego, jak i z dalszych planów, którzy ani przez moment nie pozwalają widzowi na nudę. Przede wszystkim jest cyniczny demon Luci (Eric André) oraz dobry i naiwny elf Elfo (Nat Faxon). To, co ładnie udało się z nimi zrobić, bo ukazanie przemian, jakie stopniowo w nich zachodzą na skutek wielu niecodziennych doświadczeń, przy jednoczesnym zachowaniu sedna ich osobowości. Po dwóch sezonach nadal są sobą, choć już nie tacy jak na początku.
A w tle przewija się cała masa równie nietuzinkowych postaci, począwszy od samego króla Zoga (John DiMaggio), przez rybioludzką królową Oonę (Tress MacNeille), ich syna – księcia Dereka (również Tress MacNeille) czy gadająca świnię, czyli księcia Merkimera (fantastyczny Matt Berry – tak, brzmi dokładnie jak w IT Crowd). I mnóstwo innych. W samym plemieniu elfów znajdą się jednostki, które zapadają w pamięć, a nie tykam nawet osób kręcących się po królewskim dworze.

(źródło)
Z taką galerią postaci aż się prosi o fajną fabułę, żeby nie zmarnować potencjału. No i Rozczarowani niczego nie marnują. Historia Bean, Luciego i Elfo jest dynamiczna, wciągająca i zaskakująca. Zdecydowanie bardziej skręca w stronę Futuramy niż… no, tego drugiego. Tylko tym razem wyobraźnia scenarzystów znalazła ujście nie w futurystycznej fantastyce naukowej, a w na pozór generycznym, okołośredniowiecznym świecie fantasy. Mówię, że na pozór generycznym, no bo tak naprawdę trudno pomylić ten świat z jakimkolwiek innym. Rasy mamy niby znane, ale zaprezentowane jednak po swojemu. W dodatku udało się w bardzo akuratnym stopniu wmieszać w to aluzje do popkultury i w ogóle współczesności, bez jednoczesnego rozbijania magicznego klimatu. Myślę, że to się udało w dużej mierze dzięki umiejętnemu doborowi owych popkulturowych elementów – odnajdziemy w kreskówce nawiązania do tytułów, które same należą do fantasy, średniowiecza i baśni (Piotruś Pan, Tolkien, Monty Python i Święty Gral i wiele innych), więc ich obecność w Rozczarowanych nie tworzy dysonansu.
No i muzyka – jest świetna i dynamiczna, podobnie zresztą jak czołówka, którą nawet nie zawsze przeskakuję, co naprawdę należy do wyjątków.

Podobnie jak Archer czy Futurama, Rozczarowani to głównie humor i przygoda. W przeciwieństwie do Archera, a podobnie jak Futurama, w tej przygodzie widać jakiś głębszy sens. On jest bardzo dobrze ukryty, to prawda. Nie mamy głębokich wzruszeń i walenia w emocje rodem z Ricka i Morty’ego czy Final Space. Ale to tam jest: przyjaźń, lojalność, samotność, rodzina… te tematy są poruszone niby lekko, a jednak jakoś tak ładnie i nienachalnie.

Rozczarowani to bardzo przyjemny serial. Dwa krótkie sezony póki co sprawiają wrażenie, jakby scenarzyści wiedzieli, co robią i dokąd zmierzają. Każdy sezon kończy się parszywym cliffhangerem, więc oczywiście teraz czekam na sezon trzeci. Obawiam się, że nie skończy się na jednorazowym obejrzeniu.



– I’m gonna have to kill him or something.
– Do it! Do it! And after you kill him, we can hide the body. Then we could join the search party and you and I can look at each other and try not to laugh.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...