środa, 19 maja 2021

To nie jest kolejny film o zombie: "The Dead Don't Die"

plakat (źródło)
Zdaje się, że nigdy tego nie ukrywałam: nie lubię zombie. Historie o zombie są zazwyczaj bardzo do siebie podobne, w dodatku same stwory wydają mi się po pierwsze dramatycznie głupim i nieciekawym antagonistą, po drugie zaś – niepotrzebnie obrzydliwym. Moja lista lubianych filmów o zombie jest więc nadzwyczaj krótka. Znaleźć na niej można
Shaun of the Dead, który zresztą jest moim najmniej ulubionym tytułem z całej Trylogii Cornetto (dokładnie dlatego, że jest o zombie), dalej jest Zombieland i Zombieland 2.
I tak było przez całkiem długi czas, aż ostatnio Ulv odpalił nam The Dead Don’t Die. Nawet się na początku zdziwiłam, czemu włącza nam coś o zombie, a odpowiedź „to film Jarmuscha” w żaden sposób nie rozjaśniła mi sytuacji. Nie żebym coś do Jarmuscha miała, znam jego cały jeden film (he he, pozostając w truposzowatych klimatach – Dead Man), po prostu to reżyser, który jakoś nigdy nie był obecny w naszym domu.
A potem to już poszło: „O, to ten ze Star Warsów!”, „Ooo, Bill Murray!”, „OOO, Buscemi!!” i tak dalej.

Serio, filmem można się podjarać już na etapie czołówki, bo obsada jest kapitalna. I żaden z aktorów nie zawodzi – postacie w tym filmie są świetne. Niektóre w trochę przewrotny sposób, jak farmer Miller (Steve Buscemi), stereotypowy południowiec w rasistowskiej czapeczce, który jednocześnie przeuroczo stara się być nierasistowski, szczególnie w obecności Hanka (Danny Glover). Wspomniany wcześniej „ten ze Star Warsów” (no nic nie poradzę, nie umiem zapamiętać imienia tej postaci) to oczywiście Adam Driver, który wciela się w stróża prawa Ronniego – być może jedynego bohatera, który przeczytał scenariusz. Poświęcona temu rozmowa z Cliffem (Bill Murray) wydaje się zresztą być drobniutkim pociskiem na Murraya i jego udział w aktorskim Garfieldzie. Może, ale nie musi. Jak kto woli.
W ogóle to przebijanie czwartej ściany jest zrealizowane w The Dead… bardzo uroczo i w sumie dość subtelnie, widz nie jest tym zarzucany aż do znudzenia (na ciebie patrzę, Deadpoolu), tylko ot, parę razy może się uśmiechnąć, widząc, że w świecie filmu wydarzyło się właśnie coś, co chyba wydarzyć się nie powinno było. Przez to zresztą na całość łatwiej patrzeć jak na scenę, a więc także przyjąć pewną umowność wszystkiego. Kiedy więc dowiadujemy się, skąd w ogóle zombie na świecie i co się dzieje wokół bohaterów, nic nie zgrzyta.

Iggy Pop bez charakteryzacji (źródło)

Całość wygląda na film o zombie, który sam widział już mnóstwo filmów o zombie i jest z nimi oswojony. Nie zobaczymy tradycyjnej paniki, niedowierzania, szoku. Niektórzy bohaterowie wprawdzie są nieco zdziwieni obrotem wydarzeń, ale to trwa tylko przez chwilę. Szybko bowiem orientujemy się, że oni znają tę konwencję równie dobrze co widzowie, postępują więc dokładnie tak, jak się tego od nich oczekuje. Ta relacja między nimi a odbiorcą jest bardzo przyjemna i odświeżająca.
Przyjemny jest też – mimo obecności nieumarłych – klimacik ospałego, prowincjonalnego miasteczka Centerville, w którym dzieje się cała akcja. Miasto zresztą także zdaje się rozumieć konwencję, bo ma wszystkie niezbędne lokacje, żeby zrobić dobry film o zombie. Oczywiście, z klasyczną amerykańską knajpką włącznie. Centerville mogłoby być jednocześnie wszędzie i nigdzie. Świat poza Centerville właściwie nie istnieje.

Steve Buscemi widzi na horyzoncie nowy film
(źródło)


Ach, rzecz konieczna wzmianki: jest Tilda Swinton jako Zelda, właścicielka zakładu pogrzebowego (zasługa skojarzenia z Sabriną przypada Ulvowi) – jeśli chodzi o jej wątek, to przyznam, że jestem bezradna: nie mam pojęcia, o co chodziło, po co i dlaczego. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że po prostu Jarmusch chciał mieć Tildę Swinton w filmie, więc zaprosił ją i powiedział: „rób coś”. Więc kręciła się po planie i była dziwna. Czyli, wiecie, jak to Tilda Swinton.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to chyba do zakończenia. Rzecz w tym, że podczas seansu miałam dwa olśnienia, jeśli chodzi o interpretację pewnych elementów w filmie. I czułam satysfakcję z tego, że sobie to wymyśliłam (okej, okej, to nie było tak naprawdę nic odkrywczego, ale hej, nigdy nie byłam mocna w te klocki). A w samej końcówce pełniący funkcję narratora pustelnik Bob (Tom Waits) bardzo dosłownie i kropka w kropkę powiedział to, co było treścią moich olśnień. Nie chodzi o to, że mi coś odebrał – chodzi o to, że nie lubię takiej łopatologii. Że gdybym np. wyciągnęła z filmu jakąś inną treść, inne przesłanie, film dosłownie powiedziałby mi, że się mylę, a chodziło o to i o to. Trochę dziwnie tak zamykać furtkę na jakiekolwiek zabawy interpretacyjne.

Adam Driver ociepla wizerunek policji
(źródło)
Tak czy owak, to jest świetny film. Wcale nie wykluczam, że jeszcze do niego wrócę, choć na pewno przy pierwszym oglądaniu bardzo duże znaczenie ma nieznajomość fabuły z jej wszystkimi fajnymi niuansami. Na chwilę obecną wydaje mi się, że muszę odrobinę poprzesuwać Shaun of the Dead i oba Zombielandy, a na pierwszym miejscu na podium filmów o martwiakach ustawić właśnie The Dead Don’t Die. To dziwna produkcja, w zupełnie innym klimacie, niż te pozostałe. Pewnie ktoś, kto ma więcej niż ja wspólnego z dziełami Jarmuscha, mógłby użyć tu nawet jakichś mądrych słów i wskazać na typowe dla reżysera elementy. Ja mogę napisać z grubsza to, co pisałam o Truposzu: film ma sporo humoru, ale jest też bardzo brutalny. Dziwny i specyficzny. Po obejrzeniu człowiek zastanawia się, na co właściwie patrzył przez ostatnie półtorej godziny. I co prawda nie ma tego ciężaru co wspomniany Truposz, ale to nie zmienia faktu, że wciąga bez reszty. Uwielbiam też te wszystkie powściągliwe dialogi, słowa rzucane jakby od niechcenia, w których widać taką bezradność bohaterów wobec historii, która się na nich zwaliła. Nie uświadczymy w tym filmie wielkich monologów i chwytliwych powiedzonek. I to jest piękne. W ogóle być może przekonam się jeszcze do Adama Drivera (po Star Warsach miałam doń raczej ambiwalentny stosunek).
Film to ogólnie miodność. I ma kapitalną theme song!




Is our plan to inform people about the zombie danger before it gets dark?
I guess so.
Because we passed Farmer Miller's place a little while ago, do we need to inform him?
Fuck Farmer Miller.
Oh ok.

2 komentarze:

  1. Spoglądał na mnie już od pewnego czas z Netflixowych otchłani i chyba w końcu dam się wciągnąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto! Bardzo fajna zabawa z konwencją i po prostu ciekawa historia :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...