środa, 14 kwietnia 2010

Fraa w czytelni (17) - "Wehikuł Czasu"

Do tej pory Fraa miała przyjemność oglądać dwa filmy na podstawie książki Herberta George'a Wellsa – jeden z roku 1960 i drugi z 2002. Jakkolwiek początkowo Fraa miała wrażenie, że pierwszy z filmów jest w porządku, a drugi mocno taki sobie, to teraz doszła do wniosku, że oba są raczej gorsze niż lepsze.


Wehikul Czasu - H.G. Wells
Autor: Herbert George Wells
Tytuł: „Wehikuł czasu”

Przekład: Feliks Wermiński
Przekład zweryfikował i opracował: Juliusz K. Palczewski
Tytuł oryginału: „The Time Machine”
Język oryginału: angielski
Miejsce i rok wydania: Wrocław 1985
Wydawca: Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Seria: Biblioteka Narodowa


Fraa była bardzo pozytywnie zaskoczona tą lekturą. I nie chodzi tu o to, że okazało się, iż to malutka książeczka. Choć bez wątpienia to wpłynęło na szybkie przeczytanie, ale nie w tym rzecz. Idzie natomiast o to, że jest bez porównania bardziej przemyślana i – jak to się mówi – skłaniająca do refleksji, niż którakolwiek z ekranizacji.

Przede wszystkim widać wyraźnie, że w książce „Wehikuł czasu” główny bohater, Podróżnik w Czasie, wcale nie jest głównym bohaterem. Jest jedynie obserwatorem, a jego perypetie stanowią tylko pretekst do tego, żeby pokazać pewną możliwość rozwoju społeczeństwa i całej planety. Sam Podróżnik jest właściwie nieistotny. Czytelnik nawet nie przygryza paznokci w napięciu czekając, czy mężczyzna przeżyje swoją przygodę, bo cóż: oczywista, że przeżyje, przecież to on właśnie opowiada swoje losy. Toteż przygryzanie paznokci odbywa się z zupełnie innych powodów: czytelnik czeka w napięciu, co jeszcze tam zobaczył Podróżnik.
Zresztą, świadczy o tym choćby fakt, że Podróżnik nie ma imienia. Inni dżentelmeni też pozostają anonimowi, określani tylko jako Lekarz, Dziennikarz, Bardzo Młody Człowiek i tak dalej. Owszem, kilka nazwisk gdzieś się raz przewija, ale kompletnie nie zostają one w pamięci.
Co innego świat przyszłości, któremu tak naprawdę poświęcona jest książka: tam już nazwy własne występują w normalnym zagęszczeniu. Czytelnik ma Ejolów (w tym uratowaną przez Podróżnika Weenę) oraz Morloków.

Jeśli już Fraa wspomniała Weenę i Ejolów, to musi tutaj nadmienić, że w ogóle nie przypomina to filmów. Ejole są skrajnie niemedialni i gdyby przedstawiać ich w ekranizacjach tak jak wyglądali w oryginale literackim, całość wyglądałaby groteskowo, a Podróżnik miałby dużą szansę zostać posądzonym o pedofilię, co w konsekwencji mogłoby doprowadzić do zdjęcia filmu z ekranów kin. Rzecz w tym, że narrator wielokrotnie podkreśla, iż Ejole zachowują się jak dzieci, ponadto z wyglądu są to istotki bardzo wątłe, mają drobne podbródki, duże oczy i małe usta. Mężczyźni właściwie nie różnią się niczym od kobiet czy dzieci. Dzieci właściwie różnią się tylko tym, że są jeszcze mniejsze.
To nie wyglądałoby poprawnie politycznie na ekranie.

Wątek miłosny w książce jest zresztą bardzo specyficzny. To nie jest banalne, filmowe zakochanie się. Weena przywiązuje się do Podróżnika po tym, jak ten wyratował ją tonącą w rzece. I tak to wygląda: nie tyle romans, co właśnie przywiązanie. Weena jest zapatrzona w Podróżnika, wszędzie z nim drepcze, obrzuca go kwiatami i zawodzi głośno, gdy ten ją zostawi. Podróżnik natomiast jest w jakiś sposób rozczulony jej niewinnością i niezwykłym urokiem, więc w końcu też się przywiązuje do swojej małej Weeny. Trudno powiedzieć tak naprawdę ile w tym romansu, ile ojcowskich uczuć, a ile zwykłego „jestem mężczyzną, muszę bronić słabszej, kruchej istotki, ugh”. Fraa zresztą miała przy tej okazji pewną wątpliwość, jako że narrator mówi w którymś momencie:
„Zawsze wydawała mi się więcej człowiekiem, niż była w istocie – może dlatego właśnie, że przywiązała się do mnie tak po człowieczemu.”
Fraa z kolei wcale nie uważa, żeby to było przywiązanie szczególnie człowiecze. Biorąc pod uwagę różnice kulturowe, barierę językową i rozbieżności w samej budowie fizycznej, przypomina to po prostu wiernego szczeniaka i jego pana. Taki szczeniak przecież też wyje i piszczy pod drzwiami, jak pan sobie pójdzie. I też chodzi za nim krok w krok. Możliwość porozumienia się z takim psiakiem nie są też dużo uboższe, niż możliwość nawiązania dialogu Podróżnika z Weeną. Sam Podróżnik zresztą wyraża się o tym romansie w ten sposób:
„Powiedziałem sobie, że nie po to dostałem się w przyszłość, aby prowadzić miniaturowy flirt.”


Nie ma w książce tak ewidentnej dysproporcji, jaka jest w filmach: że Ejole to wspaniali ludzie, a Morlokowie to potwory. U Wellsa owszem, jedni są śliczni, drudzy paskudni, ale obie rasy w równym stopniu są odczłowieczone, obce, ale jednocześnie ludzkie. 


Nadzwyczaj ciekawe jest śledzenie tego, jak narrator ocenia tę obcą cywilizację – mieszają się w tej ocenie poczucie niezrozumienia, zachwyt, rozczarowanie i zaskoczenie. Fraa najbardziej ceni jednak to, że zaproponowana przez Wellsa koncepcja przyszłych losów ludzkości jest całkiem logiczna i przekonująca, właściwie Fraa sama jakiś czas temu dochodziła do podobnych wniosków w tym temacie. Że rozwój cywilizacyjny w konsekwencji może doprowadzić do osłabienia człowieka, do jego bezbronności. Zresztą, nie jest to żaden bardzo świeży pomysł. O tym, że warunki życia kształtują budowę fizyczną i charakter całych narodów, pisał już Herodot w „Dziejach” czy Hekatajos w dziele „O wiatrach, wodach, miejscach”.

Pod koniec podróży narratora czytelnik może zobaczyć czasy jeszcze późniejsze – już nie rok 802 701, tylko czas, kiedy Ziemia przestaje krążyć dookoła Słońca, a Słońce wchłania kolejne planety. Są to krótkie migawki, gdyż Podróżnik szybko opuszcza te ostatnie chwile Ziemi, ale jednak są to obrazki w jakiś sposób przejmujące ze względu na wszechobecną ciszę, martwotę. Czytelnik czuje, że oto jest świadkiem agonii macierzystej planety.

Ponadto całość jest napisana lekko i przyjemnie, nie bez humoru. Pierwszoosobowa narracja sprawia, że czytelnik zagłębia się całkowicie w opisywany świat, patrząc na niego oczami Podróżnika. Podróżnik niejako „nie zasłania” tej krainy przyszłości, tak jak by to miało miejsce przy narracji trzecioosobowej.

Co do samego wydania, to – zgodnie ze starą, chlubną tradycją BN – jest to kawałek solidnej roboty. Obszerny wstęp pozwala bliżej zapoznać się z tematem i wyciągnąć parę wartościowych informacji (jak ktoś chce, może czytać wstęp po lekturze samego „Wehikułu Czasu”, bo znajduje się w tym wstępie parę spoilerów), a także parę ciekawostek, jak chociażby wzajemne oceny Verne'a i Wellsa czy to, że sam Wells przyznał, iż gdyby przyszedł do niego ktoś z takim dziełem, jakim była pierwsza wersja „Wehikułu...”, czyli „The Chronic Argonauts”, to Wells osobiście podziękowałby delikwentowi za współpracę i odradził zajmowanie się pisaniem.
Innym pozytywem wydania są przypisy – chodzi konkretnie o przypisy przy jednostkach miar, jako że o ile jeszcze cal jest jasny, o tyle stopa, jard czy mila już niekoniecznie.
Oczywiście nie obeszło się bez błędów: pod koniec rozdziału szóstego na przykład brakuje jednej linijki tekstu:

„(...) Kilka jardów nieludzko
walczyłem z omdleniem, kilka razy zakręciło mi się w głowie,

się jakoś z czeluści studni i wywlokłem poza obręb zwalisk
na oślepiające słońce.”


W jednym Fraa musi zgodzić się z Verne'm: u Wellsa mało jest technicznych konkretów, a zdecydowanie więcej czystej fantazji.

Sama maszyna do podróżowania w czasie jest opisana bardzo skromnie, Fraa bardziej sobie wizualizowała wehikuł na podstawie filmów, niż tekstu. Pozostawiło to pewien niedosyt, to prawda.

W każdym razie Fraa jest bardzo zadowolona z tej lektury i poleca ją z pełną świadomością. Zwłaszcza tym, którzy widzieli film. Bo warto zobaczyć, jak to naprawdę wygląda.





„Widząc dobrobyt i bezpieczeństwo, w którym żył ten lud, zrozumiałem, że podobieństwo płci będzie ostatecznie tym, czego należy oczekiwać, bowiem siła mężczyzny i miękkość kobiety, instytucja rodziny i różnica zawodów są tylko konieczną potrzebą wojowniczego wieku siły fizycznej. Gdy przyrost ludności jest wyrównany i liczebnie obfity, wysoka liczba urodzeń staje się raczej klęską niż błogosławieństwem państwa. Kiedy klęski są rzadkością, a potomstwo żyje bezpiecznie, mniej potrzebna, a nawet zupełnie niepotrzebna staje się liczna rodzina. Znika też wśród obojga płci podział funkcji w związku z wychowaniem dzieci. Początki tego widzimy już nawet w naszych czasach, a w owych przyszłych wiekach taki stan rzeczy zupełnie się już ustali. Tak wówczas, powiadam wam, myślałem sobie. Później dopiero przekonałem się, jak dalece mijało się to z rzeczywistością.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...