(źródło) |
No
ja wiem, wiem – jeśli chodzi o dzieci na tropie tajemnic, to pewnie powinnam
raczej pisać o Stranger Things. Ale jakoś tak wyszło, że zastanawiałam
się dzisiaj przez pół dnia, o czym popełnić notkę, no i nagle uświadomiłam
sobie, że hej, przecież Gravity Falls to chyba najbardziej wakacyjna
rzecz, jaką ostatnimi czasy oglądałam! A jakimś cudem jeszcze o tym nie pisałam.
Sama jestem zaskoczona. No i niby pierwotnie miałam dziś produkować się o
jednej zarąbistej książce, którą kończę czytać, no ale właśnie: kończę ją
czytać. Zajęło mi to dłużej niż myślałam, więc cóż – może w przyszłym tygodniu.
Gravity
Falls (polski tytuł: Wodogrzmoty
Małe) bardzo dawno temu bardzo mi polecano. Polecano tak bardzo i
zachwycano się tak bardzo, że oczywiście – absolutnie tego nie zamierzałam
oglądać. Dopiero kiedy przestały do mnie docierać tamte polecanki, a w ogóle
część związanych z nimi znajomości jakoś tak wzięła i wygasła, w dodatku
skończyłam czwarte oglądanie Ricka i Morty’ego i naprawdę byłam na
głodzie, koniec końców postanowiłam obejrzeć odcinek, może dwa, no góra pińć.
Serial
ogromnie mnie zaskoczył. Nie spodziewałam się wiele, no bo jednak to kreskówka
o dzieciach, no nie? A mój stosunek do dzieci jest raczej powszechnie znany. W
dodatku zaczęłam oglądać wersję z polskim dubbingiem, więc otchłań zła mogła
nie mieć dna.
A
jednak na starcie okazały się dwie rzeczy: po pierwsze, dzieciaki z Gravity
Falls są fantastyczne. Przerysowane w świetny sposób, skrajnie się od
siebie różniące, z wyrazistymi najważniejszymi cechami, a jednocześnie w
trakcie trwania serialu są to bohaterowie rewelacyjnie pogłębieni. To samo
zresztą dotyczy wujka Stanka, no ale jego akurat uwielbiałam od pierwszego
wejrzenia i w zasadzie jeśli o niego chodzi, to nic mi do szczęścia nie było
potrzebne, a dostałam więcej, niż mogłam w ogóle marzyć.
Po
drugie, wersja językowa świetnie daje radę. Słyszałam wprawdzie, że uee, nie
docenię Gravity Falls, jeśli nie obejrzę w wersji oryginalnej. No i
dobra, grzecznie odpaliłam sobie wersję oryginalną, żeby poznać prawdziwy
majstersztyk. No i obejrzałam kilka odcinków, po czym stwierdziłam, że o co
tyle szumu? Jest bardzo podobnie, tylko no… po angielsku. Paweł Ciołkosz jako
Dipper i Agnieszka Pawełkiewicz jako Mabel są rewelacyjni, a Stan… cóż, o czym
my tu w ogóle rozmawiamy? To Jarosław Boberek, biczyz! Oczywista rzecz, że jest
kurde genialny.
No przecież nie mogłam tego pominąć. (źródło) |
Ale
troje głównych bohaterów to tylko jeden z elementów przemawiających na korzyść
tej kreskówki.
No
bo tak: mamy fabułę. Wspaniałą, wciągającą historię pełną tajemnic, z których co
jedna to bardziej jest dziwaczna. Mamy las pełen głęboko skrywanych zjawisk
paranormalnych. Mamy ludzi, którzy może coś o tym wiedzą, a może nie. Im
bardziej zagłębiamy się w ten świat, tym więcej wątków zaczyna się ze sobą
łączyć, tym potężniejsza intryga wyłania się zza tych wszystkich niezwykłych
epizodów. Zresztą skala tej intrygi koniec końców nieomal szokuje, biorąc pod
uwagę, że przecież zaczynało się dosyć niepozornie, może nawet trochę śmiesznie.
Z pewnym żalem nie rozpisuję się o konkretnych wątkach, ale chcę uniknąć choćby
najmniejszego spoilera, bo naprawdę byłoby szkoda. Samodzielne odkrywanie
zagadki tego serialu daje zdecydowanie dużo frajdy. A w tych dwóch krótkich
sezonach mamy wszystko: krasnoludy, zombie, wielkie roboty, podróże w czasie,
duchy, klonowanie, a także rzeczy, których nie umiałam nazwać, dopóki nie
zobaczyłam ich w tym serialu.
Fabuła
w połączeniu ze świetnymi bohaterami, a także pomysłowymi, przekonującymi i
zapadającymi w pamięć postaciami z dalszych planów, skutkuje oczywiście
solidnym ładunkiem emocjonalnym. Często kwękam, że jakaś powieść czy film ma
może i pomysł na fabułę, ale trudno mi się zaangażować emocjonalnie, bo mam
neutralny stosunek do bohaterów. No więc w Gravity Falls ani przez
moment nie miałam tego problemu. Cały czas byłam super zainteresowana losem
postaci. W efekcie pojawiły się takie epizody, które mnie autentycznie
wzruszyły, a końcówkę serialu oglądałam już bez żadnych przerw, bo jeśli chodzi
o parszywe cliffhangery, to twórcy zdecydowanie robią to dobrze.
(źródło) |
Oprócz
fabuły, jest też kreska i animacja: i jak w pierwszych minutach Ricka i Morty’ego
nie byłam przekonana do tych aspektów serialu, tak Gravity Falls właściwie
z marszu mnie ujęło. Kreska jest po prostu ładna i schludna, dość prosta, ale
jednak staranna. Chciałoby się rzec: ot, jak w ładnie zrobionej bajce dla
dzieci. Tylko że później pojawiają się zombiaki i inne stwory i one są po
prostu kozacko narysowane – do tego stopnia, że naprawdę są creepy. Zdecydowanie
nie pokazywałabym czegoś takiego dziecku w ramach dobranocki, Animacja zaś to
miodność. Ta kreskówka ma niesamowite wyczucie tempa – zresztą, widać to już w
świetnym openingu. Dawno nie widziałam czegoś tak dynamicznego.
Dodatkowym
atutem Gravity Falls jest fakt, że to zamknięta całość. Wystarczy usiąść
i obejrzeć, bez czekania na kolejne sezony.
Dlaczego,
mimo wszystko, wolę Ricka i Morty’ego (bo wolę, żeby nie było)? Przez
moment sama się nad tym zastanawiałam. Gravity Falls jest jednak zdecydowanie
bardziej family friendly. Z poszczególnych historii, nawet jeśli nie zawsze są one
dla dzieci i nawet jeśli tu i ówdzie zaskoczą brutalnością, zazwyczaj jednak
płynie dość pozytywny morał na temat przyjaźni, miłości, rodziny czy zaufania.
Co na swój sposób jest super i dobrze, że tego typu produkcje w ogóle powstają.
Po prostu lubię tę moralną niejednoznaczność i bezkompromisowość w Ricku i
Mortym. Emocjonalne chwile dają wtedy chyba jeszcze mocniej po nerach, bo
stoją w totalnej opozycji do wszystkiego, do czego widz zdążył się
przyzwyczaić. Dlatego też Gravity Falls obejrzałam dotąd chyba „tylko”
dwa i pół raza. Aczkolwiek nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.
– I've been to prison in three different countries! I
once had to chew my way out of the trunk of a car! You think you've got
problems? I've got a mullet, Stanford!
cool
OdpowiedzUsuń