wtorek, 13 sierpnia 2019

Dzieci na tropie tajemnic: "Gravity Falls"

(źródło)

No ja wiem, wiem – jeśli chodzi o dzieci na tropie tajemnic, to pewnie powinnam raczej pisać o Stranger Things. Ale jakoś tak wyszło, że zastanawiałam się dzisiaj przez pół dnia, o czym popełnić notkę, no i nagle uświadomiłam sobie, że hej, przecież Gravity Falls to chyba najbardziej wakacyjna rzecz, jaką ostatnimi czasy oglądałam! A jakimś cudem jeszcze o tym nie pisałam. Sama jestem zaskoczona. No i niby pierwotnie miałam dziś produkować się o jednej zarąbistej książce, którą kończę czytać, no ale właśnie: kończę ją czytać. Zajęło mi to dłużej niż myślałam, więc cóż – może w przyszłym tygodniu.

Gravity Falls (polski tytuł: Wodogrzmoty Małe) bardzo dawno temu bardzo mi polecano. Polecano tak bardzo i zachwycano się tak bardzo, że oczywiście – absolutnie tego nie zamierzałam oglądać. Dopiero kiedy przestały do mnie docierać tamte polecanki, a w ogóle część związanych z nimi znajomości jakoś tak wzięła i wygasła, w dodatku skończyłam czwarte oglądanie Ricka i Morty’ego i naprawdę byłam na głodzie, koniec końców postanowiłam obejrzeć odcinek, może dwa, no góra pińć.

Serial ogromnie mnie zaskoczył. Nie spodziewałam się wiele, no bo jednak to kreskówka o dzieciach, no nie? A mój stosunek do dzieci jest raczej powszechnie znany. W dodatku zaczęłam oglądać wersję z polskim dubbingiem, więc otchłań zła mogła nie mieć dna.
A jednak na starcie okazały się dwie rzeczy: po pierwsze, dzieciaki z Gravity Falls są fantastyczne. Przerysowane w świetny sposób, skrajnie się od siebie różniące, z wyrazistymi najważniejszymi cechami, a jednocześnie w trakcie trwania serialu są to bohaterowie rewelacyjnie pogłębieni. To samo zresztą dotyczy wujka Stanka, no ale jego akurat uwielbiałam od pierwszego wejrzenia i w zasadzie jeśli o niego chodzi, to nic mi do szczęścia nie było potrzebne, a dostałam więcej, niż mogłam w ogóle marzyć.
Po drugie, wersja językowa świetnie daje radę. Słyszałam wprawdzie, że uee, nie docenię Gravity Falls, jeśli nie obejrzę w wersji oryginalnej. No i dobra, grzecznie odpaliłam sobie wersję oryginalną, żeby poznać prawdziwy majstersztyk. No i obejrzałam kilka odcinków, po czym stwierdziłam, że o co tyle szumu? Jest bardzo podobnie, tylko no… po angielsku. Paweł Ciołkosz jako Dipper i Agnieszka Pawełkiewicz jako Mabel są rewelacyjni, a Stan… cóż, o czym my tu w ogóle rozmawiamy? To Jarosław Boberek, biczyz! Oczywista rzecz, że jest kurde genialny.

No przecież nie mogłam tego pominąć. (źródło)
Ale troje głównych bohaterów to tylko jeden z elementów przemawiających na korzyść tej kreskówki.
No bo tak: mamy fabułę. Wspaniałą, wciągającą historię pełną tajemnic, z których co jedna to bardziej jest dziwaczna. Mamy las pełen głęboko skrywanych zjawisk paranormalnych. Mamy ludzi, którzy może coś o tym wiedzą, a może nie. Im bardziej zagłębiamy się w ten świat, tym więcej wątków zaczyna się ze sobą łączyć, tym potężniejsza intryga wyłania się zza tych wszystkich niezwykłych epizodów. Zresztą skala tej intrygi koniec końców nieomal szokuje, biorąc pod uwagę, że przecież zaczynało się dosyć niepozornie, może nawet trochę śmiesznie. Z pewnym żalem nie rozpisuję się o konkretnych wątkach, ale chcę uniknąć choćby najmniejszego spoilera, bo naprawdę byłoby szkoda. Samodzielne odkrywanie zagadki tego serialu daje zdecydowanie dużo frajdy. A w tych dwóch krótkich sezonach mamy wszystko: krasnoludy, zombie, wielkie roboty, podróże w czasie, duchy, klonowanie, a także rzeczy, których nie umiałam nazwać, dopóki nie zobaczyłam ich w tym serialu.
Fabuła w połączeniu ze świetnymi bohaterami, a także pomysłowymi, przekonującymi i zapadającymi w pamięć postaciami z dalszych planów, skutkuje oczywiście solidnym ładunkiem emocjonalnym. Często kwękam, że jakaś powieść czy film ma może i pomysł na fabułę, ale trudno mi się zaangażować emocjonalnie, bo mam neutralny stosunek do bohaterów. No więc w Gravity Falls ani przez moment nie miałam tego problemu. Cały czas byłam super zainteresowana losem postaci. W efekcie pojawiły się takie epizody, które mnie autentycznie wzruszyły, a końcówkę serialu oglądałam już bez żadnych przerw, bo jeśli chodzi o parszywe cliffhangery, to twórcy zdecydowanie robią to dobrze.
(źródło)
Oprócz fabuły, jest też kreska i animacja: i jak w pierwszych minutach Ricka i Morty’ego nie byłam przekonana do tych aspektów serialu, tak Gravity Falls właściwie z marszu mnie ujęło. Kreska jest po prostu ładna i schludna, dość prosta, ale jednak staranna. Chciałoby się rzec: ot, jak w ładnie zrobionej bajce dla dzieci. Tylko że później pojawiają się zombiaki i inne stwory i one są po prostu kozacko narysowane – do tego stopnia, że naprawdę są creepy. Zdecydowanie nie pokazywałabym czegoś takiego dziecku w ramach dobranocki, Animacja zaś to miodność. Ta kreskówka ma niesamowite wyczucie tempa – zresztą, widać to już w świetnym openingu. Dawno nie widziałam czegoś tak dynamicznego.

Dodatkowym atutem Gravity Falls jest fakt, że to zamknięta całość. Wystarczy usiąść i obejrzeć, bez czekania na kolejne sezony.

Dlaczego, mimo wszystko, wolę Ricka i Morty’ego (bo wolę, żeby nie było)? Przez moment sama się nad tym zastanawiałam. Gravity Falls jest jednak zdecydowanie bardziej family friendly. Z poszczególnych historii, nawet jeśli nie zawsze są one dla dzieci i nawet jeśli tu i ówdzie zaskoczą brutalnością, zazwyczaj jednak płynie dość pozytywny morał na temat przyjaźni, miłości, rodziny czy zaufania. Co na swój sposób jest super i dobrze, że tego typu produkcje w ogóle powstają. Po prostu lubię tę moralną niejednoznaczność i bezkompromisowość w Ricku i Mortym. Emocjonalne chwile dają wtedy chyba jeszcze mocniej po nerach, bo stoją w totalnej opozycji do wszystkiego, do czego widz zdążył się przyzwyczaić. Dlatego też Gravity Falls obejrzałam dotąd chyba „tylko” dwa i pół raza. Aczkolwiek nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.



– I've been to prison in three different countries! I once had to chew my way out of the trunk of a car! You think you've got problems? I've got a mullet, Stanford!

1 komentarz:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...