(źródło) |
Autor: James McBride
Tytuł: Ptak dobrego Boga
Tytuł oryginału: The Good Lord
Bird
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Miejsce
i rok wydania: Wołowiec
2016
Wydawca: Czarne
Minęło
nieco czasu od momentu, w którym na moim kindlu wylądował Ptak dobrego Boga
do chwili, w której faktycznie wzięłam się za lekturę. Ale z całą pewnością
warto było czekać. Powieść Jamesa McBride’a zrobiła furorę: została obsypana
nagrodami i zgarnęła pierdyliard pozytywnych recenzji. Na pewno więc nie dam
rady napisać w tym temacie niczego nowego, ale i tak spróbuję coś skrobnąć.
Tym,
co rzuca się w oczy w pierwszej kolejności, jest język. Oczywiście, mogę tu
mówić jedynie o polskim przekładzie, ale śmiem twierdzić, że jest świetny. Nie
mam pojęcia, jak się ma do oryginału. Wiem jednak, jak się ma do sytuacji,
którą zastaje czytelnik: a sytuacja jest taka, że narratorem jest były
czarnoskóry niewolnik, który ledwo wygrzebał się z analfabetyzmu. Patrzy na
świat oczami niewykształconego, ubogiego człowieka, który przez sporą część
życia nie kwestionował istniejącego wówczas porządku rzeczy i społecznych ról
przeznaczonych poszczególnym grupom (czarnym, białym, kobietom, mężczyznom itp.).
Został wychowany przez pobożnego, nieco obłąkanego abolicjonistę i przesiąkł tym
światopoglądem, choć tak naprawdę nie wszystko z tego rozumiał. I to wszystko
jest wyraźnie wyczuwalne w polskim przekładzie. Owszem, na samym początku ta
narracja była nieco męcząca i musiałam się przyzwyczaić, ale kiedy to nastąpiło
– wcale nie tak późno, jak można by się spodziewać – dalej szło już jak z
płatka. Podobny językowy majstersztyk, jaki przychodzi mi do głowy, to Trainspotting
Irvine’a Welsha. W obu przypadkach jestem pod ogromnym wrażeniem pracy
tłumaczy.
Ma
się rozumieć, ta powieść to o wiele więcej niż język i styl. Jednym z moich
ulubionych elementów są bohaterowie. Oczywiście, przede wszystkim chodzi tu o
samego Johna Browna – Starca, którego ostatnie lata życia przybliża nam Henry
zwany Cybulką w swoich wspomnieniach. Przyznam, że nie wiedziałam o nim wiele
przed lekturą Ptaka dobrego Boga, choć zapewne powinnam, bo to jedna z bardziej
znaczących postaci w historii Stanów Zjednoczonych. John Brown Jamesa McBride’a
jest fantastycznie skonstruowaną postacią: nie jest posągowy ani wyidealizowany,
ale jednocześnie trudno nie odczuwać do niego sympatii. Widać jak na dłoni jego
błędy, a jednak wybacza się je, bo John Brown szczerze wierzy w to, co robi. Całym
sercem chce dobrze służyć Bogu i chce wyzwolić Murzynów. Nawet jeśli zmyśla
cytaty z Biblii, to i tak nie można nazwać go obłudnikiem. Nie brak mu też
odwagi ani determinacji. Od bycia prawdziwym, legendarnym bohaterem dzieli go
właściwie tylko fakt, że… no cóż, że to jednak stary wariat jest. Wyszła tu
wspaniała mieszanka. Nie wiem, jak adekwatna do historii, ale też myślę, że nie
ma to aż takiego znaczenia. Bo za jego pośrednictwem – takiego właśnie, jakim
stworzył go James McBride – w powieści udało się ukazać bardzo wiele aspektów
tej niechlubnej części historii Stanów Zjednoczonych.
To
nie jest prosta opowieść o tym, że niewolnictwo było fuj. Ptak dobrego Boga
kipi emocjami, nierzadko sprzecznymi. Pokazuje, jak dobre intencje mogą przynieść
zgubne skutki. Pokazuje rozmaite metody walki z ustalonym porządkiem rzeczy. Czytamy
o niewolnikach, którzy nie chcą być wyzwalani – ale też o tych, którzy próbują.
Bwah, z tej powieści dowiedziałam się o Kolei Podziemnej (znów: jest mi mocno
głupio, że nie znałam tematu wcześniej…). Są też więzi rodzinne, poczucie
obowiązku i masa innych elementów, które składają się na fantastyczną historię.
Podejrzewam,
że dla samego autora to jest ogromnie ważna powieść. James McBride, przede
wszystkim saksofonista i kompozytor, jeśli już pisze, to pisze o Afroamerykanach.
Jego książkowym debiutem były wspomnienia The Color of Water – a potem
zagłębiał się coraz bardziej w czarną historię Stanów Zjednoczonych. W Ptaku
dobrego Boga przybliża je w przededniu wybuchu wojny secesyjnej. Prezentuje
panujące nastroje i przybliża czytelnikom niesamowitego Johna Browna. I nawet
jeśli nie jest to dla mnie tak poruszające jak zapewne jest dla autora i dla
Amerykanów w ogóle, to i tak trudno nie docenić tej powieści. W moim odczuciu
to majstersztyk zarówno pod względem treści, jak i formy.
Szczerze
mówiąc, troche mię smuciło, że widze setki samych białych, płaczoncych nad
Murzynami, bo na tych spotkaniach prawie w ogóle nie bywało czarnych, a ci, co
przychodzili, byli kompletnie stropieni i siedzieli cicho jak mysza pod
mietłom. Wydawało mi sie, że w gruncie rzeczy życie Murzynów tutej nie różni
sie wcale od życia na zachodzie: przypominało wielki, długi lincz. Wszyscy
wygłaszali przemówienia o Murzynach, tylko nie Murzyni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz