wtorek, 6 sierpnia 2019

Zanim wybuchła wojna: "Ptak dobrego Boga"

(źródło

Autor: James McBride
Tytuł: Ptak dobrego Boga
Tytuł oryginału: The Good Lord Bird
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2016
Wydawca: Czarne

Minęło nieco czasu od momentu, w którym na moim kindlu wylądował Ptak dobrego Boga do chwili, w której faktycznie wzięłam się za lekturę. Ale z całą pewnością warto było czekać. Powieść Jamesa McBride’a zrobiła furorę: została obsypana nagrodami i zgarnęła pierdyliard pozytywnych recenzji. Na pewno więc nie dam rady napisać w tym temacie niczego nowego, ale i tak spróbuję coś skrobnąć.

Tym, co rzuca się w oczy w pierwszej kolejności, jest język. Oczywiście, mogę tu mówić jedynie o polskim przekładzie, ale śmiem twierdzić, że jest świetny. Nie mam pojęcia, jak się ma do oryginału. Wiem jednak, jak się ma do sytuacji, którą zastaje czytelnik: a sytuacja jest taka, że narratorem jest były czarnoskóry niewolnik, który ledwo wygrzebał się z analfabetyzmu. Patrzy na świat oczami niewykształconego, ubogiego człowieka, który przez sporą część życia nie kwestionował istniejącego wówczas porządku rzeczy i społecznych ról przeznaczonych poszczególnym grupom (czarnym, białym, kobietom, mężczyznom itp.). Został wychowany przez pobożnego, nieco obłąkanego abolicjonistę i przesiąkł tym światopoglądem, choć tak naprawdę nie wszystko z tego rozumiał. I to wszystko jest wyraźnie wyczuwalne w polskim przekładzie. Owszem, na samym początku ta narracja była nieco męcząca i musiałam się przyzwyczaić, ale kiedy to nastąpiło – wcale nie tak późno, jak można by się spodziewać – dalej szło już jak z płatka. Podobny językowy majstersztyk, jaki przychodzi mi do głowy, to Trainspotting Irvine’a Welsha. W obu przypadkach jestem pod ogromnym wrażeniem pracy tłumaczy.

Ma się rozumieć, ta powieść to o wiele więcej niż język i styl. Jednym z moich ulubionych elementów są bohaterowie. Oczywiście, przede wszystkim chodzi tu o samego Johna Browna – Starca, którego ostatnie lata życia przybliża nam Henry zwany Cybulką w swoich wspomnieniach. Przyznam, że nie wiedziałam o nim wiele przed lekturą Ptaka dobrego Boga, choć zapewne powinnam, bo to jedna z bardziej znaczących postaci w historii Stanów Zjednoczonych. John Brown Jamesa McBride’a jest fantastycznie skonstruowaną postacią: nie jest posągowy ani wyidealizowany, ale jednocześnie trudno nie odczuwać do niego sympatii. Widać jak na dłoni jego błędy, a jednak wybacza się je, bo John Brown szczerze wierzy w to, co robi. Całym sercem chce dobrze służyć Bogu i chce wyzwolić Murzynów. Nawet jeśli zmyśla cytaty z Biblii, to i tak nie można nazwać go obłudnikiem. Nie brak mu też odwagi ani determinacji. Od bycia prawdziwym, legendarnym bohaterem dzieli go właściwie tylko fakt, że… no cóż, że to jednak stary wariat jest. Wyszła tu wspaniała mieszanka. Nie wiem, jak adekwatna do historii, ale też myślę, że nie ma to aż takiego znaczenia. Bo za jego pośrednictwem – takiego właśnie, jakim stworzył go James McBride – w powieści udało się ukazać bardzo wiele aspektów tej niechlubnej części historii Stanów Zjednoczonych.
To nie jest prosta opowieść o tym, że niewolnictwo było fuj. Ptak dobrego Boga kipi emocjami, nierzadko sprzecznymi. Pokazuje, jak dobre intencje mogą przynieść zgubne skutki. Pokazuje rozmaite metody walki z ustalonym porządkiem rzeczy. Czytamy o niewolnikach, którzy nie chcą być wyzwalani – ale też o tych, którzy próbują. Bwah, z tej powieści dowiedziałam się o Kolei Podziemnej (znów: jest mi mocno głupio, że nie znałam tematu wcześniej…). Są też więzi rodzinne, poczucie obowiązku i masa innych elementów, które składają się na fantastyczną historię.

Podejrzewam, że dla samego autora to jest ogromnie ważna powieść. James McBride, przede wszystkim saksofonista i kompozytor, jeśli już pisze, to pisze o Afroamerykanach. Jego książkowym debiutem były wspomnienia The Color of Water – a potem zagłębiał się coraz bardziej w czarną historię Stanów Zjednoczonych. W Ptaku dobrego Boga przybliża je w przededniu wybuchu wojny secesyjnej. Prezentuje panujące nastroje i przybliża czytelnikom niesamowitego Johna Browna. I nawet jeśli nie jest to dla mnie tak poruszające jak zapewne jest dla autora i dla Amerykanów w ogóle, to i tak trudno nie docenić tej powieści. W moim odczuciu to majstersztyk zarówno pod względem treści, jak i formy.



Szczerze mówiąc, troche mię smuciło, że widze setki samych białych, płaczoncych nad Murzynami, bo na tych spotkaniach prawie w ogóle nie bywało czarnych, a ci, co przychodzili, byli kompletnie stropieni i siedzieli cicho jak mysza pod mietłom. Wydawało mi sie, że w gruncie rzeczy życie Murzynów tutej nie różni sie wcale od życia na zachodzie: przypominało wielki, długi lincz. Wszyscy wygłaszali przemówienia o Murzynach, tylko nie Murzyni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...