(źródło) |
Najwyraźniej rok
2016 był łaskawy dla rekinów, bo to kolejny – i nie ostatni – film z tego czasu.
Jednakże dla odmiany Rekiny Lodołamacze
występują tylko w jednym filmie, więc było bez porównania prościej. Nie ma
wprawdzie Buda Bundy, ale ale za to dostaliśmy fatalną grę aktorską.
Ale po kolei.
Trzeba przyznać
jedno: film nie traci czasu. Ani na fabułę, ani na rozwój bohaterów. Pierwsze
sekundy trochę przywodzą na myśl The
Thing, a potem jest dużo krwi i rekinów. Wiecie, tych słynnych,
wodno-lądowych rekinów, które w razie potrzeby mogą wypełznąć na brzeg i na
brzuszku ruchem posuwistym dogonić ofiarę. To taki rekini klasyczny numer.
Ogólnie po
kilkunastu minutach oglądania mieliśmy już trzy trupy i serio zaczęłam się
obawiać, że to w rzeczywistości film krótkometrażowy, mimo że IMDB zapowiadało
półtorej godziny. Moje obawy jednak były przedwczesne. Ludzi starczyło na
dłużej, choć oczywiście schemat fabularny był nadzwyczaj łatwy do przewidzenia:
są badacze odizolowani w arktycznej stacji badawczej i nagle atakują ich rekiny. I badaczy
jest coraz mniej, aż zostanie tylko jakaś wybrana dwójka. To zresztą wyszło
nader śmiesznie, bo dwoje ocalałych w ogóle nie jawiło się podczas całego filmu
jako protagoniści.
No właśnie, skoro
już zaczęłam pisać o bohaterach: cóż, przyznać trzeba, że to nie jest mocny
punkt tego filmu. O ile dynamiczna akcja, przemoc i przesadzone rekiny wyszły Rekinom Lodołamaczom fantastycznie, o
tyle z postaciami sobie produkcja nie poradziła. I nie chodzi tu tylko o to, że
fatalnie grali – w szczególności Jenna Parker w roli Tracy. W szczególności kiedy baza się nagle przechylała i Tracy
gibała się w tył i przód i to było najmniej przekonujące gibanie się ever, w
dodatku chyba nikt jej nie powiedział, że kręcą tę scenę normalnie i nie musi
pozorować slow motion. Wyglądała raczej
jak Cindy, która udawała, ze chodzi po Księżycu w Strasznym Filmie 2. Serio, powinna się uczyć od Shatnera i spółki,
jak należy udawać wstrząsy, przechyły i wszelkie tego typu zawirowania.
Ale aktorstwo to
tylko jeden drobiazg. Tak naprawdę bohaterowie są słabi, bo… no cóż, po prostu
nie istnieją. Widzimy jakichś ludzi, którzy krzyczą i umierają. Nie ma między
widzem a nimi żadnej więzi, więc oczywiście, że kibicuje się rekinom. No, może
z wyjątkiem jednego dziarskiego Norwega (tak naprawdę chyba nie jest Norwegiem,
trudno w sumie powiedzieć – założyliśmy z Ulvem, że musi być ze Skandynawii, bo
długowłosy, brodaty blondyn. A ponieważ załoga stacji ewidentnie została
pomyślana jako międzynarodowa i mamy białych, czarnych, Azjatkę, no to
uznaliśmy, że na stówę blondyn ma symbolizować Skandynawa), o którym też nic
nie wiadomo (jego imię poznałam w ostatnim kwadransie filmu – może pojawia się
gdzieś wcześniej, ale kto by miał czas na zapamiętywanie takich zbędnych
informacji), ale który – w przeciwieństwie do innych postaci – cokolwiek robi.
Wykazuje inicjatywę, podejmuje działania, wymyśla kolejne i kolejne sposoby,
żeby pozbyć się rekinów albo im uciec. I oczywiście, że to nie jest nasz główny
bohater, który przeżyje, prawda? Tak, film zabija jedyną postać, która ma dla
seansu jakiekolwiek zasługi. Brawo ty, filmie. Pamiętaj tylko, że nie
istniałbyś bez Michaela (Kaiwi
Lyman)
Nie wolno też
zapominać o najbardziej zmarnowanej szansie w historii, to znaczy o Sammym (Travis Lincoln Cox). Jest to z
kolei jedyna postać, o której rzeczywiście coś powiedziano widzom. Miał
króciutką ekspozycję na samym początku – ekspozycję, którą w obliczu jego
dalszych losów uznałam za bardzo ładne zawieszenie strzelby. I co? I strzelba
nigdy nie wystrzeliła. Jestem totalnie zawiedziona, bo w tych paru minutach
czasu antenowego, który dostał, Sammy był bez porównania ciekawszy od tej
kluchy, która przeżywa. Prawdę mówiąc, moim zdaniem w stronę zachodzącego
słońca powinni odpływać właśnie ci dwaj: Michael i Sammy. Bo tylko oni mają w
sobie jakieś szczątki osobowości. Bez przesady, ale i tak lśnią na tle reszty.
(źródło) |
Same rekiny? Są
piękne, oczywiście. Mimo że ludzie próbują zabić je butlami z tlenem (czasem
myślę, że w dzisiejszych czasach absolutnie trzeba zabijać rekiny za pomocą
butli z tlenem, bo gdyby ktoś spróbował w inny sposób, to jest zupełnym
przegrywem i nie nadąża za trendami), one dziarsko kroją lód płetwami
grzbietowymi i wygryzają sobie nadzwyczaj foremne przeręble. To zresztą było
dość dziwne, bo tam, gdzie zdawało się, że lodowa pokrywa powinna być
chaotycznie spękana i podziabana, ona w ujęciu z lotu ptaka okazywała się
niemal idealnie wykrojonym, symetrycznym kształtem, a tam, gdzie należałoby się
spodziewać równych cięć, koniec końców dostawaliśmy właśnie chaos i
poszarpanie. Jakby w montażu usunięto sceny, w których z tym lodem dzieje się…
cóż, nie wiem co. Ale z całą pewnością coś jeszcze. Zresztą, to nie są jedyne
sceny, które – mam wrażenie – wyleciały w montażu. Podobne odczucie miałam w
scenie, w której Michael nurkował z kątownikiem, by w następnej sekundzie
nurkować już bez niego. Gdzie twój kątownik, Michaelu? Czy straciłeś go w
jakimś epickim starciu, tak jak Gandalf stracił swój kostur w montażu? Czy
wszystko wyjaśniłoby się w wersji reżyserskiej?
Gdybym miała
porównywać Rekiny Lodołamacze do Atomowego Rekina, muszę chyba przyznać,
że podobały mi się nawet nieco bardziej. Mam wrażenie, że było mniej humoru,
choć całość i tak wypadła całkiem zabawnie, w dodatku najwyraźniej twórcy
dostali większy budżet (jakikolwiek budżet?), bo dostaliśmy nawet jakieś
plenery i efekty specjalne. W sumie te ostatnie nie powinny dziwić, skoro
reżyserem i scenarzystą filmu jest Emile Edwin Smith, gościu właśnie od
efektów. Owszem, CGI wygląda jak „moja siostrzenica umie w 3D Studio, zrobi to
za darmo”, ale i tak bardzo doceniam starania!
Jest
bardzo dynamicznie i w pewnym momencie nawet bardziej gore, niż się
spodziewałam. Zdecydowanie dobrze spędzone półtorej godziny i serdecznie polecam
tę produkcję wszystkim amatorom niezobowiązującej, głupkowatej rozrywki o
morderczych rekinach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz