(źródło) |
Miałam napisać coś
mądrego. W sensie, na przykład notkę o ostatnio przeczytanej zachwycającej książce
Neila deGrasse Tysona. Ale jakoś tak się złożyło, że notka na temat książki
wciąż układa mi się w głowie, a w międzyczasie pomyślałam: tydzień z rekinami!
No bo co może pójść źle? Myślę, że każdy, kto mnie tyle o ile zna, zna również
moją słabość do Sharknado. Ale mój
sentyment do rekinów sięga głębiej i postanowiłam go w tym roku pielęgnować ze
szczególną pieczołowitością (hej, każdy ma postanowienia noworoczne na miarę
swoich możliwości!).
Rekiny mają w sobie
to coś. Może to te okrągłe,
nieprzeniknione oczka, a może ogólna sylwetka rakiety, a może te zęby… w każdym
razie rekin aż się prosi, żeby pokazać go jako totalnego badassa, machinę do
zabijania i niemal niepowstrzymane nemezis. Kino (w szczególności jedno studio) w piękny sposób to
wykorzystuje, wsadzając rekiny w każdą możliwą scenerię: mamy więc rekinowe
tornado, rekiny w kosmosach, toksyczne rekiny, nuklearne rekiny, ludzi-rekiny,
wielkie prehistoryczne rekiny, mechaniczne rekiny… ogranicza nas tylko
wyobraźnia. Z rekinem wszystko się sprzeda.
I ja to naprawdę
doceniam. Nie wszystkie te produkcje wychodzą, oczywiście. Na ten przykład Hammerhead był stosunkowo nudny i mało
tam miałam rekina w rekinie.
Stąd, oczywiście,
pełna obaw zasiadłam do Atomic Shark,
produkcji z 2016, co do której wciąż nie mam pewności, co ja tak naprawdę
obejrzałam. To znaczy jest tak: IMDB mówi, że są dwa filmy o takim tytule z
tego roku. Jeden to thriller w reżyserii Lisy Palenica, drugi – komedia A.B.
Stone’a. Wydaje mi się, że to, co z Ulvem obejrzeliśmy, to ta drugi rzecz. IMDB
jest tu o tyle kłopotliwe, że przy obu filmach pojawiają się zdjęcia z tego, co
obejrzeliśmy. Ale jednak po stężeniu humoru podczas naszego seansu obstawiam tę
komedię (Atomic Shark Lisy Palenica
to ponoć thriller).
Tak czy owak:
jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Naprawdę. Nie ukrywam, że spodziewałam
się, iż z całego filmu najlepszy będzie tytuł, a całość raczej mnie znudzi.
Tymczasem nic z tych rzeczy. Nie wiem, czy humor był zamierzony, czy to
wszystko wyszło przypadkiem: w każdym razie naprawdę świetnie się bawiłam.
Przemieszanie podniosłych scen i epickiej muzyki z równie epickimi failami i
ogólną głupkowatością wyszło nadspodziewanie fajnie. Film jest stosunkowo świeży,
więc nieźle nadąża za trendami i technologicznymi nowinkami, po czym dość
udatnie je wyśmiewa – mamy drony, cykanie sobie słit foci czy pogoń za lajkami,
a to wszystko pokazane z jakąś taką lekkością i dystansem, bez zbędnego
moralizatorstwa. Nie jest to subtelne, co to to nie – ale też nie razi. Po prostu bawi.
(źródło) |
Żeby nie było
nieporozumień: ten film w ogóle jest pozbawiony subtelności. Kaman, mamy
atomowego rekina, świecącego i dymiącego, który jara wszystko wokół. Podpala
nawet plażowe parasole, kiedy przypadkiem wyskoczy na brzeg. Serio, to nie
brzmi jak fabuła, która domagałaby się subtelności. Naszymi bohaterami będą
młodzi i piękni, no bo konwencja zobowiązuje. Wśród nich znajdzie się nawet Fletcher, czyli David Faustino, czyli
stary, dobry Bud Bundy! No dobra, tak naprawdę jego obecność w filmie była
jednym z najjaśniejszych punktów. Prawdę mówiąc, to nie pamiętam w ogóle imion
pozostałych bohaterów. Funkcjonowali raczej jako „ten z cyckami”, „ta od fotek”
i tak dalej…
Tyle tylko, że tym
razem akurat bohaterowie nie mają najmniejszego znaczenia. Szczytem pogłębienia
psychologicznego postaci jest Rottger
(Jeff Fahey), no bo mamy całe dwa zdania, kiedy pojawia się wątek, że jest
ojcem i cośtam cośtam. Łotewer. Przecież nie ogląda się tego filmu dla relacji
rodzinnych. Choć szacun, że mimo wszystko twórcy nie pominęli obowiązkowego
motywu pojawiającego się w tytułach o bohaterach ratujących ludzkość, czyli
„rozbita rodzina godzi się w obliczu straszliwego zagrożenia”.
Jest świecący
rekin. Jest humor – czasem trochę przaśny, czasem głupawy, czasem taki, że
zastanawiałam się, czy oni to zrobili celowo, czy ten żart wyszedł im
przypadkiem.
Jest też, ma się
rozumieć, masa głupot i luk. Przede wszystkim: dlaczego w ogóle założono, że
ten rekin będzie jakiś niezniszczalny? Był napromieniowany – ot, tyle. Czy
ludzie, którzy byli zbyt długo wystawieni na promieniowanie podczas ogarniania
syfu po Czernobylu stali się niezniszczalni? No jakoś mi się nie wydaje.
Dlaczego więc ten rekin został jakimś rozpierdalatorem, kiedy tak naprawdę
powinien co najwyżej zapaść na chorobę popromienną? Dlaczego nie można go było
zabić normalnym harpunem czy czymś w ten deseń? Całe to założenie nie trzyma
się kupy, no ale czy komukolwiek to przeszkadza? No raczej nie, przecież to
atomowy rekin!
Mimo że naprawdę
starałam się oglądać film uważnie (parę razy nawet cofałam w obawie, że coś
mogłam przegapić), mam wrażenie, że coś z fabuły mi umknęło. Jakieś plany,
jakieś koncepcje, które pewnie spinały intrygę. Nie to, żeby mi to
przeszkadzało. To film, w którym raczej nic nie przeszkadza. Lekki,
niezobowiązujący, z napromieniowanym rekinem i krzyczącymi plażowiczami. Nic
mniej i nic więcej, czego można by się spodziewać po tego typu produkcji.
Owszem, niczego nie urywa. Ale zapewnia po prostu przyjemnie spędzone półtorej
godziny, pozwala się pośmiać i wyluzować.
Jeśli ktoś lubi
tego typu produkcje – na pewno nie pożałuje. Jeśli nie lubi – nie ma czego
szukać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz