Fraa ma bardzo ograniczone możliwości, jeśli chodzi o granie na komputerze. A to karta graficzna nie wyrabia, a to – dla odmiany – nie wyrabia karta graficzna. Toteż trafienie na grę, którą można by odpalić na kawiarczym komputerze, graniczy z cudem. A trafienie na fajną grę, którą można by odpalić – jest niemal niemożliwe.
Dlatego właśnie Rise of Nations: Rise of Legends jest tak wyjątkowe.
Jest to połączenie strategii turowej ze strategią czasu rzeczywistego: gracz rozgrywa kolejne scenariusze w trybie RTS, w których rozbudowuje miasta, gromadzi wojsko i toczy bitwy, a między scenariuszami przemieszcza się po mapie całej krainy, rozdaje punkty doświadczenia dowódcom czy ulepsza wojsko.
Dystrybucją w Polsce zajął się CD Project, więc należało się spodziewać, że spolszczenie będzie zjadliwe. No cóż – zjadliwe może i jest, ale do rewelacji mu daleko. Nie wiedzieć czemu, po raz kolejny uznano, że pełne spolszczenie będzie dużo fajniejsze, niż wersja kinowa. I oto Fraa została uraczona głosami rodaków, którzy recytują swoje kwestie jak na szkolnym przedstawieniu. I nawet nie było do wyboru wersji oryginalnej, niestety.
Jeśli jednak jakoś się przełknie to nieszczęsne spolszczenie (trzeba przyznać, że większych błędów ono raczej nie ma), gra nadal sprawia dość dużą frajdę.
Jak zwykle na początku tego typu produktów, gracz dostaje serię podpowiedzi i instrukcji, co i jak robić. Podpowiedzi będzie dostawać również i później, ale może tę opcję wyłączyć. Faza samouczka nie budzi jakichś strasznych wątpliwości, nic tu nie zaskakuje. Fraa trafiła tylko na jedną dość irytującą rzecz: każde miasto można obudować pewną ograniczoną liczbą dzielnic. Kawiarka się rozpędziła i osiągnęła ów limit, po czym pojawiła się migająca samouczkowa strzałka, że teraz należy wybudować więcej dzielnic kupieckich, żeby mogło latać więcej karawan. Oczywiście, Fraa nie mogła dorzucić do rzeczonego miasta już żadnej więcej dzielnicy kupieckiej, ale poradnik zaciął się na tej fazie i migająca strzałka widniała do samego końca scenariusza.
Fabuła kampanii przedstawia się w zarysie tak: Giacomo należy do ludu Vinci. Vinci to technolodzy – w ich miastach pełno jest kół zębatych i innych metalowych, ruchomych elementów. Maszyny latające przywodzą na myśl projekty Leonarda da Vinci. I ten wyżej wspomniany Giacomo, wynalazca z Miany, bierze udział w ekspedycji naukowej, podczas której ginie jego brat. Za wszystkim stoi nijaki Doża z Venucci, który dysponuje niebezpieczną bronią i zagraża całej reszcie nacji. Giacomo więc rzuca się w pościg za Dożą – i tak to się kręci przez kolejne scenariusze.
Kampania podzielona jest na trzy etapy. Podczas każdego z nich, gracz ma do czynienia z kolejnymi nacjami: zaczyna od Vincich, potem zapoznaje się bliżej z Alinami, a na końcu – z narodem o nazwie Cuotl.
No właśnie: tutaj Fraa ma zasadnicze zastrzeżenie. Rozgrywka wygląda tak, że w pierwszym etapie kampanii gracz bawi się technologicznymi cudeńkami napędzanymi na parę, a zabija inne technologiczne cudeńka, podległe Doży. W drugim „rozdziale” z kolei walczy ze stworzeniami Alinów, a więc przywodzącymi na myśl mitologię Bliskiego Wschodu. Są tam salamandy, dżinny, skorpiony i tego typu stwory, pełzające lub latające po pustyni. Niestety, kiedy gracz zagłębia się w świat Alinów, musi zostawić za sobą cały dorobek Vincich – i, jakkolwiek jest to uzasadnione fabularnie (maszyny źle znoszą wciskające się w każdy trybik drobiny piasku), to jednak trochę to irytuje, bo tak naprawdę gracz jest zmuszony kontrolować Alinów i walczyć z Alinami, a jeśli komuś estetyka Alinów nie do końca odpowiada, to nie ma wyboru i musi się męczyć. A to, co mogło się spodobać na samym początku (nacja Vinci), jest już tylko pięknym wspomnieniem.
W następnym „rozdziale” następuje konfrontacja z ludem Cuotl, który przywodzi na myśl Azteków i – jeśli chodzi o nazwę – ich bóstwo w postaci pierzastego węża, Quetzalcoatla. W tej też estetyce utrzymane są budowle i jednostki Cuotlów. Znów, oczywiście, nie ma mowy o walce Vincich z Cuotlami: starcia następują między Cuotlami a Cuotlami, a poprzednie nacje gracz zostawia za sobą.
To przymuszenie do zaprzyjaźnienia się z każdą nacją kawiarce zdecydowanie nie pasowało. Fraa nabyła grę ze względu na Vincich, bo przedstawiali się naprawdę ciekawie z ich steampunkową estetyką. A tymczasem w jednej trzeciej kampanii okazało się, że koniec zabawy, teraz czas na skorpiony i jaguary. Jedynym elementem, który przypominał o Vincich w późniejszych etapach kampanii, byli niektórzy bohaterowie. Tych gracz ma w ogóle dość duży wybór – a każdy z bohaterów dysponuje innym zestawem umiejętności. W kolejnych scenariuszach, za odpowiednią opłatą, można ich przyzywać.
To spolszczenie i niemożność cieszenia się przez cała rozgrywkę nacją Vinci sprawiło, że entuzjazm kawiarki do Rise of Legens nieco ostygł. Tym niemniej gra przedstawia się naprawdę miło, a rozgrywka wciąga, nawet jeśli fabuła nie jest jakaś imponująco oryginalna. Inne nacje, jakby nie patrzeć, też są ciekawe i bardzo klimatyczne, a Fraa po prostu jest nieco skrzywiona w jednym, konkretnym kierunku. Wizualnie gra przedstawia się bardzo ładnie, mimo że filmikom daleko do prawdziwie realistycznej grafiki.
Słowem: dzikiego orgazmu nie ma, ale z grą warto się zapoznać. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że w serii Extra Klasyka kosztuje niecałe 12 zł. Dodatkowym plusem gry jest to, że po zainstalowaniu działa bez płyty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz