Czyli Wielka Kolekcja Westernów po raz pierwszy.
Zanim Fraa przystąpi do pisania o samym filmie, należy powiedzieć kilka słów o kolekcji jako takiej.
Na całość składało się początkowo dwadzieścia osiem filmów, później dodano cztery bonusowe tytuły, bo najwyraźniej kolekcja nieźle się sprzedawała. Jak w większości tego typu serii, pudełko z płytą jest dodatkowo wyposażone w coś w rodzaju książeczki z paroma informacjami. W tym akurat przypadku, książeczki mają po trzy rozdziały: ogólne ciekawostki o filmie, kontekst historyczny oraz notki o głównych osobach z ekipy.
W tym przypadku oczywiście nie mogło obejść się bez obszernej wzmianki o tym, że Siedmiu wspaniałych (1960 rok, reż. John Sturges) bazuje na scenariuszu Siedmiu samurajów – ponadto można przeczytać na przykład ciekawostkę, jakoby Akira Kurosawa powiedział reżyserowi westernu, Johnowi Sturgesowi, że Siedmiu wspaniałych to jeden z jego ulubionych filmów. Dalej można sobie poczytać o chaosie towarzyszącym kręceniu westernu, zmianach w ekipie, celowym wypadku samochodowym Steve'a McQueena czy o meksykańskiej cenzurze, jak również o wzajemnych relacjach aktorów. I trzeba przyznać, że taki krótki zbiór ciekawostek stanowi całkiem miły dodatek, a często pozwala zwrócić uwagę na coś, co w normalnych warunkach umknęłoby przy oglądaniu filmu.
W rozdziale „historycznym” znalazły się informacje o broni charakterystycznej dla Dzikiego Zachodu – a więc zarówno podstawowe wiadomości o muszkietach z wojny secesyjnej, jak i o różnych rodzajach coltów czy o winchesterze.
Fraa przypuszcza, że szczególnie kłopotliwe przy filmie Siedmiu wspaniałych było wybranie postaci do rozdziału poświęconego ekipie. Yul Brynner to oczywistość, ale co dalej? Western jest naszpikowany wybitnymi nazwiskami, trudno też mówić o hierarchii ważności wśród postaci. O ile Chris jest rzeczywiście jednym z głównych bohaterów, o tyle już wybór między Charlesem Bronsonem a Jamesem Coburnem jest dość karkołomny. Zabrakło też wzmianki o twórcy muzyki, Elmerze Bernsteinie, mimo że jest ona rozpoznawalna chyba w całym cywilizowanym świecie.
Jeśli chodzi o sam film, to Fraa ma naprawdę duży kłopot z suchym opisem co i jak, bez dzikich ochów! i achów! – sprawa wygląda następująco: Siedmiu wspaniałych jest w istocie wspaniałe (przybliżanie fabuły chyba nie jest konieczne). A po próbie porównania z japońskim pierwowzorem, kawiarka wciąż podtrzymuje tę opinię. Jakkolwiek Siedmiu samurajów również jest genialną produkcją z fantastycznymi postaciami, no i z rewelacyjnym Toshirô Mifune, to jednak film Sturgesa wcale mu nie ustępuje, co przy tak wybitnym pierwowzorze stanowi nie lada osiągnięcie.
Podstawową różnicą, która rzuciła się kawiarce w oczy (oprócz oczywiście tego, że rzecz się dzieje w Meksyku, a nie w Japonii, a bohaterowie nie są roninami, tylko rewolwerowcami), było sklejenie dwóch bohaterów w jednego. Wątki związane z Kikuchiyo i Katsushirō zawarły się w historii młodego, porywczego Chico (Horst Buchholz). Nie da się jednak ukryć, że żaden niemiecki trzydziestolatek nie odegra Kikuchiyo tak, jak zrobił to Mifune. Tutaj, niestety, nic się nie dało zrobić. Za to już Britt (James Coburn) doskonale odnalazł się w roli westernowego odpowiednika Kyūzō. Tak samo Fraa nie ma żadnych zastrzeżeń do Chrisa (Yul Brynner), który – tak jak i Kambei Shimada – zajął się zebraniem grupy, po czym właściwie stanął na jej czele.
I co prawda bohaterowie Siedmiu wspaniałych nie stanowią odbicia zasad bushido, tak jak to ma miejsce w przypadku roninów z filmu Kurosawy, tym niemniej nadal jest to zbiór indywidualności, być może po prostu uosabiających zasady bardziej adekwatne do realiów Dzikiego Zachodu.
Drugi element, bardzo wyraźnie odróżniający oba filmy, wynika głównie z kręgu kulturowego, w jakim rozgrywa się akcja. W Siedmiu samurajach przejmujący był dystans, jaki dzielił ubogich wieśniaków od roninów. Mieszkańcy nękanej wioski padali na kolana przed Shimadą i jego towarzyszami, podczas gdy meksykańscy chłopi co najwyżej międlą w dłoniach sombrero i sprawiają wrażenie onieśmielonych. Nie ma tej czołobitności – co więcej, w saloonie przecież piją przy jednym stole razem z Chrisem i Vinem.
Między innymi ze względu na brak tej wyraźnej przepaści między postaciami, ale również dzięki cudownemu humorowi bohaterów, Siedmiu wspaniałych jest dużo lżejsze od Siedmiu samurajów. Pojawiają się tam co prawda też poważne treści, ale jednak na pierwszy plan – przynajmniej na początku – wysuwa się humor.
Przoduje w tym oczywiście Vin (Steve McQueen), którego anegdotki zapadają głęboko w pamięci. Co nie mienia faktu, że kiedy Bernardo O'Reilly mówi, że jest ekscentrycznym milionerem, również wywołuje to uśmiech. Wspomnieć tu jeszcze można o pięknym pojedynku Britta, któremu towarzyszy niezapomniane i absolutnie bezbłędne „Haaa-Haaa-Haaaa!” jednego z obserwujących tę scenę kowbojów.
Obok tytułowych siedmiu wspaniałych, bardzo wyrazistą postacią jest też Calvera – wcielił się w tę rolę Eli Wallach, który sześć lat później stworzył fantastyczną kreację u Sergio Leone, w filmie Dobry, Zły i Brzydki. Calvera to dowódca bandytów, niepozbawiony jednak pewnego uroku. Poza tym nie da się ukryć, że istotnie jest w trudnej sytuacji i że właściwie nie ma innego wyjścia, jak tylko robić to co robi. Jego pobudki ujawniają się stopniowo wraz z rozwojem fabuły.
Siedmiu wspaniałych to genialne dzieło, zdaniem kawiarki – godne japońskiego pierwowzoru, z wachlarzem porywających bohaterów (i Fraa nie mówi tu tylko o rewelacyjnym Chrisie – choć nie da się ukryć, że jest rewelacyjny, ale przecież choćby Starzec w nieco oddalonej od wioski chacie jest osobą bardzo pozytywnie zapisującą się w pamięci widza – ma urzekający dystans do życia i całej sytuacji), fantastycznym humorem i piękną muzyką. No i dzięki temu filmowi Fraa diametralnie zmieniła nastawienie do Charlesa Bronsona (który zaczął ją mierzić gdzieś w okolicach Życzenia śmierci 3, bo na litość wszystkich bogów, ile można sobie i innym tej śmierci życzyć?! Daliby już panu starszemu spokój...).
Dla miłośników gatunku – pozycja obowiązkowa.
– A fella I knew in El Paso took all his clothes off and jumped on a cactus. I asked him same question: „why?”.
– And...?
– He said: „It seemed to be a good idea at the time”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz