środa, 23 czerwca 2021

Rok Lema: "Solaris"

Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Solaris
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2008
Wydawca: Agora

Pomyślałam, że może trzeba poczytać trochę mądrych rzeczy. A skoro i tak jest rok Lema, to czemu by nie wrócić do tego autora, którego dotąd znałam głównie z Ijona Tichego oraz Fiaska. No i Ulv we mnie rzucił Lemami z domowej biblioteczki. Chyba więc nie miałam wyboru. Zaczęłam od Solaris (teraz wreszcie będę mogła obejrzeć ekranizacje i Słynny Pośladek Clooneya).
O czym konkretnie jest Solaris, zapewne cała ludzkość już od dawna wie. Ale prawdę mówiąc, nawet jeśli ktoś nie wie, to w sumie samo to, o czym jest powieść, trudno nazwać spoilem. Bo przecież o tym, że ocean na Solaris żyje, czytelnik dowiaduje się niemal od razu po rozpoczęciu lektury. Wkrótce potem z łatwością przychodzi rozkminienie, skąd się biorą dziwni goście wewnątrz stacji. I właściwie w ogóle nie jestem w stanie więcej powiedzieć o wydarzeniach zachodzących na Solaris. To nawet zabawne, że mimo wszystko powieść ma całkiem uczciwą pojemność i, co więcej, przez cały czas trzyma w napięciu. Na dobrą sprawę można by to samo streścić w opowiadaniu.
No, ale to by oznaczało wyrzucenie na przykład wielostronicowego zarysowania historii solarystyki – wszystkich nazwisk badaczy, kolejnych teorii na temat oceanu czy nomenklatury związanej z aktywnością fal. Jak my byśmy sobie bez tego poradzili?
Okej, okej – trochę sobie śmieszkuję, oczywiście. Faktycznie na pierwszy rzut oka ta historii solarystyki wydaje się absurdalnie zbędna – i zresztą może jest zbędna, ale trzeba przyznać, że nadaje powieści fajny klimacik. Czytelnik wsiąka w ten akademicko-naukowy światek, w którym profesorowie spierają się o detale, które nie interesują nikogo poza nimi – i to jest tak niesamowicie przekonujące. Tak bardzo widać, że autorem jest osoba obeznana z tą rzeczywistością, a w konsekwencji również bohaterowie, którzy wszak są uczonymi, stają się przekonujący (nawet jeśli noszą te straszne siatkowe koszule).
Ale tak abstrahując od śmieszków – będę spoilować. Uczciwie ostrzegam.

Ogromnie podoba mi się też relacja Kelvina z innymi. To znaczy jasne, moim ulubionym bohaterem i tak był Sartorius, ale to właściwie nie jest nic zaskakującego. Pojawia się raptem w dwóch scenach na krzyż i nic o nim nie wiadomo, może poza faktem, że wydaje się wkurzony na cały świat – wyobraźnia robi swoje. Na przykład ogromnie jestem ciekawa, czym był jego „gość”.
Ale Kelvin obracał się głównie w towarzystwie dwóch osób: Snauta oraz Harey. Bardzo interesująca jest stopniowa zmiana nastawienia bohatera do tej drugiej: z początkowej ostrej niechęci czy wręcz lęku, przechodzimy do totalnej akceptacji, wręcz jakiegoś koślawego zastępczego romansu, w którym obie strony wiedzą, że to nie ma szans, ale chcą się oszukiwać, ile się da, bo to lepsze niż nic. I wprawdzie nie mamy obszernej ekspozycji, w której poznalibyśmy pełną historię związku sprzed tragicznej śmierci kobiety, ale to zdecydowanie nie jest konieczne, bah, tak jest nawet lepiej. Czytelnik wie dokładnie tyle, ile musi, żeby nadążyć za wątkiem. Chciałabym, żeby współcześni twórcy tak dobrze potrafili wyczuć granicę między całkowicie zbędnym przytaczaniem dokładnej genezy wszystkiego a wrzuceniem odbiorcy w chaos bez jakichkolwiek odpowiedzi czy nawet sugestii. Tutaj Lem zrobił to, moim zdaniem, idealnie.

Ale głównym bohaterem pozostaje jednak ocean i w ogóle cała Solaris – Kelvin, Snaut czy Sartorius to tylko obserwatorzy, którzy mówią nam coś o kondycji ludzi w tej wersji przyszłości, ale bardzo niewiele dowiadujemy się od nich o tytułowej planecie.
A to jest fantastyczna planeta, jak Jeżusia kocham. I pomijam już nawet samą ideę żywego oceanu i prób zrozumienia go – oczywiście, to jest pasjonujące i po lekturze człowiek nadal się zastanawia, która z interpretacji zjawiska, przedstawionych przez bohaterów, jest właściwa: czy ocean próbował porozumieć się z przybyszami z Ziemi? Czy był czymś w rodzaju rodzącego się bóstwa? Do mnie dość mocno przemawia wyjaśnienie z kosmicznym dzieckiem, które po prostu wypróbowuje swoje możliwości i bawi się – jasne, ludziom może wydawać się istotą przepotężną, niemal boską, zagadkową i nieskończenie starą, ale ludzka perspektywa jest jednak bardzo biedna. Tymczasem ocean przypomina mi trochę (uwaga, to będzie dalekie skojarzenie) Trelane’a z odcinka The Squire of Gothos z oryginalnej serii Star Treka. Trelane również jawi się Kirkowi i reszcie jako wszechmogący i również nie wiemy, do jakiego gatunku należy. Ale pod koniec odcinka dowiadujemy się, że w istocie nasz rozrywkowy kosmita jest niczym więcej, jak tylko psotnym dzieckiem, które zaraz dostanie opiernicz od rodziców.
Nie twierdzę, że ocean na Solaris ma gdzieś swoich kosmooceanicznych rodziców, ale swobodnie może być dzieckiem. Nawet to jego umykanie przed dotykiem ludzi wygląda mi trochę na takie droczenie się.
Ale ja miałam nie o tym: bo jakkolwiek sam zamysł oceanu jest oczywiście świetny, to tym, co mnie naprawdę zafascynowało, były opisy Solaris. Niesamowicie piękne i plastyczne opisy wzbudzonego, bulgocącego oceanu, spienionych formacji, które pojawiają się nad powierzchnią na kilka godzin tylko po to, by z powrotem zatonąć, a to wszystko w zmieniającym się świetle dwóch słońc, które sprawiają, że planeta za każdym rzutem oka wygląda nieco inaczej. Te opisy zresztą skojarzyły mi się z totalnie doskonałymi opisami z 2001: Odysei kosmicznej, które uwielbiam. Dodatkowo tutaj wiem, że to co przeczytałam, rzeczywiście w takiej formie zostało napisane i nie muszę się zastanawiać, jak to brzmi w oryginale i co poprawił, a co popsuł tłumacz.

Wcale się nie dziwię, że Solaris jest tak popularną powieścią Lema. Jest na tyle oderwana od rzeczywistości, że świetnie się starzeje, a jednocześnie to co znane, ludzkie, jest w niej bardzo wiarygodne. Mamy i trochę dramatu człowieka, który dostał szansę na naprawienie swoich błędów z przeszłości, a może nawet na swego rodzaju odkupienie, i trochę rozkmin o prawdzie i o tym, co znaczy właściwie życie, a na pierwszym planie oczywiście próbę nawiązania kontaktu z obcym – takim bardzo obcym, obcym w stopniu, który tak naprawdę uniemożliwia jakiekolwiek porozumienie. Ale mam wrażenie, że ani Solaris, ani specjaliści w dziedzinie solarystyki nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i powieść nie jest tak do końca pozbawiona nadziei.





Tak to wygląda: gładka powierzchnia marszczy się, uspokojony już, zaschłymi pianami okryty przybój poczyna wrzeć, od horyzontów pędzą współśrodkowe ciągi fal, takich samych umięśnionych kraterów jak te, które asystują narodzinom mimoidu, ale tym razem rozmiary ich są nieporównanie większe. Podmorska część symetriady zostaje ściśnięta, kolos podnosi się z wolna w górę, jakby miał zostać wyrzucony poza obręb planety, wierzchnie warstwy oceanicznego gleju zaczynają się aktywizować, wpełzają coraz wyżej, na boczne ściany, powlekają je, tężejąc, zamurowują wyloty, ale to wszystko jest niczym w porównaniu z tym, co zachodzi jednocześnie w głębi.

2 komentarze:

  1. Solaris to zdecydowanie jeden z najlepszych obrazów pierwszego kontaktu

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...