wtorek, 21 stycznia 2020

"Mars" (czyli najkrótszy tytuł notki w historii tego bloga)

(źródło)

Kolonizacja Marsa to ogromnie inspirujący temat. Tylko w ostatnim czasie mamy wokół tego tematu co najmniej pięć planszówek (z całego serca polecam Pierwszych Marsjan!) oraz genialne Surviving Mars dla miłośników peceta bądź konsoli; marsjańska literatura istnieje chyba od początku sci-fi (w kolejności zupełnie przypadkowej: Arthur C. Clarke, Kim Stanley Robinson, Edgar Burroughs, Ray Bradbury, Philip Dick, Dariusz Sypeń, Andy Weir i wiele innych. Okej, z poczucia obowiązku wymieniam też: Rafał Kosik. Jego Marsa nigdy nie skończyłam, bo gdyż albowiem znudził mnie śmiertelnie). Ludzkość podbija też Czerwoną Planetę na ekranie, ma się rozumieć. Swego czasu chyba zresztą pisałam o mocno słabiutkim filmie John Carter. Dziś zamierzam uderzyć w drugą skrajność: z totalnie odrealnionej, pozbawionej wewnętrznej logiki i anachronicznej wizji życia na Marsie przeskakujemy do fabularyzowanego serialu dokumentalnego.

No bo tak, o ile znalezienie mniej lub bardziej odjechanej fantastyki marsjańskiej to nie problem, o tyle jeśli człowiek by chciał czegoś nieco bardziej rzetelnego i przystającego do obecnych realiów, musi grzebać w literaturze fachowej. A ta niekoniecznie musi być przyjazna dla przeciętnego odbiorcy, który po prostu trochę się interesuje tematem.
I tu w sukurs przychodzą Netflix i National Geographic ze swoim serialem Mars.

(źródło)
Od samego początku bardzo lubię zamysł: oto mamy jak najbardziej fabularną opowieść o pierwszym załogowym locie na Marsa. Nasi bohaterowie muszą mierzyć się z kolejnymi i kolejnymi przeciwnościami, by w końcu osiąść na Czerwonej Planecie i spróbować zorganizować tam jakoś życie, poszukać marsjańskich organizmów, a także przygotować grunt dla przyszłych kolonistów. To wszystko jednak odbywa się z całkiem dużą dbałością o realizm, a serial pozwala wierzyć, że już za parę lat ta przedstawiona w nim wizja może stać się rzeczywistością. Cały temat nagle staje się bliski niemal na wyciągnięcie ręki.
Między kolejnymi sekwencjami fabularnymi dostajemy wypowiedzi ekspertów, będące niejako komentarzem do wydarzeń, których świadkami dopiero co byliśmy. I oczywiście ja mogę tutaj przytoczyć tylko Elona Muska, Neila deGrasse Tysona, Michio Kaku, Billa Nye (Nyea… Nye’a…?) i Scotta Kelly’ego, bo są najbardziej rozpoznawalni, ale pojawia się dużo więcej nazwisk. Poza ludźmi nauki wypowiadają się również wgryzieni w temat pisarze, tacy jak wspomnieni już przeze mnie Andy Weir i Kim Stanley Robinson. Widz poznaje też głosy socjologów, ekonomistów i innych, dzięki czemu temat kolonizacji Marsa jest omówiony kompleksowo, z nieomal każdej perspektywy.

(źródło)
Okej, serial ma swoje wady. W pierwszym sezonie na przykład miałam wrażenie, że fabularne partie były zbyt poszatkowane tymi wypowiedziami ekspertów, które – choć same w sobie ogromnie ciekawe – to jednak potrafiły zupełnie rozbić nastrój sceny. Przez to fabularyzowana opowieść nie pozostawiała po sobie takiego wrażenia, jak by mogła. Mam jednak wrażenie, że sezon drugi trochę lepiej wyważył momenty, w których można przerwać historię pierwszych marsjańskich kolonistów. Widz nie ma już problemu z emocjonalnym zaangażowaniem się w losy Hany Seung i pozostałych bohaterów.
Z drugiej strony, w drugim sezonie do zobrazowania niektórych potencjalnych problemów z podbojem Marsa wykorzystano analogie z eksploatacją Arktyki. W pełni rozumiem intencje, acz jak na mój gust, te fragmenty były po prostu nieco za długie, tak że czasami miałam wrażenie, jakbym przestała w którymś momencie oglądać historię o Marsie, a zaczęła o Arktyce. No i przy tej analogii mieliśmy też bardzo wyraźne zestawienie: w części fabularnej byli dobrzy i cnotliwi odkrywcy i złe, chciwe korposzczury, a w części arktycznej – dobry i cnotliwy Greenpeace i złe, chciwe… no, też korporacje, tylko zajmujące się wydobyciem ropy. A sek w tym, że ja od dłuższego czasu mam bardzo ambiwalentny stosunek do Greenpeace’u, więc te wstawki też budziły we mnie sporo wątpliwości.
Ale hej, potem przed kamerą pojawia się Neil deGrasse Tyson i wszystko staje się fajniejsze, no nie?

(źródło)
Jeśli miałabym narzekać, to muszę jeszcze wspomnieć, że bohaterowie fabularyzowanej historii nazbyt często jednak zachowują się jak sieroty. I o ile w normalnym filmie czasami macha się na to ręką (a i to nie zawsze, bo głupie zaniedbania bohaterów potrafią nieźle wkurzyć), o tyle tutaj miałam na to jeszcze mniejszą tolerancję. Bo skoro już bawimy się w pozory naukowości i prawdopodobieństwa, to pamiętajmy o zachowaniu jakichś podstawowych zasad bezpieczeństwa i takich tam. Jak to możliwe, że próbki organizmów pochodzących z innej planety bada się bez żadnych zabezpieczeń? Wirus przeniesiony z jednego kontynentu na drugi potrafił siać spustoszenie, więc naprawdę tak trudno ogarnąć, że w kontaktach międzyplanetarnych historia może się powtórzyć?

Nie zmienia to faktu, że całościowo serial naprawdę dużo pokazuje. Po pierwsze, objaśnia, po co w ogóle człowiek chce trafić na Marsa. Objaśnia też, dlaczego może to nie jest najlepszy z pomysłów, ale ogólny wydźwięk jest jednak pozytywny. Pokazuje, na jakie przeszkody ludzkość może w tej procedurze trafić – i nie chodzi tylko o wypadki w kosmosach, awarie sprzętu czy trafienie na śmiertelny patogen, ale też o zagadnienia czysto ludzkie: konflikty interesów, problemy z zarządzaniem, zależności i nieporozumienia zarówno w skali makro (poparcie polityczne, wsparcie finansowe i tak dalej) jak i jednostkowe, osobiste.
W dodatku zaprezentowana w serialu kolonia wygląda tak bardzo jak kolonia, którą zakładamy w Surviving Mars, że po obejrzeniu drugiego sezonu nie miałam innego wyjścia, jak tylko wrócić do dawno przerwanej gry.

Serial, mimo swoich wad, jest ładny, bardzo klimatyczny i – wydaje mi się – dość rzetelny. Poszerza horyzonty i po prostu wciąga. Zdecydowanie warto obejrzeć, jeśli tylko kogoś choć trochę interesuje ten temat.

2 komentarze:

  1. O, a mi się własnie chyba bardziej podobał klimat pierwszego sezonu, bo odniosłem wrażenie, że jest bardziej na poważnie. Tak bardziej serial dokumentalny z wstawkami fabularnymi dla ilustrowania tego co mówią uczeni. W drugim było więcej fabuły, mniej uczonych i nie wiem czy mnie to już mi nieco nie przeszkadzało. No i w drugim był Greenpeace, a sorry, ale ja ich od dawna nie trawię. Trochę jak PETA są :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, zmienili te proporcje. Może zresztą w pierwszym sezonie nie przeszkadzałoby mi to rozbijanie scen fabularnych, gdyby robili to w innych momentach. A tam bywało tak, że dramatyczna chwila, emocje sięgają zenitu - i puff, siedzi w obserwatorium Neil DeGrasse Tyson i coś opowiada. :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...