(źródło) |
Właściwie
to nawet dość dziwne, że dotąd nie napisałam tej notki. Najwyraźniej pewne
tematy zaskakują u mnie z opóźnieniem, podobnie jak miało to miejsce z Gravity
Falls i, co dopiero teraz sobie uświadomiłam, z Rickiem i Mortym, o których
pisałam póki co tylko w kontekście komiksu, a nie kreskówki…
No
ale do rzeczy:
Archer to jeden z wielu seriali przetestowanych
najpierw przez Ulva i przez niego mi poleconych. I nie pierwszy, który
początkowo za bardzo mnie nie ujął. Zapowiadało się na – humorystyczną, owszem –
serię o fikcyjnej agencji wywiadowczej ISIS, której pracownicy mają spory
problem z alkoholem. Od pierwszego wejrzenia nieco irytował mnie wątek
Sterlinga Archera i Lany Kane, bo zbyt nachalnie wciskano widzom, jak to on
chce się z nią przespać, a ona nigdy, przenigdy tego nie zrobi. W dodatku strona
graficzna… cóż, z jednej strony kreska miała intrygujące nuty realizmu (w
szczególności dość ładne tła, ale też wystarczy spojrzeć na styl, w jakim
narysowano bohaterów), z drugiej jednak – serial zupełnie nie radził sobie z
animacją. Każdy ruch postaci wyglądał mniej przekonująco niż w South Parku.
To nawet nie był ruch, a raczej siermiężne zdeformowanie fragmentu obrazka w
programie graficznym. Nie wspomnę, jak nieudolnie wyglądało choćby klikanie
bohaterki po klawiaturze.
Ale
Archer to jednocześnie jeden z tych przypadków, kiedy warto dać
serialowi szansę. I to wcale nie znaczy, że trzeba się męczyć przez dwa sezony,
żeby wreszcie zacząć czerpać jakąkolwiek frajdę z seansu. Tutaj sytuacja
poprawiała się z odcinka na odcinek i już przy czwartym, może piątym epizodzie
zupełnie przestałam zwracać uwagę na ewentualne wizualne niedociągnięcia, a co
więcej: z czasem serial stał się naprawdę niesamowicie ładny. Bohaterowie
dostali sugestywną mimikę, ich ruchy stały się naturalne, a poszczególne
elementy kadru doskonale się ze sobą zgrały.
Doktor Krieger (źródło) |
A
jak już wspomniałam o bohaterach: jeśli cokolwiek w serialu rozkręca się lepiej
niż grafika, to właśnie oni. Każda postać, choćby nawet nie była z pierwszego
planu (przynajmniej na początku), staje się niesamowicie wyrazista i, jakby to
ująć, specyficzna. Jedni z czasem się zmieniają i to jest w nich interesujące.
Inni wręcz przeciwnie, od początku do końca są po prostu sobą, nie przechodząc
na przestrzeni dziesięciu (jak na razie) sezonów żadnej szczególnej metamorfozy
– i to też jest w nich fajne, bądź co bądź nie każdy musi się zmieniać. Duża w tym
zasługa zarówno twórcy serialu – Adama Reeda – jak i aktorów. H. Jon Benjamin
jako Sterling Archer jest najzupełniej bezbłędny, świetnie wypada również Aisha
Tyler jako Lana Kane czy Judy Greer w roli Cheryl/Carol/Cristal Tunt, a
wymieniać można by dalej: Chris Parnell, znany mi przedtem jako Jerry Smith,
ojciec Morty’ego, wcielił się w rolę księgowego agencji, Cyrila Figgsa.
Diaboliczną podstarzałą szefową firmy, przy okazji matkę Archera, czyli pannę
Malory Archer, gra Jessica Walter – aktorka z pokaźnym dorobkiem, którą ja
akurat po raz pierwszy chyba zobaczyłam w reżyserskim debiucie Clinta Eastwooda
Play Misty For Me. Ale moim niekwestionowanym ulubieńcem jest doktor
Krieger, bezbłędnie zagrany przez Lucky’ego Yatesa. Doktor Krieger z miejsca
dołączył do grona moich ulubionych szalonych naukowców.
Sterling i Lana (źródło) |
Jeśli
chodzi o warstwę fabularną, muszę przyznać jedno: Archer to nie jest głęboka
historia, która przybliży widzowi sens życia. Nie jest to nawet na pozór humorystyczna
opowiastka, która w istocie przemyca głębsze treści. Nah, to po prostu
humorystyczna opowiastka, a przemyca co najwyżej mniejszą lub większą dawkę
absurdu. Jasne, są sceny poważniejsze, są może nawet takie, które mogłyby być
smutne, gdyby tylko pociągnięto je nieco dłużej. Ale chyba twórcy o nic takiego
nie chodziło. Final Space, Gravity Falls, Rick i Morty –
tak, te seriale, poza masa energii i humoru, mają momenty emocjonalne, nawet
wzruszające, które każą inaczej spojrzeć na bohaterów. Archer chyba w
żadnym momencie nawet nie sugeruje innego spojrzenia. Nawet kiedy bohater ma
raka, nawet kiedy pojawia się komplikacja w postaci dziecka, śpiączki czy utraty
ukochanej, kiedy serial porusza problemy rasizmu, kanibalizmu, homofobii i
mnóstwo innych – trudno się przy tym wszystkim nie uśmiechać właśnie przez ten
poziom absurdu i totalnej socjopatii większości bohaterów. Na zagładę całej
planety będą patrzeć… cóż, z lekkim zaskoczeniem i przestrachem porównywalnym
do dziecka przyłapanego na zbiciu sąsiadom szyby podczas gdy w piłkę. Trudno
wobec takich postaci przejawiać jakieś szczególnie płomienne uczucia i przeżywać
ich bolączki ze łzami w oczach, ale jednocześnie jakoś tak się ich lubi. Chyba właśnie
przez tę ich beztroskę. Pozwalają sobie na bycie kimś, kim żaden normalny
człowiek nie będzie, bo – no właśnie – jest normalny. Ze sprawnie funkcjonującym
poczuciem moralności.
Agencja
wywiadowcza ISIS to bardzo krzywe, patologiczne zwierciadło MI6, a Sterling
Archer to karykatura Jamesa Bonda. Ale karykatura bardzo sprawnie skonstruowana
i zagrana, dzięki czemu potrafi szybko zaskarbić sobie sympatię (co nie zawsze
wychodzi nawet oficjalnym filmowym Jamesom Bondom). Jeśli więc ktoś szuka sobie
lekkiej, niezobowiązującej, generującej mnóstwo hermetycznych żartów rozrywki
na zimowe wieczory (och, kaman, mamy wrzesień, zimowe wieczory już niedługo!),
to Archer ma obecnie 10 sezonów, a na jeden sezon składa się średnio około dziesięciu
odcinków. Odcinki są krótkie, dwudziestominutowe, więc wciąga się je między
jednym łykiem kawy a drugim. Dzięki temu człowiek ani się obróci, a już czeka
na sezon jedenasty, zachodząc w głowę, o czym będzie – no bo można odnieść
wrażenie, że było już wszystko: narkotyki, mafie, piraci, klony, roboty, statki
kosmiczne, country, rodziny królewskie, celebryci, pościgi, eksplozje, no i oczywiście
dużo, dużo alkoholu. Ale ja i tak wiem, że Adam Reed nie powiedział jeszcze
ostatniego słowa.
–
Yup, yup, yup.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz