wtorek, 3 września 2019

"Afronauci. Z Zambii na Księżyc"


Autor: Bartek Sabela
Tytuł: Afronauci. Z Zambii na Księżyc
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2017
Wydawca: Czarne

Notka nie ma żadnego chwytliwego dopisku, bo to najlepsze – z Zambii na Księżyc – wykorzystał, niestety, autor.

Wobec Afronautów nie miałam w zasadzie żadnych szczególnych oczekiwań. To był taki zakup kompletnie w ciemno, bo po prostu zszokował mnie sam fakt istnienia astronautów w Zambii. Nie wiem wiele na temat historii państw afrykańskich, ale byłam niemal pewna, że gdyby istniał gdzieś tam program kosmiczny, chyba gdzieś w tak zwanym międzyczasie usłyszałabym o tym. Zaintrygowana więc tematem, sięgnęłam po lekturę.

I rzeczywiście, to nie do końca reportaż o zambijskim programie kosmicznym. To znaczy niby tak, ale ten program to nie do końca to, co zazwyczaj wyobrażamy sobie pod tym hasłem.
Sama właściwie nie wiem, czy Afronauci to śmieszna historia, czy może jednak okropnie smutna. A może inspirująca? W pewnych punktach chyba tak, ktoś mógłby ją tak odebrać. Bo to historia człowieka, który miał marzenie. Edward Mukuka Nkoloso, bohater narodowy, bojownik o wyzwolenie Zambii, bliski przyjaciel prezydenta Kennetha Kaundy, poza wszystkim innym był naukowcem. A przynajmniej tak o sobie myślał, a w realiach świeżo upieczonej Zambii to wystarczyło. I Edward Mukuka Nkoloso postanowił wysłać Zambijczyka na Księżyc. A potem na Marsa. Tak, to brzmi niedorzecznie. I owszem, w tamtym czasie brzmiało chyba jeszcze bardziej niedorzecznie. Ale Nkoloso się nie zniechęcał. Walczył o swoje mimo przeciwności, wzruszał ramionami, kiedy się z niego śmiali. A przecież podobno nie był wariatem.
Bartek Sabela udał się do Zambii – konkretnie do Lusaki – w poszukiwaniu prawdy o tym niezwykłym człowieku, zmarłym w XXXX roku. Czy jego misję zwieńczył sukces?
Cóż, prawdę mówiąc, trudno mi to stwierdzić. Z jednej strony, dotarł do kilku osób – do syna Nkoloso, do jednego z młodych astronautów, czy do Cuthberta Kolali, który… no cóż, który znał wielu ludzi. Z drugiej jednak, wiele drzwi pozostało przed reportażystą zamknięte. Nie udało się znaleźć pozostałości po tajnej bazie, w której Nkoloso prowadził prace nad rakietą, a relacje świadków (jeśli istotnie to byli świadkowie) są mocno niejasne i pełne luk, w dodatku trudno odróżnić prawdę od zmyśleń. Kiedy tak czyta się, z kim jeszcze Bartkowi Sabeli nie udało się spotkać, można odnieść wrażenie, że cały ten reportaż to obszerna relacja jego niepowodzenia.
Ale to nie jest takie proste.
Przede wszystkim, nawet jeśli nie rozwiewa wszystkich tajemnic, z całą pewnością autor opowiada fascynującą historię, której w innej sytuacji zapewne mogłabym nigdy nie poznać. I opowiada ją rzetelnie, na tyle, na ile to tylko możliwe. Do tego przybliża czytelnikowi jako taką Zambię. Jej skomplikowaną drogę do niepodległości, a także – i to było zaskakująco ciekawe – jej niesamowicie oryginalną religijność. Dziwne, podszyte niezwykle bogatą dotychczasową kulturą duchową, bardzo piękne chrześcijaństwo, mam wrażenie, że dużo bardziej szczere i pierwotne niż ten nasz europejski, zmanierowany katolicyzm. Jakby Zambijczycy lepiej zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi. Chociaż miałam wrażenie, że autor patrzy na to z lekkim poczuciem wyższości, z tej swojej cywilizowanej perspektywy.
Zresztą, było więcej momentów, w których czułam, że Bartek Sabela trochę płynie. Począwszy od graniczącego ze zdziwieniem opisywania otaczających go czarnych twarzy. Tak, autorze, jesteś w Zambii, ludzie wokół mają czarną skórę. To nie jest aż tak niezwykłe, żeby podkreślać to przy każdej okazji. W innym znów momencie mamy scenę, w której reportażysta rozmawia z Kolalą. Padają słowa o tym, że w Lusace mają teleskop i że znają technologie – i wtem pod autorem pęka krzesełko, a Kolala rzuca się naprzód, zaczyna wymachiwać rękami i krzyczeć: oto wypędza Złego, bo to on na pewno to krzesełko popsuł, bo Szatan nie chce, żeby gość z Polski napisał o Nkoloso. No i owszem, to ładny kontrast. Marzenie o byciu krajem przyszłości, a zaraz potem zabobon i prymitywne odczynianie klątw. Nie wspomnę o rozpadającym się krzesełku. Ale mi się tu od razu zapaliła lampka, no bo ten kontrast był aż za ładny, a scena sprawia wrażenie nadspodziewanie korzystnego zbiegu okoliczności. Ale nie wiem: może naprawdę tak było. Nie mam podstaw, żeby to kwestionować, poza tą głupią lampką.

Mimo ewentualnych mankamentów, Afronauci są książką wartą przeczytania. Nie dowiemy się z niej na pewno wszystkiego, ale i tak bardzo dużo. Nie wiem, może to samo zobaczę w krótkometrażowym filmie z 2013 roku Mukuka Nkoloso: The Afronaut. Jeszcze nie oglądałam, ale mam taki plan (o ile się zorientowałam, film jest bez problemu dostępny w internetach).
Te reportaż to takie zerknięcie przez uchylone drzwi do zupełnie innego świata, egzotycznego pod każdym względem. I zerknąwszy przez nie, trudno o tym świecie zapomnieć. Przeplata się w nim całe mnóstwo najróżniejszych emocji i gdzieś tam pojawia się w człowieku myśl, że chciałoby się, żeby Edward Mukuka Nkoloso zrealizował swój sen o Księżycu. Zasłużył na to.



Ludzie mówią, że czasami unosił włócznię i celował ostrzem w Księżyc. A potem brał zamach i z całych sił ciskał nią w Srebrny Glob. Gdy ktoś go wtedy zapytał, co robi, odpowiadał: „Spójrz na to drzewo. Ponieważ je widzę, mogę do niego dojść. Tak samo jest z Księżycem”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...