Autor: Bartek Sabela
Tytuł: Afronauci. Z Zambii na Księżyc
Miejsce
i rok wydania: Wołowiec
2017
Wydawca: Czarne
Notka
nie ma żadnego chwytliwego dopisku, bo to najlepsze – z Zambii na Księżyc
– wykorzystał, niestety, autor.
Wobec
Afronautów nie miałam w zasadzie żadnych szczególnych oczekiwań. To był
taki zakup kompletnie w ciemno, bo po prostu zszokował mnie sam fakt istnienia
astronautów w Zambii. Nie wiem wiele na temat historii państw afrykańskich, ale
byłam niemal pewna, że gdyby istniał gdzieś tam program kosmiczny, chyba gdzieś
w tak zwanym międzyczasie usłyszałabym o tym. Zaintrygowana więc tematem,
sięgnęłam po lekturę.
I
rzeczywiście, to nie do końca reportaż o zambijskim programie kosmicznym. To znaczy
niby tak, ale ten program to nie do końca to, co zazwyczaj wyobrażamy sobie pod
tym hasłem.
Sama
właściwie nie wiem, czy Afronauci to śmieszna historia, czy może jednak
okropnie smutna. A może inspirująca? W pewnych punktach chyba tak, ktoś mógłby
ją tak odebrać. Bo to historia człowieka, który miał marzenie. Edward Mukuka
Nkoloso, bohater narodowy, bojownik o wyzwolenie Zambii, bliski przyjaciel
prezydenta Kennetha Kaundy, poza wszystkim innym był naukowcem. A przynajmniej
tak o sobie myślał, a w realiach świeżo upieczonej Zambii to wystarczyło. I
Edward Mukuka Nkoloso postanowił wysłać Zambijczyka na Księżyc. A potem na
Marsa. Tak, to brzmi niedorzecznie. I owszem, w tamtym czasie brzmiało chyba jeszcze
bardziej niedorzecznie. Ale Nkoloso się nie zniechęcał. Walczył o swoje mimo
przeciwności, wzruszał ramionami, kiedy się z niego śmiali. A przecież podobno
nie był wariatem.
Bartek
Sabela udał się do Zambii – konkretnie do Lusaki – w poszukiwaniu prawdy o tym
niezwykłym człowieku, zmarłym w XXXX roku. Czy jego misję zwieńczył sukces?
Cóż,
prawdę mówiąc, trudno mi to stwierdzić. Z jednej strony, dotarł do kilku osób –
do syna Nkoloso, do jednego z młodych astronautów, czy do Cuthberta Kolali, który…
no cóż, który znał wielu ludzi. Z drugiej jednak, wiele drzwi pozostało przed reportażystą
zamknięte. Nie udało się znaleźć pozostałości po tajnej bazie, w której Nkoloso
prowadził prace nad rakietą, a relacje świadków (jeśli istotnie to byli świadkowie)
są mocno niejasne i pełne luk, w dodatku trudno odróżnić prawdę od zmyśleń.
Kiedy tak czyta się, z kim jeszcze Bartkowi Sabeli nie udało się spotkać, można
odnieść wrażenie, że cały ten reportaż to obszerna relacja jego niepowodzenia.
Ale
to nie jest takie proste.
Przede
wszystkim, nawet jeśli nie rozwiewa wszystkich tajemnic, z całą pewnością autor
opowiada fascynującą historię, której w innej sytuacji zapewne mogłabym nigdy
nie poznać. I opowiada ją rzetelnie, na tyle, na ile to tylko możliwe. Do tego
przybliża czytelnikowi jako taką Zambię. Jej skomplikowaną drogę do
niepodległości, a także – i to było zaskakująco ciekawe – jej niesamowicie
oryginalną religijność. Dziwne, podszyte niezwykle bogatą dotychczasową kulturą
duchową, bardzo piękne chrześcijaństwo, mam wrażenie, że dużo bardziej szczere
i pierwotne niż ten nasz europejski, zmanierowany katolicyzm. Jakby Zambijczycy
lepiej zrozumieli, o co w tym wszystkim chodzi. Chociaż miałam wrażenie, że
autor patrzy na to z lekkim poczuciem wyższości, z tej swojej cywilizowanej
perspektywy.
Zresztą,
było więcej momentów, w których czułam, że Bartek Sabela trochę płynie.
Począwszy od graniczącego ze zdziwieniem opisywania otaczających go czarnych
twarzy. Tak, autorze, jesteś w Zambii, ludzie wokół mają czarną skórę. To nie
jest aż tak niezwykłe, żeby podkreślać to przy każdej okazji. W innym znów
momencie mamy scenę, w której reportażysta rozmawia z Kolalą. Padają słowa o
tym, że w Lusace mają teleskop i że znają technologie – i wtem pod autorem pęka
krzesełko, a Kolala rzuca się naprzód, zaczyna wymachiwać rękami i krzyczeć:
oto wypędza Złego, bo to on na pewno to krzesełko popsuł, bo Szatan nie chce,
żeby gość z Polski napisał o Nkoloso. No i owszem, to ładny kontrast. Marzenie
o byciu krajem przyszłości, a zaraz potem zabobon i prymitywne odczynianie
klątw. Nie wspomnę o rozpadającym się krzesełku. Ale mi się tu od razu zapaliła
lampka, no bo ten kontrast był aż za ładny, a scena sprawia wrażenie nadspodziewanie
korzystnego zbiegu okoliczności. Ale nie wiem: może naprawdę tak było. Nie mam
podstaw, żeby to kwestionować, poza tą głupią lampką.
Mimo
ewentualnych mankamentów, Afronauci są książką wartą przeczytania. Nie
dowiemy się z niej na pewno wszystkiego, ale i tak bardzo dużo. Nie wiem, może
to samo zobaczę w krótkometrażowym filmie z 2013 roku Mukuka Nkoloso: The
Afronaut. Jeszcze nie oglądałam, ale mam taki plan (o ile się
zorientowałam, film jest bez problemu dostępny w internetach).
Te
reportaż to takie zerknięcie przez uchylone drzwi do zupełnie innego świata,
egzotycznego pod każdym względem. I zerknąwszy przez nie, trudno o tym świecie
zapomnieć. Przeplata się w nim całe mnóstwo najróżniejszych emocji i gdzieś tam
pojawia się w człowieku myśl, że chciałoby się, żeby Edward Mukuka Nkoloso
zrealizował swój sen o Księżycu. Zasłużył na to.
Ludzie
mówią, że czasami unosił włócznię i celował ostrzem w Księżyc. A potem brał
zamach i z całych sił ciskał nią w Srebrny Glob. Gdy ktoś go wtedy zapytał, co
robi, odpowiadał: „Spójrz na to drzewo. Ponieważ je widzę, mogę do niego dojść.
Tak samo jest z Księżycem”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz