sobota, 7 lipca 2018

Najdłuższa deska IN SPACE, czyli "Chłopiec i jego czołg"


Autor: Leo Frankowski
Tytuł: Chłopiec i jego czołg
Tytuł oryginału: A Boy and His Tank
Tłumaczenie: Przemysław Bieliński
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2002
Wydawca: ISA

Och, żarcik z najdłuższą deską jest dość czerstwy, ale nie mogłam się powstrzymać. Bo wiecie, taka najdłuższa deska jest w chyba sztandarowej kaszubskiej atrakcji turystycznej: w Szymbarku. I wciąż zachodzę w głowę, dlaczego ludzie zjeżdżają się, żeby obejrzeć deskę. Nawet jeśli to długa deska. Ale łotewer. Tak naprawdę chodzi mi tu tylko o powiązanie deski, Szymbarku i Kaszubów z książką.
Bo Chłopiec i jego czołg to właśnie to: Kaszubi w kosmosach. I muszę tu zacząć od tego, że pomysł uważam za fenomenalny. W ogóle branie na tapetę ciekawych mniejszości to niezła myśl, bo kryje się w nich niesamowity potencjał na oryginalną opowieść. Tak też jest w przypadku Kaszubów. W ogóle myślę, że ludzie w Polsce i na świecie niewiele wiedzą o Kaszubach. Bah, od paru lat jestem dumną trójmiejszczanką (trójmieszczką...?), a też nie mam o nich większego pojęcia. To ludzie, którzy kojarzą się głównie z kwiecistym haftem, tabaką i truskawkami. I tu druga rzecz: wrzucenie ich w realia science-fiction, tak kontrastujące ze stereotypowym wyobrażeniem Kaszuba, to po prostu genialna idea. Aż trochę boli, że zrodziła się za oceanem. Nasi rodzimi twórcy fantastyki powinni się wstydzić, że przepuścili taki potencjał.
Boli tym bardziej, że nie wątpię, iż nasi rodzimi twórcy zrealizowaliby ten pomysł bez porównania lepiej.
Leo Frankowski miał polskie korzenie i, jak się zdaje, bez skrępowania wykorzystywał to w swojej twórczości. Jego najsłynniejszy cykl sci-fi traktuje o polskim inżynierze, który przenosi się w czasie do trzynastowiecznej Polski i miesza w historii. W Chłopcu… tej polskości jest nieco mniej, ale też się przewija. Niemniej nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to jednak pisanina kogoś, kto w sumie sam nigdy w Polsce nie był i nie jestem przekonana, czy spotkał w życiu jakiegokolwiek Kaszuba. A już zupełnie jestem pewna, że nie widział nigdy deski z Szymbarku.
Jego Kaszubi robią fajne wrażenie na pierwszy rzut oka: historia tego, jak dostali się w kosmosy i jak wylądowali na swojej planecie, a także jak sobie na tej planecie poradzili, jest fajna i pomysłowa. Opisywana mniejszość ma charakterek i łatwo się nie poddaje, całkiem zgrabnie łącząc w sobie kaszubskość z polskością. Schody zaczynają się, kiedy czytelnik pozna już to tło historyczne (a to następuje dość prędko, no bo cóż – taka natura wszelkiego rodzaju teł, no nie? To tylko wstępy do właściwej opowieści) i czas poznać naszego głównego bohatera, Mikołaja.
Mikołaj jest kompletnie bez wyrazu. Ot, bohaterski bohater, którego chcą przelecieć wszystkie cytate panienki w okolicy, potrafi przechytrzyć najcwańsze komputery, ma oczywiście talent do dyplomacji, wojaczki i czego tylko dusza zapragnie. A jeśli zdarzą mu się jakieś chwile słabości, to tylko go uczłowiecza i sprawia, że cycate panienki z okolicy chcą go przelecieć jeszcze bardziej. To takie „męskie pisanie” w najgorszym tego sformułowania znaczeniu. Kiedy narrator skupia się na akcji, rozwałkach czołgów i wybuchach, jest nieźle. Bez jakiegoś szczególnego kunsztu, ale nieźle i przyjemnie się czyta. A kiedy mamy budowanie bohaterów i relacji między nimi – mam ochotę płakać. Wszelkiego rodzaju emocje – i to mam na myśli naprawdę wszelkiego, zarówno te towarzyszące życiu w związku, jak i te wynikające z otaczającej bohaterów wojny – są podane w sposób maksymalnie lakoniczny, przez co kompletnie nie działają. Niby żołnierze serbscy gwałcą chorwackich jeńców, a jakoś wywołuje to tyle uczuć, co gdyby nie powiedzieli „na zdrowie”, kiedy bohater kichnął. Podobnie wygląda sprawa z rozterkami miłosnymi.
A gdybym miała być czepialska, to bym powiedziała, że autor zdecydowanie pisze „po męsku”, bo żadna rozsądna kobieta nie napisałaby bzdury o tym, jak to Mikołaj w ramach ćwiczeń biegnie przez jakieś łąki, a obok niego biegnie topless jego wielkocyca trenerka. Bo kobieta by wiedziała, że dla wielkocycej trenerki bieganie bez żadnego podtrzymania tych cycków byłoby mega niekomfortowe.
No ale okej, piersi się bimbają na boki, więc jest dobrze, prawda. Mi jest nieprzyjemnie na samą myśl o tym.

Acz, żeby było zabawniej, tak naprawdę w powieści nie ma żadnej zdrożnej sceny – ogólnie całość, mimo że mogłaby uderzyć zarówno w całkiem rozbuchaną erotykę jak i pełnokrwistą jatkę, trzyma się na poziomie PEGI 13. Kurtyna zapada za każdym razem, kiedy między postaciami ma do czegoś dojść, a jeśli chodzi o bitwy… cóż, sporo się o nich gada, a podczas ich trwania dużo jest dronów, laserów i programowania, ale rzeczywistych zgonów i tragedii jakby mniej. Prawdę mówiąc, to wszystko wygląda trochę jak pisane przez albo dla trzynastolatków. To ciekawe, bo przecież w momencie premiery powieści autor miał pięćdziesiąt sześć lat.

Ale, żeby nie było: powieść bardzo szybko, lekko się czyta. To po prostu typowe, wakacyjne czytadło: człowiek niezbyt się w to wszystko angażuje, ale jednak zawsze to jakieś umilenie sobie czasu. Pod słabymi bohaterami i niegramotnymi emocjami jest całkiem spora dawka fajnej akcji i świetnych pomysłów. Zresztą, dzięki takiemu rozkładowi akcentów, jedne z najlepszych jak dla mnie fragmentów to były te, gdzie… autor wpakował w usta bohaterów ewidentną ekspozycję! Hah! Bo ta ekspozycja była mega ciekawa. To w ekspozycji „ukrytej” w dialogach przeczytałam o przekręcie starego Kaszuba i o układzie z Japończykami. Do tej pory nie mogę przestać rechotać z tego motywu. I pal sześć, że to było tak źle napisane – pomysł naprawdę świetny.

Przyznam, że chętnie bym sięgnęła po dalsze tomy Chłopca…, bo Wikipedia mówi mi, że powstały jeszcze dwa. Tyle tylko, że, jak się zdaje, nie zostały przełożone na język polski. Z drugiej strony, patrząc na językowy kunszt Chłopca…, być może bym sobie poradziła z oryginałami. Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że to tłumacz aż tak uprościł, podczas gdy w rzeczywistości Leo Frankowski napisał powieść subtelną i pełną językowych zawijasów.
Warto. Naprawdę myślę, że warto czasem poczytać sobie coś takiego i nie żałuję ani chwili spędzonej nad lekturą. Nie liczę tego nawet jako guilty pleasure, bo ani trochę nie czuję się guilty.



– Numer 04056239, niniejszym zostajesz włączony do Kaszubskich Sił Ekspedycyjnych po stronie chorwackiej, wobec których będziesz całkowicie lojalny. Twój bojowy kod danych to 58294. Trwale usuń z pamięci wszystkie inne kody. Czy przysięgasz lojalność Kaszubskim Siłom Zbrojnym? – sierżant wyrecytował to wszystko jak oklepaną formułkę.
– PRZYSIĘGAM – odparł czołg cienkim, blaszanym głosem.

1 komentarz:

  1. Kaszubi w kosmosie? Brzmi bombowo. I to napisane przez autora, który co prawda ma polskie korzenie, ale urodził się w USA. Ma nawet całą drugą serię o inżynierze, który trafia do Polskie XIII wieku. Szaleństwo. Ja mam do Kaszubów sporo sympatii i sentyment to tamtych okolic.

    Zdecydowanie pomyślę nad sprowadzeniem sobie tej książki. No i ciekaw jestem, czy tytuł to nawiązanie do Ellisona.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...