Autor: Leo
Frankowski
Tytuł:
Chłopiec i jego czołg
Tytuł oryginału:
A Boy and His Tank
Tłumaczenie:
Przemysław Bieliński
Miejsce i rok wydania:
Warszawa 2002
Wydawca:
ISA
Och, żarcik z
najdłuższą deską jest dość czerstwy, ale nie mogłam się powstrzymać. Bo wiecie,
taka najdłuższa deska jest w chyba sztandarowej kaszubskiej atrakcji
turystycznej: w Szymbarku. I wciąż zachodzę w głowę, dlaczego ludzie zjeżdżają
się, żeby obejrzeć deskę. Nawet jeśli to długa deska. Ale łotewer. Tak naprawdę
chodzi mi tu tylko o powiązanie deski, Szymbarku i Kaszubów z książką.
Bo Chłopiec i jego czołg to właśnie to:
Kaszubi w kosmosach. I muszę tu zacząć od tego, że pomysł uważam za
fenomenalny. W ogóle branie na tapetę ciekawych mniejszości to niezła myśl, bo
kryje się w nich niesamowity potencjał na oryginalną opowieść. Tak też jest w
przypadku Kaszubów. W ogóle myślę, że ludzie w Polsce i na świecie niewiele
wiedzą o Kaszubach. Bah, od paru lat jestem dumną trójmiejszczanką (trójmieszczką...?), a też nie
mam o nich większego pojęcia. To ludzie, którzy kojarzą się głównie z
kwiecistym haftem, tabaką i truskawkami. I tu druga rzecz: wrzucenie ich w
realia science-fiction, tak kontrastujące ze stereotypowym wyobrażeniem
Kaszuba, to po prostu genialna idea. Aż trochę boli, że zrodziła się za
oceanem. Nasi rodzimi twórcy fantastyki powinni się wstydzić, że przepuścili
taki potencjał.
Boli tym bardziej,
że nie wątpię, iż nasi rodzimi twórcy zrealizowaliby ten pomysł bez porównania lepiej.
Leo Frankowski miał
polskie korzenie i, jak się zdaje, bez skrępowania wykorzystywał to w swojej
twórczości. Jego najsłynniejszy cykl sci-fi traktuje o polskim inżynierze,
który przenosi się w czasie do trzynastowiecznej Polski i miesza w historii. W Chłopcu… tej polskości jest nieco mniej,
ale też się przewija. Niemniej nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to jednak
pisanina kogoś, kto w sumie sam nigdy w Polsce nie był i nie jestem przekonana,
czy spotkał w życiu jakiegokolwiek Kaszuba. A już zupełnie jestem pewna, że nie
widział nigdy deski z Szymbarku.
Jego Kaszubi robią
fajne wrażenie na pierwszy rzut oka: historia tego, jak dostali się w kosmosy i
jak wylądowali na swojej planecie, a także jak sobie na tej planecie poradzili,
jest fajna i pomysłowa. Opisywana mniejszość ma charakterek i łatwo się nie
poddaje, całkiem zgrabnie łącząc w sobie kaszubskość z polskością. Schody
zaczynają się, kiedy czytelnik pozna już to tło historyczne (a to następuje
dość prędko, no bo cóż – taka natura wszelkiego rodzaju teł, no nie? To tylko
wstępy do właściwej opowieści) i czas poznać naszego głównego bohatera,
Mikołaja.
Mikołaj jest
kompletnie bez wyrazu. Ot, bohaterski bohater, którego chcą przelecieć
wszystkie cytate panienki w okolicy, potrafi przechytrzyć najcwańsze komputery,
ma oczywiście talent do dyplomacji, wojaczki i czego tylko dusza zapragnie. A
jeśli zdarzą mu się jakieś chwile słabości, to tylko go uczłowiecza i sprawia,
że cycate panienki z okolicy chcą go przelecieć jeszcze bardziej. To takie „męskie
pisanie” w najgorszym tego sformułowania znaczeniu. Kiedy narrator skupia się
na akcji, rozwałkach czołgów i wybuchach, jest nieźle. Bez jakiegoś
szczególnego kunsztu, ale nieźle i przyjemnie się czyta. A kiedy mamy budowanie
bohaterów i relacji między nimi – mam ochotę płakać. Wszelkiego rodzaju emocje –
i to mam na myśli naprawdę wszelkiego, zarówno te towarzyszące życiu w związku,
jak i te wynikające z otaczającej bohaterów wojny – są podane w sposób
maksymalnie lakoniczny, przez co kompletnie nie działają. Niby żołnierze
serbscy gwałcą chorwackich jeńców, a jakoś wywołuje to tyle uczuć, co gdyby nie
powiedzieli „na zdrowie”, kiedy bohater kichnął. Podobnie wygląda sprawa z
rozterkami miłosnymi.
A gdybym miała być czepialska,
to bym powiedziała, że autor zdecydowanie pisze „po męsku”, bo żadna rozsądna
kobieta nie napisałaby bzdury o tym, jak to Mikołaj w ramach ćwiczeń biegnie
przez jakieś łąki, a obok niego biegnie topless jego wielkocyca trenerka. Bo
kobieta by wiedziała, że dla wielkocycej trenerki bieganie bez żadnego
podtrzymania tych cycków byłoby mega niekomfortowe.
No ale okej, piersi
się bimbają na boki, więc jest dobrze, prawda. Mi jest nieprzyjemnie na samą myśl o tym.
Acz, żeby było
zabawniej, tak naprawdę w powieści nie ma żadnej zdrożnej sceny – ogólnie całość,
mimo że mogłaby uderzyć zarówno w całkiem rozbuchaną erotykę jak i pełnokrwistą
jatkę, trzyma się na poziomie PEGI 13. Kurtyna zapada za każdym razem, kiedy
między postaciami ma do czegoś dojść, a jeśli chodzi o bitwy… cóż, sporo się o
nich gada, a podczas ich trwania dużo jest dronów, laserów i programowania, ale
rzeczywistych zgonów i tragedii jakby mniej. Prawdę mówiąc, to wszystko wygląda
trochę jak pisane przez albo dla trzynastolatków. To ciekawe, bo przecież w
momencie premiery powieści autor miał pięćdziesiąt sześć lat.
Ale, żeby nie było:
powieść bardzo szybko, lekko się czyta. To po prostu typowe, wakacyjne
czytadło: człowiek niezbyt się w to wszystko angażuje, ale jednak zawsze to
jakieś umilenie sobie czasu. Pod słabymi bohaterami i niegramotnymi emocjami
jest całkiem spora dawka fajnej akcji i świetnych pomysłów. Zresztą, dzięki
takiemu rozkładowi akcentów, jedne z najlepszych jak dla mnie fragmentów to
były te, gdzie… autor wpakował w usta bohaterów ewidentną ekspozycję! Hah! Bo
ta ekspozycja była mega ciekawa. To w ekspozycji „ukrytej” w dialogach
przeczytałam o przekręcie starego Kaszuba i o układzie z Japończykami. Do tej
pory nie mogę przestać rechotać z tego motywu. I pal sześć, że to było tak źle
napisane – pomysł naprawdę świetny.
Przyznam, że
chętnie bym sięgnęła po dalsze tomy Chłopca…,
bo Wikipedia mówi mi, że powstały jeszcze dwa. Tyle tylko, że, jak się zdaje,
nie zostały przełożone na język polski. Z drugiej strony, patrząc na językowy
kunszt Chłopca…, być może bym sobie
poradziła z oryginałami. Bo jakoś nie chce mi się wierzyć, że to tłumacz aż tak
uprościł, podczas gdy w rzeczywistości Leo Frankowski napisał powieść subtelną
i pełną językowych zawijasów.
Warto. Naprawdę
myślę, że warto czasem poczytać sobie coś takiego i nie żałuję ani chwili
spędzonej nad lekturą. Nie liczę tego nawet jako guilty pleasure, bo ani trochę nie czuję się guilty.
– Numer 04056239, niniejszym zostajesz włączony do
Kaszubskich Sił Ekspedycyjnych po stronie chorwackiej, wobec których będziesz
całkowicie lojalny. Twój bojowy kod danych to 58294. Trwale usuń z pamięci
wszystkie inne kody. Czy przysięgasz lojalność Kaszubskim Siłom Zbrojnym? –
sierżant wyrecytował to wszystko jak oklepaną formułkę.
– PRZYSIĘGAM – odparł czołg cienkim, blaszanym głosem.
Kaszubi w kosmosie? Brzmi bombowo. I to napisane przez autora, który co prawda ma polskie korzenie, ale urodził się w USA. Ma nawet całą drugą serię o inżynierze, który trafia do Polskie XIII wieku. Szaleństwo. Ja mam do Kaszubów sporo sympatii i sentyment to tamtych okolic.
OdpowiedzUsuńZdecydowanie pomyślę nad sprowadzeniem sobie tej książki. No i ciekaw jestem, czy tytuł to nawiązanie do Ellisona.