(źródło) |
Tak się złożyło, że
miałam okazję obejrzeć wreszcie kolejny z pozasagowych filmów spod znaku
Gwiezdnych Wojen. Trudno mi określić, jakie miałam oczekiwania: z jednej
strony, tak na wszelki wypadek nie liczyłam na wiele. Z drugiej jednak – trudno
było zachować obojętność, skoro mieliśmy zobaczyć młodość tak legendarnych
postaci jak Han Solo (Alden
Ehrenreich) czy Lando Calrissian. Bo to zupełnie inny film niż Huncwot 1 – w tamtym bowiem dostaliśmy
pakiet zupełnie nowych, budowanych od zera postaci. Mogły wypalić, mogły nie –
ale człowiek nie miał podstaw, żeby się jakoś szczególnie nastawiać. Tutaj
wręcz przeciwnie: mam wrażenie, że połowa zainteresowania filmem wynikała
właśnie z faktu, że kamaaaan, HAN SOLO! Skoro o młodości Vadera zrobili całą
trylogię, Han Solo zasługiwał przynajmniej na jeden film, no nie?
…i teraz tak sobie
myślę, że może zredukowanie historii Hana do tego jednego filmu było
zasadniczym błędem?
Nie chodzi o to, że
Solo to zła rzecz. Ma sporo plusów, o
których później wspomnę. Ale kiedy myślę o Hanie Solo, widzę jego życie jako
cykl przygód łotrzyka-przemytnika, co tak prawdę mówiąc najlepiej chyba sprawdziłoby
się w serialu. Na spokojnie można by wtedy pokazać relacje Hana i Lando, a
także to, jak z poczciwego chłopca o złotym serduszku nasz bohater stał się
cynicznym cwaniaczkiem. Bo po filmie dość trudno mi połączyć młodego Solo z tym
znanym z oryginalnej trylogii. Oczywiście, twórcy postarali się o to, żeby
wyeksponować te powiązania: a więc milion razy słyszałam o byciu najlepszym
pilotem w galaktyce, podkreślono pokonanie trasy na Kessel w dwanaście parseków
(śmiesznostka taka, bo parseki to jednostki odległości, jak nie przymierzając
lata świetlne), byliśmy też świadkami gry o Sokoła Millennium. I niby fajnie,
ale dla mnie to było za dużo grzybków w barszcz. Jakby wszystkie dokonania Hana
Solo – te, o których będzie się mówić po latach – miały miejsce w ciągu kilku
dni jego życia, a potem…? Cóż, potem już najwyraźniej nic ciekawego nie zrobił.
Wpakowanie wszystkiego do jednego, dwugodzinnego worka sprawiło, że te
nawiązania stały się nachalne i pospieszne, trochę na odwal się.
(źródło) |
Ten pośpiech szczególnie
mnie zabolał w przypadku Lando
(fantastyczny Donald Glover). Bo to świetna postać. Był rewelacyjny w
oryginalnej trylogii, a jego nowe wcielenie nie jest ani na jotę gorsze. Donald
Glover totalnie dał radę i każda scena z Lando była sceną przefajną. Niestety,
było go w filmie zdecydowanie za mało. Relacja Lando z Hanem wypadła przez to
skrótowo i powierzchownie, podczas gdy tutaj akurat liczyłabym na bardzo wiele,
bo wszak tych dwóch łączyła długoletnia i, jak mniemam, niełatwa przyjaźń.
Tymczasem trudno mi było jakoś to wszystko kupić. Prawdę mówiąc, totalnie
poszłabym na spinoff o Lando. Do dzieła, Disneyu!
Więcej uwagi
poświęcono Qi’rze (Emilia Clarke) –
dzięki temu zresztą ten wątek, choć pierwotnie mało mnie interesował, okazał
się koniec końców jednym z lepszych, jako że był wyraźnie bardziej dopracowany.
Zresztą, Qi’ra zaserwowała mi jedno z największych zaskoczeń tego filmu – i to bardzo,
bardzo na plus.
Innym zaskoczeniem
był Beckett (Woody Harrelson). Jak
się zastanowić, pewnie było to do przewidzenia, bo wynikało bardzo mocno z
tego, co przez większość filmu ta postać podkreślała, niemniej spodziewałam się
raczej kogoś w typie Yondu ze Strażników
Galaktyki, a film zaoferował mi coś zupełnie innego.
Aha, film
oczywiście ma też kolejnego droida – to już chyba taka zasada, że w drużynie
musi być droid. Jakieś zastępstwo dla C3PO i R2D2. No i po raz kolejny jest to
całkiem udana postać – L3 (Phoebe
Waller-Bridge). Zupełnie inna niż K-2SO z Hultaja
1, ale też interesująca z tą swoją obsesją na punkcie wielkiej rewolucji i
wyzwalania pobratymców z białkowej niewoli. W sumie to nawet coś nowego: droid
z niesamowicie wyrazistą osobowością, który postępuje tak jak postępuje nie ze
względu na program, tylko tak po prostu, bo taki jest.
Na tle tych wszystkich
postaci – które były świetne, choć nie wykorzystano ich potencjału – Han wypada
po prostu blado.
(źródło) |
Jeśli zaś chodzi o
samą historię, to mam mieszane uczucia. Mamy w Solo chyba przede wszystkim poruszoną problematykę wyzysku i
niewolnictwa – i to w wieloraki sposób, bo każdy z bohaterów w jakiś sposób się
z tym zmaga. Począwszy od L3, a na Hanie kończąc, że nie wspomnę o Qi’rze,
która przecież też jest czyjąś własnością, nawet jeśli traktuje się ją dość
dobrze. Wciąż jednak mam wrażenie, że film serwuje nam ciężki temat, ale w
dziwnie lekki, czasem nawet zabawny sposób. No bo całą tę droidową rewolucję
trudno traktować poważnie – a szkoda, bo ja bym chciała się na tym trochę
skupić i jednak móc zgłębić istotę dramatu, z jakim na co dzień zmagają się
starwarsowe roboty. Ten dysonans mnie trochę boli, bo przez tę pobieżność i
humor trudno mi było wykrzesać z siebie emocje, kiedy następowały jakieś
dramatyczne wydarzenia. A z kolei ze względu na tę trudność z emocjonalnym
zaangażowaniem – historia tu i ówdzie nieco mi się ciągnęła. A to bardzo
niedobrze, jeśli najsłynniejsza kinowa space opera… nudzi.
Na szczęście im
dalej tym lepiej – końcowe rozwałki i twisty naprawdę dawały radę i oglądanie
tego zapewniło bardzo dużo frajdy.
Cały czas nie umiem
powiedzieć, jak oceniam ten film. Ma sporo fajnych elementów: ciekawe postaci,
nieoczekiwane zwroty akcji, dużo dynamicznych piu-piu w kosmosach i całkiem
poważną, trudną problematykę gdzieś w tle. Jednocześnie główny bohater jest
mocno nijaki, a większość tematów i wątków upchnięta ciasno w zbyt krótkim
czasie antenowym jest siłą rzeczy potraktowana rozczarowująco pobieżnie.
Niemniej oglądało
się przyjemnie i będę teraz trzymać kciuki za dalsze pojawienia Lando w tym
uniwersum.
– I heard a story about you. I was wondering if it's
true.
– Everything you've heard about me is true.
Ooo, mam bardzo podobne odczucia ogólne (co przy Star Warsach nam się akurat rzadko zdarza XD). To znaczy ten film mnie nie bolał, nie usiłowałam zerkać na zegarek, nie bawiłam się źle, nawet jeśli przewidziałam plot twisty, to mnie z tego powodu nie żenowały, bo że coś jest bardziej czy mniej przewidywalne, wcale nie znaczy, że złe - czasem człowiek wręcz czeka na ulubiony motyw. Ale właśnie, po seansie w głowie zostało niewiele. Fabułę pamiętam, bo była prosta, wrażenia to jednak raczej obrazki. Natomiast to, co mi się podoba w Stories i co chyba po Rouge One Solo potwierdza, to wyraźna gatunkowość tych filmów. Najpierw dostaliśmy kino wojenne spod znaku inspiracji Siedmioma wspaniałymi, Tylko dla orłów czy O jeden most za daleko (oczywiście w wersji light, mam dość rozsądku, żeby nie przeprowadzać prostych analogii), a teraz mamy taką łotrzykowsko-awanturniczą opowiastkę a la seria Ocean's, trochę - sięgając dalej - Robin Hooda. To uważam za największą wartość serii, bo kina gatunkowego trochę mi brakuje w czasach, gdzie wszystko musi być "inaczej" i wszystko musi "podejmować dyskurs".
OdpowiedzUsuńO, a o Robin Hoodzie nawet z Fraa rozmawialiśmy podczas reklam. Tylko nam rozmowa zeszła na tę wersję z Costnerem i Fraa zadała mi pytanie czy ja pamiętam z tego filmu jakąkolwiek kwestię Costnera. No i ni ciula nie pamiętam. Nawet sceny z nim sobie przypomnieć nie mogę, pamiętam te z Morganem Freemanem, nawet te ze Slaterem, a Costner się rozmemłał. I w sumie podobnie mam w Solo z Solo. Niby oglądałem wczoraj, ale sam główny bohater jest tak nijaki, że niewiele z niego pamiętam. Poza tym odnoszę wrażenie, że on w sumie niczego wielkiego nie dokonał. Więcej o nim mówili inni i on sam o sobie, niż faktycznie robił. Ciągle albo sam mówi, albo ktoś o nim mówi, że jest rewelacyjnym pilotem. Gdzie mi to ktoś pokazuje? Ja chcę to zobaczyć. Pamiętacie scenę, kiedy w Przebudzeniu mocy Rey odpaliła Sokoła i pokazała, że potrafi latać? A to piruecik strzeliła, a to przeleciała przez szczątki niszczyciela, a to cuda wianki utkała. A Han miał jeden moment, kiedy najpierw przerobił Sokoła na paletkę do tenisa stołowego(fajne, więcej!), a potem zrobił Tokio drift. I pozamiatane. Nic więcej. Kurde, chcę więcej od kogoś określanego mianem najlepszego pilota! Nawet jego legendarny przelot polegał nie na umiejętnościach pilota, a L3, która wytyczyła trasę i tym soczku wrzuconym do reaktora, trochę nie masz się Han czym chwalić.
UsuńHa, o tym aspekcie nie pomyślałam, ale faktycznie coś w tym jest - w ogóle w takim kinie. Kiedyś, pamiętam, rozmawialiśmy o tym przy okazji Galavanta, że strasznie trudno jest wykreować główną postać, jeśli ma być jedna i ma spełniać wymogi amanta (było coś o tym, że chociaż sam Galavant nie jest postacią słabą, źle zagraną czy płaską, to jednak wypada słabo w ekipie). Pewnie potrzeba do tego wybitnej osobowości... No a cóż, ta kreacja jest po prostu poprawna. Chociaż dla mnie wielka ulga, że Ehrenreich grał postać, a nie Harrisona Forda, bo tego się obawiałam.
Usuń