Autor:
praca zbiorowa
Tytuł:
Skafander i melonik
Miejsce i rok wydania:
Katowice 2018
Wydawca:
Śląski Klub Fantastyki
Nie ukrywam, że do
antologii ŚKF-u miałam ambiwalentny stosunek: z jednej strony wiem, że
przynajmniej część autorów pisze fajnie – no bo ich czytałam w innych miejscach
i mniej-więcej wiedziałam, czego się spodziewać. Z drugiej strony, to
antologia. A antologie to zawsze śliskie sprawy, no bo wielu autorów, wiele
wątków, różne klimaty i zawsze istnieje ryzyko, że po prostu nie dam rady się
wkręcić w żadną opowieść.
Tutaj dodatkowego
niebezpieczeństwa upatrywałam w tytule, a zarazem motywie przewodnim książki:
ów skafander i melonik. Najzwyczajniej w świecie bałam się, że dostanę zalew
wtórnego steampunku, gdzie oczywiście któryś z bohaterów będzie musiał nosić
melonik bo tak, i nic ciekawego z tego nie wyniknie.
Na szczęście
pomyliłam się wszędzie, gdzie tylko mogłam.
Przede wszystkim,
antologia zaskakuje wysokim poziomem i niebanalnymi pomysłami. Okazało się, że
narzucony motyw przewodni w żadnym razie nie ograniczył autorów, a wręcz
przeciwnie: sprowokował powstanie niesamowitych historii, ogromnie różnorodnych
i w większości wciągających. Po drugie, teksty są po prostu dobrze, sprawnie
napisane.
Tak naprawdę mam
wątpliwości tylko odnośnie do jednego tekstu: La Estrella Aleksandry Sokólskiej. Wciąż nie do końca umiem
powiedzieć, o co chodziło autorce. Czy to tekst o upadłej gwieździe, która
dostała ostatnią szansę, żeby jeszcze błysnąć? Czy może o trudnych relacjach
walczącej matki z córką? Bo ten motyw się pojawia, ale został zarysowany jakoś
tak blado i do niczego nie prowadzi, że właściwie nie wiem, czy nie jest
wrzucony w tekst zupełnie niepotrzebnie. I tak nic z niego nie wynika. Nie
zdołałam zaangażować się w tę relację, ani w ogóle poczuć sympatii do
któregokolwiek z bohaterów, łącznie z tytułową zapaśniczką. Na szczęście
opowiadanie było dość krótkie, wiec bez bólu się przez nie prześlizgnęłam.
W ogóle skoro już o
tym mówię, to wspomnę o pozostałych pojawieniach się cholitas w antologii: bo najwyraźniej te kobiety skradły serca
autorek. I wcale się nie dziwię – kiedy swego czasu trafiłam w internetach na
filmik z walecznymi Boliwijkami, też od razu pojawiła mi się myśl, że to
cholernie inspirujące i na pewno ma ogromny potencjał na tekst. Jak widać, nie
ja jedna tak poczułam: kobieta w meloniku i falbaniastych spódnicach pojawia
się także u Anny Łagan w tekście Ekonomia
to dolina niesamowitości – choć w zupełnie innym kontekście i bez walk. Zresztą,
jest to bardzo interesujące opowiadanie ze względu na głównego bohatera, Manu.
Po pierwsze, podoba mi się motyw androida, który jest zaprogramowany na
konkretne zadanie i zrobi wszystko, żeby to zadanie realizować – i mam tu na
myśli: naprawdę wszystko. Po drugie, w ogóle lubię nawiązania do hinduizmu i
takie a nie inne przedstawienie Manu.
(źródło) |
Trzecim tekstem z
udziałem Boliwijki w meloniku jest Matki
płaczą solą Alicji Tempłowicz. I tu przyznam, że nie miałam zaskoczenia:
spodziewałam się najwyższej półki i właśnie ją dostałam. To świetny,
przejmujący tekst, łączący współczesność z pradawnymi zaklęciami, zanurzony zarówno
w boliwijskiej geografii i religii, jak i w historii rozwoju języka,
w dodatku z miejsca czuje się sympatię do bohaterów. Czytałam z prawdziwą
przyjemnością, a koniec końców intryga przypominała mi Wrath of the Lich King, czyli jeden z dodatków do WoWa, tylko
rozegrany dużo bardziej gorzko. A jeśli dla kogoś to nieszczególna pochwała, to
tylko napomknę, że to wciąż jest mój ulubiony dodatek do WoWa, a WoW sam w
sobie zarobił już około 10 miliardów dolarów, więc cóż… można gadać, ale dobry
produkt jest po prostu dobrym produktem. I kiedy zaczęłam kolejne opowiadanie,
miałam myśl, że to trochę nieuczciwe, bo kilka pierwszych akapitów czytałam
wciąż pod wpływem Matek… i zupełnie
nie potrafiłam się skupić.
W opowiadaniu
Alicji Tempłowicz miałam nieodparte wrażenie, że autorka doskonale wie, o czym
pisze – nie epatowała riserczem, ale czułam, że wszystko, co czytam, jest
gruntownie sprawdzone i wiarygodne. Podobne wrażenie miałam przy tekście Jeden spalony rzut Krystyny
Chodorowskiej: czytając czułam, że mogę wierzyć narratorowi. Wierzyłam zarówno
w towarzyszące bohaterom emocje podczas skoku i prób ugaszenia pożaru, jak i w
techniczne detale opisujące całą procedurę. Dodatkowo pomysł widzenia syntetycznego
był po prostu świetny. Nasuwa się myśl, że to świetny komentarz do
współczesności i nie mogę się opędzić od porównania ze Star Trekiem, który
robił to w bardzo podobny sposób: uwydatniał aktualne bzduryzmy przenosząc je w
obce, futurystyczne scenerie. Bardzo fajnie rozegrane.
Z obcością wyraźnie
mierzą się trzy inne opowiadania ze zbioru: przede wszystkim muszę tu wymienić Zwierciadło w dziurce od klucza Marty
Magdaleny Lasik, które jest przesycone obcością zarówno w fabule jak i w
warstwie językowej. Bardzo pomysłowe i sprawnie, kompetentnie napisane, zostaje
w pamięci. Nawet jeśli sama intryga i wiszące nad Ziemią zagrożenie średnio
mnie ruszyły, to z całą pewnością odczułam potężną barierę, jaka wyrastała
między Kornelem a ludźmi, którzy – nawet choćby chcieli – nie byli w stanie go
zrozumieć. A on nie do końca potrafił zrozumieć ich, choć przecież dysponował
aparatem poznawczym, o którym ludziom się nie śniło. No i język przenosi
czytelnika od razu do tego dziwnego świata, w którym obcy żyją wśród nas.
(źródło) |
Mamy też Flaun Marty Potockiej – początkowo
czytałam je bez zbytniego zaangażowania, ale z czasem dość skutecznie mnie
wciągnęło i ani się obejrzałam, jak z przejęciem śledziłam losy nieco
psychopatycznego Fina i jego załogi. Pavel mnie niepokoił, a do Vogela czułam
podskórną niechęć. Dziwi mnie tylko, że załoga, choć niby kompetentna, tak
lekceważąco podchodziła do buzującego na planecie życia: ostateczne rozwiązanie
intrygi było czymś, na co w sumie bez większych rozkmin wpadłam jeszcze kiedy
Sofia biegła się ogrzać. Dlaczego im, fachowcom, tak długo to zajęło?
Trzeci tekst
naznaczony obcością, który akurat z tych trzech najmniej do mnie trafił, to
Ślady w popiele Karoliny Fedyk. Nie jest zły, ale jakoś bohaterami się nie
przejęłam, a na rozwiązanie intrygi znów wpadłam o wiele za wcześnie, żeby
później to zrobiło na mnie wrażenie. Losy krajów, o których w sumie nic nie
wiedziałam, nie zdołały mnie zaangażować. To, co polubiłam, to aurę
towarzyszącą Sandro. Budził niepokój i współczucie jednocześnie. Dziwną litość,
choć raczej to on mógłby się litować nad ludźmi.
Do wspomnienia
zostały mi jeszcze dwa opowiadania i nieprzypadkowo właśnie one: Detektyw Fiks i sprawa mechanicznego
skafandra Anny Hrycyszyn to najdłuższy z tekstów w antologii i był
dokładnie tym, czego się spodziewałam: przemyślany steampunk, sympatyczni
bohaterowie, unoszący się gdzieś nad wszystkim wątek romantyczny, który jednak
nie zdominował przygodowego charakteru całości. Z jednej strony, chciałabym poznać
więcej losów Fiksa i Jaśminy, bo nie mam ochoty się z nimi rozstawać. Z
drugiej, zastanawiam się, czy to by miało sens: czy teraz, kiedy czytelnik zna świat,
nie byłoby to wtórne, jak steampunkowa imitacja Sherlocka Holmesa czy innych
tego typu detektywistycznych opowieści? Cóż, wszystko w rękach autorki,
niemniej była to przyjemna lektura, która – mimo długości nie zdążyła się
znudzić.
(źródło) |
Jeśli zaś chodzi o Pościg Michała Cholewy, to obok
opowiadania Alicji Tempłowicz jest to chyba mój ulubiony tekst. I znów – nie miałam
tu zaskoczenia. To nie mój pierwszy kontakt z twórczością tego autora i nigdy
jeszcze się nie zawiodłam. Wyraziści bohaterowie, do których z miejsca czuje
się sympatię, mimo że nie są jakoś szeroko opisani. Przemyślany, interesujący
świat. A do tego ciekawa historia i zaskakująca intryga. Przy czym w przypadku
tego akurat tekstu nie mogłam się opędzić od skojarzeń z Zatopić „Niezatapialną” wspomnianej wcześniej Anny Hrycyszyn, ale
to nie jest skojarzenie na zasadzie „zgapione”, tylko raczej… cóż, posłużę się
filmową analogią. O ile Zatopić… jest
takimi Piratami z Karaibów, o tyle Pościg to Pan i Władca: na krańcu świata. Niby podobny świat, niby gdzieś w
tle są pewne inne podobieństwa, ale jednak całość ujęta zupełnie inaczej. Oba
teksty są świetne w swoich kategoriach. Pościg
sprawił, że zdecydowanie chciałabym więcej opowieści z tego świata, więcej o
Wilsonie Bennecie, O’Malley, Huxleyu i lady Morwood. Bwah, a także o
Trevelyanie. Boli mnie, że praktycznie nie wiem nic o kapitan Caravaggio, choć
z drugiej strony, to fantastyczne zagranie, które po raz kolejny każe mi wrócić
do Pana i Władcy…, gdzie także nie
jest nam dane na własne oczy poznać francuskiego kapitana. Tak tylko
podpowiadam, w razie gdyby autorowi znudził się Algorytm wojny…
Antologia Skafander i melonik zdecydowanie
zaskakuje. Opowiadania są sprawnie napisane, autorzy sprawiają wrażenie, że
doskonale wiedzą, o czym piszą. Umiejętnie operują słowem i doskonale wiedzą, o
co im chodzi. Chyba tylko raz się skrzywiłam, bo przy fragmencie o
biotechnolożce z Polski i jej koleżance, która chciała hodować owce w
Bieszczadach aż nadto silne miałam wrażenie, że to jakieś hermetyczne,
koleżeńskie cameo, które – moim zdaniem zdecydowanie powinno wylecieć, bo i
tak nie wnosi niczego do historii. Ale tak poza tym: rzecz zdecydowanie warta
przeczytania.
Wystartowali tuż przed świtem, biorąc kurs na północ, w
stronę gdzie wczoraj wyruszył „Szkarłatny Świt”. Szybko zostawili za sobą złoty
blask słońca na powierzchni jeziora i wysokie mury fortu Diamond Rock i
zanurzyli się w wiszące nad wąwozami Mistmarsh mgły. „Lewiatan” szedł dwiema
trzecimi mocy maszyn, rozcinając strzępy szarego oparu, nisko nad pędzącymi tuż
nad kadłubem –a czasem nawet wystającymi ponad relingi – wierzchołkami ukrytych
w szarości drzew.
– Michał Cholewa, Pościg
AAA!!! Jak się cieszę!!! OK, to nie jest najbardziej merytoryczny komentarz, jaki zamieściłam pod postami tu, ale tak bardzo, bardzo się cieszę :D
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst :3 A w ogóle to pominęłam to jakoś w ferworze pisania, ale ilustacje <3 Moja ulubiona to chyba ta z "Ekonomii...", ale to taka tam moja prywatna słabość do robotów ^^
Usuń