wtorek, 25 lutego 2014

ZaFraapowana filmami (91) - Star Trek: TOS & TAS

Star Treka zna każdy. Tak, wiem, generalizuję. Ale serio. Każdy. Nie mówię, że każdy jest fanem, ale nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek mógł pytać „ale ossso chozi?” w odniesieniu do czegoś, co leci w telewizji od pięćdziesięciu lat z wypadami do kina od czasu do czasu. Niemniej, jak to bywa z takimi długowiecznymi produkcjami, często zna się tylko jakiś wycinek – i ja też znałam przez długie lata tylko wycinki Star Treka. Trochę The Original Series, dużo The Next Generation (może nawet całe?), jak na lekarstwo Voyagera. Na szczęście w wyniku jakiejś niezobowiązującej rozmowy zawiązała się grupa maratonowa ST – rzecz polega na tym, żeby obejrzeć całego Star Treka. Całego. Od pilota z kapitanem Pikem, po Into Darkness, co powinno nam zająć nie więcej niż jakieś trzy lata.
Co prawda tempo poszczególnych osób w grupie trochę się rozjechało, ale ja obecnie jestem po The Original Series i The Animated Series, u progu pełnometrażówek i The Next Generation. Ponieważ dwie pierwsze serie stanowią całkiem zgrabną całostkę, uznałam, że czas najwyższy coś napisać… ewentualnie skompilować coś z pisanych na bieżąco podczas oglądania notatek, których – jak właśnie zauważyłam – łącznie z obrazkami mam 70 stron.

Seriale sci-fi w latach sześćdziesiątych nie miały lekko, szczególnie przy mocno ograniczonym budżecie. Dziś pewnie mało kto wyobraża sobie eksplorację kosmosu bez zaawansowanego CGI, a przecież wciąż do telewizyjnych klasyków fantastyki wraca się chętnie: Star Trek, Doctor Who czy choćby The Addams Family – mimo że widać tekturowe dekoracje, a charakteryzacja ledwo się trzyma na twarzach aktorów, te rzeczy nadal dobrze się ogląda. Zresztą, moim zdaniem zbędność efekciarstwa dobrze pokazuje Lexx, któremu – choć jest serialem z lat dziewięćdziesiątych – pod wieloma względami dużo bliżej do produkcji o trzydzieści lat starszych. I który niezmiennie fangirluję.
Star Trek: The Original Series ma to wszystko: dziwnie giętkie halabardy, tekturowe kamienie, sklecone z byle czego rekwizyty i całkowicie epickie kostiumy, wygrzebane najprawdopodobniej z babcinej szafy i zdarte z karniszy. W życiu nie widziałam w takim zmasowaniu jakichś starych nocnych koszul i firanek, jak w tym serialu. Co jest fajne, to pomysłowość w ich wykorzystaniu i – mimo wszystko – staranie, by wyglądało na coś innego. I tak dłoń w koronkowej rękawiczce robi za nietypową roślinę, morderczy android zaś nosi różową, kwiecistą kieckę i szlafrok. Twórcy TOSa nie znali pojęcia obciachu. Wszystko nadawało się do wszystkiego. Owszem, to daje po oczach. Odcinek What Are Little Girls Made Of werżnął mi się tak głęboko w pamięć, że przypuszczalnie będę miała już traumę do końca życia. I, żeby było zabawniej, to w niczym nie przeszkadza. Oglądając serial miałam nieustannie wrażenie, że został stworzony przez ludzi, którzy jarali się tym tak samo jak później fani. Mieli świadomość swoich ograniczeń, mieli dystans, ale jednocześnie mieli wiele do powiedzenia, więc robili co mogli z tym, co mieli. To sprawia, że owszem, płakałam ze śmiechu, widząc niektóre rekwizyty czy dekoracje, ale to najwyżej wzmacniało moją miłość do serialu.
kadr z odcinka What Are Little Girls Made Of
Bo, jak już wspomniałam, Roddenberry i inni mieli w głowach rewelacyjny świat i opowieści, które chcieli przekazać widzom. Opowieści bardzo zróżnicowane, poważniejsze lub bardziej komiczne, z happy endem lub bez, ale z całą pewnością wciągające i, mimo wszelkich technicznych niedociągnięć, ładnie pokazane.
Nie ma najmniejszego sensu przytaczać, o czym są konkretne odcinki, zresztą zajęłoby to zdecydowanie za dużo miejsca i czasu. Mamy telepatów, politykę, obcowanie z innością, światy równoległe, podróże w czasie, a to wciąż tylko niewielki wycinek poruszanych tematów. Przede wszystkim atutem wszystkich tych historii było niepodawanie wszystkiego na tacy. Widz sam może sobie wymyślić, co jest głównym dylematem w danym odcinku, no i sam może wyciągnąć wnioski i dokonać oceny prezentowanych postaw. Bo praktycznie wszyscy „źli” bohaterowie w swoich głowach są tymi dobrymi – wszyscy wierzą w słuszność swoich spraw, tak samo jak Kirk i pozostała załoga Enterprise wierzy w słuszność ichniej misji. Nieporozumienia wynikają z różnic kulturowych, z niefortunnych doświadczeń i tak dalej. Dla przykładu tylko podam Who Mourns for Adonis, The Conscience of the King albo A Taste of Armageddon. Inną rzeczą, która mi się też podoba, są nieszablonowe zakończenia. I owszem, przede wszystkim myślę tutaj o jednym z pierwszych odcinków, Charlie. Jeśli miałabym dopatrywać się wad, to wskazałabym tu głównie na skrótowość. Czasami rzeczywiście wystarczyło zasygnalizować problem i fajnie to wychodziło, ale czasami miałam niedosyt. Najmocniej chyba to odczułam w Space Seed, w którym po raz pierwszy widz spotyka Khana. Moim zdaniem w tym jednym odcinku było materiału na film pełnometrażowy.

Ale oprócz samych fabuł, są przecież bohaterowie. A ci są po prostu fajni. W dużej mierze to zasługa aktorów, owszem. Ale oni są po prostu ładnie, konsekwentnie poprowadzeni. Oczywiście, przede wszystkim nasuwa się kapitan James T. Kirk (William Shatner), który poza wachlarzem oczywistych cnót i zalet, ma parę ciekawych cech: po pierwsze, jego miłość do Enterprise. Nie jest to uczucie, które pojawiło się na potrzeby jakiegoś odcinka, a potem zniknęło. To się przewija stale. Jeśli Kirk ma do wyboru kobietę albo swój statek, wybierze statek. Jeśli ktoś spróbuje odebrać mu dowodzenie, Kirk bez mała popada w obłęd. Inną Kirkową fajną cechą jest jego fanatyczne przywiązanie do jasno określonego, „ziemskiego” systemu wartości, gdzie ceni się przede wszystkim wolność i prawdę – twierdzę, że to fajne, ponieważ te wartości w serialu bardzo często są kwestionowane. I, co ciekawe, nie zawsze Kirkowi udaje się je wybronić, a jeśli nawet, to nierzadko jest to dość gorzkie zwycięstwo, co do którego można w ogóle mieć wątpliwości, czy jest zwycięstwem.
kadr z odcinka Friday's Child
Jest też oczywiście oficer naukowy, Spock (Leonard Nimoy) – nie mam do niego zastrzeżeń poza pilotem – mam niejasne wrażenie, że nie był tam jeszcze do końca dopracowany. Ciągle nie mogę zapomnieć sceny, w której po wylądowaniu na obcą planetę wraz z kapitanem zaczął miziać jakiegoś kwiatka (och tak, o BHP napiszę trzy słowa za chwilę!) i na jego oblicze wypełzł taki błogi uśmiech… to mi nie pasuje. Po prostu nie pasuje. I później już zresztą nie było takich sytuacji (no, oczywiście nie liczę tych całkiem uzasadnionych).
Nie ma sensu wypisywać charakterystyk wszystkim bohaterom, napiszę więc tylko tyle, że wszyscy są świetni. No, poza tym stanowią istną kopalnię pamiętnych tekstów, jak „He’s dead, Jim” czy „It’s illogical”.
Inaczej ma się sprawa z postaciami epizodycznymi – to znaczy owszem, są wśród nich bohaterowie przekonujący i spójni (blondynka z The Cloud Minders, bohaterowie The Conscience of the King, czy nawet wkurwiający Mudd – który, niestety, jest bardzo wiarygodny w byciu wkurwiającym…), ale twórcy serialu nie uniknęli wpadek. Przede wszystkim mam tu na myśli odcinek Miri – z dziećmi. Te dzieci po prostu są słabe. Chłopaczek, który powinien być w wieku dojrzewania, zachowuje się jak dwulatek. W ogóle cała ta dzieciarnia, choć żyje trzysta lat, zachowuje się, jakby od wyginięcia dorosłych minęły trzy dni, a one są wciąż w euforii, że nie muszą myć rąk przed jedzeniem i mogą kłaść się spać, kiedy chcą. Kompletnie tego nie kupiłam.

No i jeszcze jedna istotna dla Star Treka kwestia: BHP załogi Enterprise. Wymieniłabym to właściwie jako wpadkę, ale z drugiej strony, to jest coś tak stałego i konsekwentnie ciągniętego przez wszystkie sezony, że człowiek zaczyna to traktować po prostu jako taki smaczek, charakterystyczną cechę, odróżniającą ten serial od całej reszty.
Wedle wszelkich prawideł i zdrowego rozsądku, na Enterprise nie powinien ostać się nikt żywy. Ci ludzie robią absolutnie wszystko, żeby zginąć w jakiś fikuśny sposób. Nie mają ciepłych ubrań, kiedy wybierają się na lodową planetę. Zostawiają komunikatory gdzie popadnie. Wszystkiego dotykają gołymi rękami. Swego czasu śmiałam się, że w Prometeuszu ci wszyscy uczeni zachowują się jak głupki, bo zdejmują te swoje hełmofony będąc na obcej planecie i smyrają obce formy życia bez żadnych zabezpieczeń. Teraz widzę, że to ma ogromne tradycje. I, co ciekawe, jednak w Star Treku bardzo rzadko ktoś faktycznie ginie w wyniku tej bezmyślności. To znaczy tak ogólnie trup ściele się gęsto (w końcu nie darmo mają tam parę setek dziarskich redshirtów), ale debilne zachowanie i śmierć nie zazębiają się wcale tak często, jak można by przypuszczać.
Warto przy tej okazji wspomnieć też o najczęstszym składzie ekspedycji przenoszących się na wspomniane już obce globy: są to bardzo starannie wyselekcjonowani ci, którzy – zupełnym przypadkiem – są na statku niezastąpieni i których ewentualna śmierć na misji byłaby opłakana w skutkach. Czyli kapitan, pierwszy, naczelny lekarz. Ktoś mógłby zapytać, czy przypadkiem nie jest debilizmem wysyłanie na zwiad kapitana i pierwszego. Czy idea nie jest taka, że pierwszy zastępuje kapitana, w razie jeśli kapitanowi coś się stanie. Ale to nie ma znaczenia. Im wyższy oficer, tym bardziej jest popychlem na pierwszej linii. W ramach ciekawostki: pod koniec trzeciego sezonu twórcy TOSa chyba jednak zaczęli się ogarniać, bo tu i ówdzie zaczynają przejawiać myślenie. Niestety, serial urwał się, nim bohaterowie zdążyli przyzwyczaić się do tej nowej, dziwnej czynności.

kadr z odcinka The Infinite Vulcan
Trochę z obowiązku w sumie dopowiem jeszcze nieco o TASie, czyli animowanej kontynuacji The Original Series, z tymi samymi bohaterami i nawet czasem nawiązaniami do wątków z TOSa.
Ujmę to tak: wszystko, co było fajne w TOSie, jest złe w TASie. Bohaterowie są zupełnie nijacy, głównie za sprawą totalnego braku mimiki. Spodziewałam się, że może teraz – skoro wszystko będzie rysowane – przynajmniej scenografia będzie fajna, bo znikają ograniczenia techniczne i zostaje tylko wyobraźnia rysownika. Na litość Jeżusia, nic bardziej mylnego! Rysunki są straszne. Animacja okropna i sztuczna, rysy twarzy nie istnieją (McCoy ma wory pod oczami, fakt – za wyjątkiem momentów, kiedy ich nie ma…), a przede wszystkim: to jest po prostu niedbałe. Jakby komuś się po prostu nie chciało poświęcać czasu i energii na graficzną stronę serii. Pojawiają się ewidentne błędy, jak ramię przenikające czoło, zły kolor włosów postaci, jakiś niestarannie maźnięty kluskoludek zamiast bohatera, są fatalne zbliżenia twarzy, które naprawdę nie budują napięcia, skoro twarz nie ma mimiki, bardzo często postacie są zastąpione tylko czarnymi sylwetkami, a już zupełnie mnie dobiło, kiedy w trzecim odcinku z rzędu zobaczyłam dokładnie tę samą polankę i ten sam kadr, tylko oczywiście w każdym odcinku na środku stały różne ludziki. Myśleli, że nikt nie zauważy? To trzeba było tego przynajmniej nie wrzucać w tak bliskim sąsiedztwie!
Z kolei fabularnie – cóż, pierwszym problemem jest jakby brak decyzji, czy kierujemy serię do dzieci czy dorosłych. Infantylizm miesza się z czymś, co próbuje być poważniejsze… no właśnie, „próbuje” – bo wątki w TASie są prowadzone jakoś zupełnie po łebkach, jakby nad tym też nikomu nie chciało się przysiąść.
Żeby oddać sprawiedliwość: mam niejasne wrażenie, że ostanie odcinki były, mimo wszystko, nieco lepsze. Choć to może wynikać z tego, że wypaliło mi mózg, bo większość serii oglądałam w trybie półtoradniowego maratonu. Może też wynikać z faktu, że po odcinku z Muddem wszystko wydaje się lepsze.

No. To by było na tyle. Chaotycznie, ale najwidoczniej tak musiało być. Gdyby kogoś interesowały wnioski prezentowane jeszcze bardziej chaotycznie, w dodatku wielogłosowo i ze spoilerami, to zawsze może zajrzeć tutaj.




– Wiesz, co dostaniesz, gdy przekarmisz tribble'a?
– Grubego tribble'a.
[The Troubles with Tribbles]


Spock: Pana mundur, kapitanie.
Kirk: Trafił mi się ładniejszy. To chyba gestapo.
Spock: Zgadza się. Będzie z pana wspaniały nazista.
[Patterns of Force]


McCoy: Widział pan zauroczenie w oczach Spocka? Wreszcie spotkał komputer swojego życia.
[The Ultimate Computer]

3 komentarze:

  1. Ano znam Star Treka, ale z dumą oświadczam, że nie widziałem ani jednego odcinka :D Podobnie jak z Bondem. Co do filmów sci-fi najbardziej lubię te z lat 80', nawet mimo niedoskonałych efektów, mają w sobie coś urokliwego. One już się w sumie zestarzały i bardziej nie mogą. A wszystkie te filmy nakręcone po 2000 nadal blakną w oczach.

    Byś jakiś wpis o westernie zrobiła... :)

    P.S. "W krzywym zwierciadle: szkolna wycieczka" był rewelacyjny wątek pewnego fana Star Treka :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawdopodobnie powinnam napisać tutaj coś mądrego (i długiego), ale w gruncie rzeczy po prostu się z tobą zgadzam :)

    Wielką zaletą TOSa jest to, że chociaż jest BARDZO ograniczony przez budżet, to nie jest przez budżet definiowany, tak jak wiele współczesnych produkcji. Twórcy chcą coś przekazać i robią to na tyle na ile pozwalają im warunki. Idą na kompromisy z powodu finansów i ograniczenia czasu (przecież bardzo wiele tematów zostało właściwie tylko liźniętych podczas gdy ze spokojem można by o nich napisać powieści, nawet w odcinkach bardzo słabych), ale cały czas to historia jest najważniejsza.

    Wydaje mi się, że warto by też wspomnieć o warstwie, hm, ideowej, czyli wielu elementach antyrasistowskich. Generalnie mam straszliwą alergię na takie rzeczy. A w TOSie udało się znakomicie, nawet w odcinkach bardzo łopatologicznych.

    OdpowiedzUsuń
  3. lata 60 w amerykańskiej telewizji należały jak sądzę bo za fachowca się nie mam do irwina allena podam tu za przykład time tunel,lost in space,czy planeta gigantów ps.podzielam autorki sympatie do lexxa to chyba najbardziej odjechana seria sf l90 :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...