wtorek, 15 maja 2012

Fraa w czytelni (27) - "Odyseja kosmiczna"

Nie wierzę, że zagląda na tego bloga ktoś, kto nie zna, choćby ze słyszenia, cyklu Odyseja kosmiczna. Jeśli zaś ktoś taki zagląda – niech wie, że właśnie parskam pogardliwie pod jego/jej adresem i proszę ozięble, by się zawstydził/a i przemyślał/a swoje zachowanie.
A ponieważ zakładam, że większość osób pi razy drzwi kojarzy tę serię, wyjaśnię na starcie, czemu tytuł notki to „Odyseja kosmiczna”, bez daty – sprawa jest całkiem prosta: chcę się ustosunkować do całego cyklu za jednym zamachem. Nie wydaje mi się sensowne rozdrabnianie się na poszczególne tomy. Po pierwsze, są dość krótkie, a po drugie, wiele rzeczy widać dopiero przy spojrzeniu na całość. A po trzecie, bo tak.



Aut.
sir Arthur Charles Clarke





Tyt.
2001: Odyseja kosmiczna
2010: Odyseja kosmiczna
2061: Odyseja kosmiczna
3001: Odyseja kosmiczna. Finał
Tyt. oryg.
2001: A Space Odyssey
2010: Odyssey Two
2061: Odyssey Three
3001: The Final Odyssey
Przeł.
Jędrzej Polak
Radosław Kot
Kraków 2008
Kraków 2010
Kraków 2008
Wyd.
vis-à-vis/Etiuda

Nie da się ukryć, że nie jestem obiektywna w ocenie twórczości Clarke’a. Swojego uwielbienia dla tego autora nigdy nie ukrywałam i ukrywać nie zamierzam. 2001: Odyseja kosmiczna miała ode mnie +20 punktów na samym starcie, no bo to przecież Arthur C. Clarke! Ten sam, który napisał Koniec dzieciństwa – jedną z moich najulubieńszych książek evah!
A więc tak: pieję. Pieję z dzikiego i niepohamowanego zachwytu.
Nie zmienia to faktu, że, gdyby ktoś mnie zapytał, czy polecam ten cykl, byłabym bardzo ostrożna. Rzecz w tym, że – o zgrozo! – nie każdemu musi się to podobać.

Po pierwsze: 2001: Odyseja kosmiczna powstała w latach sześćdziesiątych (1964-1968, jak pisze sam autor we wstępie do 2010…). Podbój kosmosu był w powijakach. Neil Armstrong miał zrobić wielki skok dla ludzkości rok po zakończeniu prac nad powieścią. Na orbicie bujały się ze cztery sztuczne satelity i to tyle. Tymczasem Clarke rysuje przed czytelnikiem obraz ledwie do ogarnięcia, szczególnie dla ówczesnego odbiorcy: oto człowiek skolonizował Księżyc i rusza dalej, w stronę Jowisza i jego satelitów. Jeśli czytamy te teksty w roku 2012, pewne elementy mogą budzić… hmm… wesołość? Pobłażliwe kiwanie głową? Nie odczuwa się tego aż tak w przypadku 2061: Odysei kosmicznej i niemal wcale podczas lektury 3001: Odysei kosmicznej, niemniej dwa pierwsze tomy zestarzały się – i to zauważalnie. Mi akurat coś takiego nigdy nie przeszkadzało, a nawet przeciwnie: niesamowitą frajdę mam z czytania wizji przyszłości sprzed pięćdziesięciu lat i porównywania, co z tego się sprawdziło, co okazało się ślepym zaułkiem, a co po prostu odsunęło się w czasie, ale wciąż funkcjonuje w wyobrażeniach futurystów. W przypadku Clarke’a jest to ponadto o tyle ciekawe, że to nie był pierwszy z brzegu pisarczyk z pomysłami, ale fachowiec. Jego wizja nie jest wyssana z palca. Zresztą, warto czytać przedmowy i podziękowania, bo sporo można tam znaleźć informacji właśnie o tym, z czego autor korzystał i co się „sprawdziło” z jego przewidywań.
Po drugie: styl Clarke’a. To znaczy, oczywiście, jego twórczość znam z przekładów, więc prawdę mówiąc o stylu samego autora pewnie mam pojęcie raczej bladozielone, niemniej na tyle, na ile mogę stwierdzić, stwierdzam: Odyseja kosmiczna to nie jest opowieść. Owszem, jest jakaś akcja, ale przede wszystkim to bardzo rozległy – i, paradoksalnie, dynamiczny – obraz. Clarke fantastycznie odmalował – tak właśnie, odmalował – przeszłość i możliwą przyszłość, a przede wszystkim: kosmos. Ja zakochałam się głównie w obrazie wszechświata, nieustannie kotłujących się księżyców Jowisza, samego Jowisza i widoku galaktyki. I przez całą lekturę zazdrościłam bohaterom widoków. Bez szemrania kupiłam też to, co narrator opowiada czytelnikowi o strachu w przestrzeni kosmicznej i innych emocjach, które istnieją lub nie istnieją, kiedy człowiek kołysze się w próżni (no dobrze, być może ma tu swój udział to, że jak byłam mała, chciałam być astronautką). Jednakże jeśli ktoś od literatury oczekuje dużo strzelanek i seksu, to w istocie Odyseja kosmiczna może go znużyć. Całość jest nieco sprawozdawcza, bez wielkiej polityki i związków międzyludzkich, początkowo też bez humoru. Choć to się akurat stopniowo zmienia – o ile czytając 2001… miałam wrażenie, że to szalenie poważny tekst, o tyle już przy 2010… i dalszych częściach nie raz, nie dwa zdarzyło mi się parsknąć śmiechem. Nie są to wulkany dowcipu, ale humor pojawia się tu i ówdzie, miło rozluźniając atmosferę. Jest też więcej bohaterów, a więc czytelnik dostanie więcej dialogów, będą one żywsze, zarysują się jakieś relacje między postaciami. W 2001… jest Heywood Floyd oraz Frank Poole i Dave Bowman. Heywood występuje praktycznie solo, więc skromne przejawy więzi międzyludzkich widać tylko w części dotyczącej dwóch ostatnich bohaterów. No, mamy też oczywiście Strażnika Księżyca, ale to właśnie ten fragment – otwierający cały cykl – może być najtrudniejszy do przebrnięcia dla czytelników. Bo chce sobie człowiek poczytać o mężczyznach i ich latających maszynach, a czyta o… małpoludach.
A jednak ten wstęp jest niezbędny dla zrozumienia dalszych części serii. I, jeśli o mnie chodzi, po pewnym czasie wciąga. Bo małpolud czy nie, ale Strażnik Księżyca jawi się jednak jako człowiek. Nawet jeśli jeszcze taki nie do końca.
Te dwie rzeczy, które w moim odczuciu są zaletami, mogą być odbierane jako mankamenty Odysei kosmicznej.

Jeśli jednak miałabym się uprzeć i poszukać czegoś, co postrzegam jako wadę tych książek, będą to:
Trochę sztuczne dialogi – szczególnie w początkowych tomach. Później to się jakoś „wygładziło”, ale w pierwszych chwilach miałam wrażenie, że dialogi po prostu zgrzytają. Nie wiem jednak, ile w tym Clarke’a, a ile tłumacza.
Początkowo nieco przeszkadzała mi przepaść między trzema pierwszymi Odysejami a ostatnią. Miałam wrażenie, że to zakończenie jest dopisane jakby już trochę na siłę. Nie wiem, co skłoniło Clarke’a do takiego domknięcia cyklu, niemniej po zagłębieniu się w tekst uznałam, że wszystko trzyma poziom, ma ręce, nogi i nawet głowę, więc właściwie nie mam tutaj czego się czepiać. Niemniej pierwsze wrażenie było jakie było. Bo to już nie rozchodziło się o dalszy ciąg po dziesięciu czy pięćdziesięciu latach, ale po tysiącu!
Przekład – zasadniczo jest w porządku, tylko w ostatnim tomie zmienił się przekład. I tak przez cały cykl przyzwyczaiłam się do „Odkrywcy” czy „Wszechświata”, a nagle mówi mi się o „Discovery” i „Universe”. Nie chodzi mi już nawet o to, czy bardziej podoba mi się wersja polska czy oryginalna (chociaż tłumaczenie „Old Faithful” na „Stary Wierny” wydaje mi się jednak dość niezgrabne – nawet jeśli oryginalna nazwa jest w przypisie. Chyba wolałabym, gdyby było na odwrót – w przypisie przekład). Po prostu jeśli wydaje się jakiś cykl, to – tak myślę – wypadałoby tego typu rzeczy ujednolicić.
No i literówki – niestety, jest ich sporo. Nie jakoś oszałamiająco dużo, ale na tyle, żeby zaczęły uwierać.
Choć tak poza tym wydanie jest przyjemne: okładki estetyczne, a książki małe i praktyczne, doskonale mieszczą się zarówno do torby, coby wygodnie poczytać w pociągu jadąc do pracy, jak i łatwo je wsunąć do czasopisma, siedząc już w pracy i pozorując wykonywanie obowiązków (czego, naturalnie, nigdy w życiu bym nie robiła, ale – hipotetycznie – dałoby się! Odradzam, to bardzo niestosowne działanie…). Fakt faktem, przypuszczam, że Odyseje szybko mogą mi się porozsypywać (są klejone, a nie szyte), bo z całą pewnością jeszcze do nich wrócę, no ale to już pokaże czas.

No właśnie: wrócę do nich.
Z całą pewnością. Właściwie gdyby nie to, że czekają na mnie inne lektury, zamknąwszy 3001: Odyseję kosmiczną z marszu wzięłabym się za 2001. Żeby raz jeszcze obejrzeć te niesamowite pejzaże. Żeby znów zgłębić tajemnice Monolitu. No i dla HAL-a.
HAL. Mój absolutny faworyt, jeśli chodzi o bohaterów tego cyklu. Bohater, którego los najbardziej mnie poruszył. I tak naprawdę to właśnie ze względu na niego po skończeniu całości miałam myśl „Szlag, czemu Clarke nie napisał jeszcze jednego tomu? Takiego malutkiego, żeby napisać, co z moim ulubieńcem…?”. To głównie ze względu na HAL-a sympatyzowałam też z doktorem Chandrą. Jakoś tak wyszło, że to właśnie w komputerze wyczułam najwięcej emocji. Los Poole’a z 2001… był mi… cóż, nie obojętny, ale właściwie niewiele mnie ruszył. Co innego HAL.
Jeśli ktoś z Państwa ma szczególną słabość do robotów – serdecznie polecam Odyseję kosmiczną.

Tu chyba już skończę te swoje peany, bo niczego nowego pewnie już nie napiszę. Odyseja kosmiczna może znudzić, w to nie wątpię – ale mnie zachwyciła. Zaważyły na tym chyba genialne opisy, a w dalszej kolejności dopiero samo zagadnienie Monolitów i tajemniczych stworzycieli naszej rasy oraz idące z tym pytanie o miejsce człowieka w historii wszechświata. Lektura ta w istocie była niesamowitą podróżą i jestem przekonana, że nie raz jeszcze będę chciała ją odbyć. A póki co: 10/10 – wiem, wiem, powinnam była odjąć za te mankamenty polskiego wydania, ale przecież wspominałam, że na starcie było +20. Czyli wciąż jest spory zapas.







Oko Japetusa mrugnęło, usuwając jak gdyby drobinę drażniącego kurzu. David Bowman miał czas na wypowiedzenie jednego niedokończonego zdania, którego ludzie czekający w Centrum Sterowania Lotem, oddalonym o dziewięćset milionów mil i osiemdziesiąt minut w przyszłość, nigdy nie zapomną:
– To jest puste, ciągnie się w nieskończoność i… o mój Boże, tam jest pełno gwiazd!
[Arthur C. Clarke, 2001: Odyseja kosmiczna]




A w ramach wkręcania się w klimat, polecam:


5 komentarzy:

  1. Poabstrahuję nieco, gdyż Twój wpis przywołał mi w pamięci innego pisarza z tego samego rocznika (to był ciekawy rocznik, nawet jeden przewrót tak się udał, że go nazwano rewolucją przez R), Anthony'ego Burgessa. I, jako żem Polak, natychmiast Roberta Stillera, multitłumacza wszechgenialnego. Tłumacza tak doskonałego, że czytając jego tłumaczenia do końca nie mam wiary w to, że czytam utwór obcego autora. Ba, sadze nawet, że czytam własnie Stillera, który na podstawie jakiegos, byc może nawet doskonałego tekstu, stworzył swój, nowy i znacznie lepszy. Gdyby Nobel urodził się w Polsce, wszelkie nagrody jego imienia trafiłyby jedynie do twórców przez niego tłumaczonych...

    OdpowiedzUsuń
  2. http://marhan.pl/index.php/jezyk-angielski/37-poligloci/75-robert-stiller - tak sobie przypomniałem :P

    OdpowiedzUsuń
  3. Uczciwie mówiąc, pierwszy tom powinien mieć współautora Kubricka - to on maltretował Clarke - popraw to, popraw tamto. Te dialogi to sprawka Kubricka. A 4ty tom mnie rozczarował.
    Wracając do 2001... mam nagrania, gdzie czyta fragmenty swojej książki ^^

    OdpowiedzUsuń
  4. HAL to nie robot, tylko komputer. A swoją drogą HAL to po prostu IBM tylko o jedną literkę do tyłu :) Pewnie czytałaś, ale polecę "Odyseja Czasu", no i oczywiście cykl "Rama" tegoż autora. A wspomniany tutaj w komentarzu Anthony Burgess, to ten od Mechanicznej Pomarańczy? On o ile pamiętam opracował język dla filmu "Walka o ogień" Co do historii inteligentnych komputerów. Polecam cykl Endera i historię zaistniałej w sieci inteligencji płci żeńskiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A faktycznie, napisałam o robotach. xD Damn, ofkoz po raz kolejny myślałam co innego, pisałam coś innego, a w ogóle to zrobiłam skrót myślowy. ^^ Jasne, że HAL to komputer. :) Chodzi mi ogólnie o sympatyzowanie ze "sztucznymi" bohaterami. :)

      Wokół Burgessa krążę, "Mechaniczną pomarańczę" kupiłam i leży na półce. Łypie od czasu do czasu okładką. Ale zaczęłam kiedyś czytać i odłożyłam, stwierdziwszy, że na ten język muszę mieć jakąś szczególną fazę. ;|

      A po Clarke'u ogólnie będę robić rajd, więc i "Odyseja czasu", i "Rama" i mnóstwo innych. Teraz tylko mam krótką przerwę na le Guin. ;)
      Ender... może kiedyś. W sumie sporo o tym słyszę, więc kiedyś będzie trzeba. No ale... Ale moja lista baaardzo powoli się skraca i nie mam serca dopisywać do niej kolejnych książek do przeczytania póki co. ^^

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...