Łajka wita się z Państwem. |
*zerka w prawo*
…
*zerka w lewo*
Hm
hmm.
Myślę,
że kwartał to już dość jak na „e, nie chce mi się pisać”. [aktualizacja: napisałam tę notkę kilka miesięcy temu, ale jej nie
opublikowałam – teraz to już będzie niemal pół roku przerwy… I z ręką na sercu:
nie mam pojęcia, gdzie się podziały te minione miesiące. Dałabym głowę, że
dopiero co mieliśmy Nowy Rok] Prawdę mówiąc, nie planowałam, że po Tygodniu z rekinami zapadnie tak długa
cisza. Tym bardziej że przecież hej, oglądam filmy i seriale, gram w gry, co
więcej: czytam książki! Mam o czym pisać. O paru tytułach nawet mi się chciało.
Tylko jakoś był zły układ planet i w ogóle i nie wyszło. A potem chciało się
coraz mniej, detale nienapisanej notki się zacierały i tak jakoś cisza trwała
po dziś dzień. Mam szczerą nadzieję to zmienić. Czy się uda – nie mam bladego
pojęcia.
No
ale dziś piszę. I uczciwie chcę ostrzec, że dziś nie będzie żadnego tam
produkowania się o tym, o czym zazwyczaj się tu produkowałam. Dziś będzie
całkowicie osobisty i zapewne nieco emocjonalny wyrzyg prywaty. Więc jeśli ktoś
szuka w internetach jednak innych treści, śmiało zachęcam do przejścia dalej. Move along, nothing to see here.
Żeby
nie było, że nie uprzedzałam.
Dziś
będzie historia naszej Łajki.
Mniej-więcej
rok temu [aktualizacja: teraz to już
grubo ponad rok] podjęliśmy decyzję o zapewnieniu Vistowi całodobowego
towarzystwa. Szukać go zaczęliśmy oczywiście tam, gdzie pozyskaliśmy
wspomnianego Vista, czyli w gdyńskim Ciapkowie. Ponieważ jesteśmy ludźmi,
którzy z Internetu do prawdziwego życia wynurzają się tak rzadko, jak to tylko
możliwe, oczywiście dokonaliśmy wyboru na podstawie przeglądania strony
internetowej Ciapkowa oraz związanych ze schroniskiem fanpejdży. I tam
trafiliśmy na Łajkę (wówczas Malwinkę, ale naprawdę, naprawdę nie uważam tego
imienia za właściwe dla tej psiny, więc nie będę go więcej tu przytaczać).
Łajka była opisana jako sunia nieco dzika i lękowa, która będzie wymagała pracy
– ale uznaliśmy, że hej, czemu nie? Przecież damy radę. Po jakimś czasie
zjawiliśmy się w Ciapkowie na spotkaniu – z Łajką też, ale w sumie przede
wszystkim z Wolontariuszką, która dotychczas się Łajką opiekowała.
Łajka
miała wtedy około siedmiu lat. Pierwsze pięć spędziła na jakiejś opuszczonej
działce czy innym klepisku (przyznam, że dokładnie już nie pamiętam), kolejne
dwa – w schronisku, do którego zresztą trafiła po roku uporczywej obławy. Przed
naszym pojawieniem się, w zasadzie nie wychodziła z boksu, bo się bała. Bała
się dotyku, człowieka w ogóle. Świata. I nas też, kiedy zaczęliśmy wychodzić z
nią na zapoznawcze spacery (na które była – dosłownie – wynoszona pod pachą).
Niemniej odbyliśmy kilka bardzo powolnych i bardzo ostrożnych wycieczek po
lesie otaczającym Ciapkowo i nadszedł dzień, w którym Łajka mogła pojechać z
nami do domu. To był piątek.
W
sobotę późnym wieczorem Łajka nas opuściła.
Było
tak: zabrałam ją na ostatni wieczorny spacer. Zgodnie z zaleceniem pracowników
schroniska, suczka miała na sobie szelki i obrożę, a smycz była przypięta do
jednego i drugiego. Tak dla większego bezpieczeństwa. Kiedy tylko wyszłam z
budynku, oszczekał nas czyjś pies. Ładny taki, biały, duży, puchaty. Łajka się
nie odszczeknęła, tak jak robi to Vist. Łajka wyprostowała łapki, wypięła dupkę
i w czasie krótszym niż mgnienie oka wysunęła się i z obroży, i z szelek, po
czym już była kilkanaście metrów ode mnie i oddalała się w tempie
przerażającym.
Pół
nocy jej szukaliśmy z pomocą niezastąpionej Siemomysły, która akurat wtedy u
nas była z wizytą.
W
niedzielę rano zadzwoniłam do Ciapkowa – po radę, wsparcie, nie wiem.
Cokolwiek. Zadzwoniliśmy też do Promyka i do Straży Miejskiej. W
przeciwieństwie do dwóch pozostałych instytucji, Ciapkowo od razu rzuciło się
na ratunek. Najpierw zjawiła się wspomniana już Wolontariuszka – dotychczasowa
opiekunka Łajki. Stopniowo, dzień po dniu, pomocy było coraz więcej.
A tak wygląda chorowanie z psieckami. |
A
jednak od roku tamta relacja z Pracownikami i Wolontariuszami Ciapkowa nie daje
mi spokoju [aktualizacja: fun fact – dała
mi spokój, kiedy napisałam tę notkę. Dlatego jej nie opublikowałam – nie odczuwałam
już takiej potrzeby. Publikuję teraz, bo po prostu chcę w jakiś sposób wrócić
do blogowania]. Nie pisałam o tym nigdzie do tej pory tylko dlatego, że źle
się czułam: jakbym była niewdzięczną łajzą, która ma pretensje do ludzi, dzięki
którym Łajka wróciła do naszego domu.
I
tak naprawdę dalej nie wiem, jak to wszystko napisać, żeby to tak nie
zabrzmiało. Ale wiem za to, że jeśli nie napiszę czegoś, to będzie mnie to męczyć przez kolejne lata.
Od
ucieczki Łajki do jej ponownego złapania minęły trzy tygodnie. Później kolejny
tydzień spędziła w Ciapkowie, nim do nas wróciła. Były to cztery tygodnie,
podczas których w zasadzie nieustannie czułam się jak jakiś przestępca. Miałam
wrażenie, że zewsząd patrzą na mnie wrogowie: zarówno w realu jak i w
internetach. I myślę, że w dużej mierze tak właśnie było. Na fejsie oczywiście
od razu stawił się na stanowiskach cały sztab Ostatnich Sprawiedliwych, którzy
doskonale wiedzieli, czy nadajemy się na właścicieli psów, czy jesteśmy
odpowiedzialni, czego chcemy od życia i co powinno się z nami zrobić za tak
skandaliczne zaniedbanie, które doprowadziło do ucieczki Łajki.
Ale
fejs mnie prawdę mówiąc aż tak nie ruszał. Po prostu nie czytałam komentarzy.
Nazbyt dobrze wiem, że w Internecie ludzie są nadzwyczaj skorzy do rzucania
ocenami (widzę to niemal każdego dnia, kiedy na którymś z obserwowanych przeze
mnie fanpejdży pojawi się informacja o zaginięciu zwierzęcia – ludzie
uwielbiają nacierać się wtedy tym, jak to oni w życiu by swojego pupila nie
zgubili, jak tak można, takim nieodpowiedzialnym żłobom w ogóle nie powinno się
powierzać zwierzaka). Nie wiem, może czują się od tego lepiej. Nie mój problem.
Poza
fejsem zaś – cóż. W ciągu wspomnianych czterech tygodni nie zliczę już, ile
razy słyszałam sugestie bądź całkiem wprost wyrażone przekonanie, że wszystko
jest naszą winą, bo Łajka na pewno nie była w szelkach. A przecież oni mówili,
żeby wyprowadzać ją w szelkach. Kiedy mówiliśmy, że przecież była w szelkach,
ale z nich wyszła – spotykaliśmy się jedynie z kręceniem głową i przewracaniem oczami.
Bo oczywiste, że kłamaliśmy. Wręcz byliśmy proszeni o to, żeby przestać się
wygłupiać i żeby się przyznać do niezałożenia Łajce szelek. Szczęściem, w
którymś momencie Ulv pomyślał o tym, że przecież w piątek i sobotę natrzaskał
Łajce sporo zdjęć, w których ma te cholerne szelki – bo jak jej raz
założyliśmy, to wcale ich nie zdejmowaliśmy. No i pod koniec całej tej przykrej
przygody pokazał jednemu z pracowników (a może wolontariuszy? Prawdę mówiąc,
nie odróżniam kto jest kim w Ciapkowie – poza nielicznymi wyjątkami) zdjęcie. I
wtedy dopiero dowiedzieliśmy się, że a taaaak, ale te szelki to są słabe,
musimy kupić inne. Bo z takich to psy uciekają bez problemu.
Okej.
Lepiej posiąść taką wiedzę późno niż wcale.
Niemniej
przez większość czasu czułam, że jestem postrzegana jako cuchnący kleks, który
przykleił się do buta. Ktoś, kto doprowadził do zaginięcia ich kochanej psinki. Bo nikt chyba nigdy nie miał refleksji, że
Łajka była już nasza – że jest nam
bez niej źle, zależy nam na jej odzyskaniu i że chcielibyśmy na bieżąco
wiedzieć, co się z nią dzieje i gdzie się bidulka podziewa.
Rozkleiliśmy
ogłoszenia, że Łajka zaginęła. Z informacją, żeby dzwonić do nas pod numer taki
a taki lub do Ciapkowa pod taki a taki. Ekipa z Ciapkowa również rozkleiła
ogłoszenia (zgoda, my rozkleiliśmy ich za mało – nie wiedzieliśmy, jakie
powinno być ich zagęszczenie na kilometrze kwadratowym. Nigdy wcześniej nie
robiliśmy takich rzeczy). Z informacją, żeby dzwonić do schroniska pod numer
taki a taki lub jakiś inny. Nie było żadnego namiaru na nas.
Kiedy
ktoś do mnie dzwonił albo pisał z informacją, że widział gdzieś Łajkę – od razu
dzwoniłam lub pisałam do zaangażowanych w sprawę osób z Ciapkowa i
przekazywałam wszystko, co tylko wiedziałam. Chyba nikt z Ciapkowa w żadnym
momencie nie zrobił tego samego w drugą stronę. Dowiadywałam się pokątnie z
wydarzenia fejsie, tak jak dziesiątki randomowych osób.
Chyba
najbardziej mnie to wkurzyło, kiedy kilka osób z Ciapkowa umówiło się na próbę
zlokalizowania i złapania Łajki w naszej okolicy. Zadeklarowałam, że też będę w
okolicy tego dnia. Kiedy nadszedł czas poszukiwań, napisałam jednej z
uczestniczących osób, że ruszyłam, idę tędy a tędy, jesteśmy w kontakcie.
Krążyłam
po lesie długo. Kiedy w końcu wróciłam do domu i włączyłam komputer, zobaczyłam
na fejsuniu informację, że pozostałe dziewczyny kilka godzin temu zlokalizowały
Łajkę. Co więcej: dołączyły do nich kolejne osoby i próbowały ją złapać. A ja
wtedy łaziłam jakiś kilometr czy dwa dalej. Czy ktokolwiek dał mi znać „hej,
widzimy ją, dołącz do nas”? Oczywiście że nie. Tylko dlatego, że uważali, że to
moja wina? Nie mam pojęcia. Ale przecież hej, mówiono nam, że wszystko dla
dobra Łajki – a dla dobra Łajki byłabym przecież zawsze jakimiś dodatkowymi
rękami do pomocy, no nie?
Wobec
takiego podejścia większość poszukiwań prowadziliśmy na własną rękę. Dzień w
dzień krążyliśmy po okolicy, choć nie pisaliśmy o tym na FB. A chyba trzeba
było, bo pod koniec zostaliśmy zapytani: „czemu w ogóle jej nie szukaliście?”.
Zaraz po pytaniu, dlaczego nie miała szelek…
I
nie piszę tego tak po prostu, żeby wyrzygać żale. To znaczy to też. Ale chodzi
mi o to, że każdego dnia można znaleźć informację o tym, że pies porzucony w
lesie, przywiązany do ogrodzenia, zakopany, utopiony i inne takie. Ludzie się
dziwią, że właściciele psów przywiązują niechcianych podopiecznych do drzewa,
zamiast przynajmniej mieć tyle przyzwoitości, żeby oddać do schroniska.
No
więc właśnie dlatego: bo czują się jak przestępcy. Nie chcą wyzwisk na fejsie i
pogardliwych spojrzeń na żywo. Może wcale nie chcą rozstawać się z psem. Może
okoliczności ich do tego zmuszają. Ale to nie ma znaczenia, bo zawsze będą tymi
złymi, tymi kutasami, co to ich samych powinno się przywiązać do tego drzewa. Traktowanie
niefortunnych właścicieli psów z wyższością i podkreślanie ich przewin w żadnym
wszechświecie nie pomoże tym psom, a może tylko pogorszyć sytuację.
Po
tamtych czterech tygodniach czasem sobie żartujemy, że jeśli (oby nie!)
kiedykolwiek jeszcze Łajka znów nam zwiała, ani myślimy uderzać do Ciapkowa.
Weźmiemy kajak i uciekniemy do Szwecji. Bo nie chcemy ponownie być wystawiani
na coś takiego. My żartujemy – a ile osób podejmuje realne decyzje całkiem na
poważnie?
Wiem,
że Pracownicy i Wolontariusze Ciapkowa (i pewnie nie tylko) odwalają
niesamowicie wspaniałą robotę. Przychodzą dzień po dniu i składają do kupy te
wszystkie zwierzaki. Za to ich niesamowicie szanuję. Ale mam alergię na
patrzenie na drugiego człowieka z wyższością. I dawanie mu do zrozumienia, że
jest kimś gorszym.
Z
drugiej strony, ja się też trochę nie dziwię tym wszystkim ludziom z Ciapkowa.
Próbuję sobie wyobrazić, jak to jest – pracować w schronisku. Dzień w dzień
zajmować się zwierzętami porzuconymi, zaniedbanymi, nierzadko katowanymi z
zupełnie bezinteresownym okrucieństwem. Pewnie po tygodniu totalnie traci się
wiarę w człowieczeństwo. Ja bym straciła. Na pewno nie raz, nie dwa zdarzali się
ludzie, którzy brali pieska, bo śliczny i taki biedniutki był w tym boksie, a
kilka dni później piesek wracał do schroniska, bo nie wiem – osikał dywan. Albo
ciągnął na smyczy. Mając ileś takich sytuacji, pewnie trudno zaufać, że kolejna
osoba, która przychodzi po psa, nie jest właśnie taka.
Jestem
też przekonana, że wszystkim naprawdę zależało przede wszystkim na zapewnieniu
bezpieczeństwa Łajce. Udało się tego dokonać – jak już wspomniałam – wyłącznie
dzięki nieocenionej pomocy osób z Ciapkowa. Nigdy nie przestanę być za to
wdzięczna, bo przecież nie musieli: wydali już psa, papiery podpisane, mogli
rozłożyć ręce. Na pewno każdy z nich znalazłby sobie masę ciekawszych zajęć niż
turlanie się na nasze zadupie, żeby biegać po chaszczach. Czy żeby przed świtem
przedzierać się na dziko przez ruchliwą ulicę i zostawiać karmę pod krzakiem.
Wszyscy ci, którzy nam pomogli, byli naprawdę niesamowici.
Na
fejsuniu jest kilka grup związanych z Ciapkowem i zaginionymi zwierzętami. Między
innymi jest taka, w której ludzie chwalą się tym, jak pięknie żyją sobie psy i
koty w swoich nowych domach. Myślałam, że jakiś czas po adopcji Łajki też się
pochwalę. Teraz wiem, że tego nie zrobię. Nie zamierzam dzielić się moim
szczęściem z ludźmi, którzy w nieszczęściu potrafili tylko strzyknąć jadem. W
moim odczuciu nie zasłużyli na to, żeby oglądać wesołą, tulaśną Łajkę.
A
Łajka, skądinąd, jest wspaniałą sunią. Jeszcze rok temu trzeba ją było zapędzać
w róg pokoju, żeby po długich bojach zapiąć smycz i wywlec na spacer. Bała się
każdego szmeru i permanentnie przepraszała, że żyje. Dziś jest nie do poznania:
jak tylko włożę buty, ona już stawia się w przedpokoju i przebiera łapkami w
oczekiwaniu na spacer. Wystarczy usiąść gdzieś w pobliżu niej, żeby zaraz
poczuć pacnięcie łapą ponaglające do głaskania. Jeśli to nie pomoże – spróbuje
wpakować się na kolana (w ogóle myślę, że Łajka ma coś z kota). Kiedy głaskamy
Vista, ona od razu się pojawia pod drugą ręką, no bo przecież to skandal, żeby
zajmować się nim, a nie nią. Totalnie bezwstydnie wywala brzuszek i rozkłada
łapki. Jest pojętna i lubi się bawić.
Jasne,
jest zupełnie inna od Vista – bardziej nieufna i czujna. To w sumie nie dziwi:
skoro ludzie są różni, dlaczego psy miałyby być identyczne?
[aktualizacja: tutaj urwałam
pisanie. Chyba po prostu nie miałam nic więcej do powiedzenia. Z tego miejsca
mogę tylko dodać, że Łajka nadal jest cudowna, choć dochodzimy do coraz
silniejszego przekonania, że w istocie wciśnięto nam kota w psim kamuflażu. Ale
nie szkodzi – w sumie kiedyś się zastanawialiśmy nad przygarnięciem kota pod
nasz dach. No to mamy kota, czy tego chcemy czy nie.]
Ehhh, to był ciężki miesiąc i nie mam wątpliwości, że głównie dla Ciebie. Acz o wielu rzeczach nie piszesz. Zjebki od wolontariuszy dostawaliśmy w sumie regularnie i o praktycznie wszystko. Najpierw było, że dlaczego od razu nie dzwoniliśmy - bo było po północy. Potem dlaczego jej nie szukaliśmy - szukaliśmy. Dlaczego puściliśmy ją luzem - tak to też słyszałem i nie, nie puściliśmy. A dlaczego nie angażujemy się w poszukiwania - angażujemy się, ale ponieważ część poszukujących najwyraźniej szukała nie psa, a okazji do poinformowania nas na żywo, że im by pies nie uciekł, to tak wyszło, że woleliśmy sami. A w ogóle, to jakbyśmy ją kochali, to ona by to wiedziała i by do nas wróciła. Bo psy czują serduszko. Z racji choroby byłem wtedy mało mobilny, więc jeździłem samochodem i wyjeździłem koło tysiąca kilometrów po drogach osiedlowych i okolicznych. A szukaliśmy jej przecież tylko ponad tydzień, bo potem padło hasło, że nie szukamy, żeby nie płoszyć, bo skoro znalazła sobie regularną kryjówkę, to niech tam siedzi, będziemy organizować klatkę do łapania. Jakiś czas potem zaczęliśmy wykładać jej jedzenie pod krzaki, żeby nie zmieniła żerowiska. Z plakatami było tak, że robiliśmy tak, jak widzieliśmy, że robią inni. Plakaty w sklepach, na przystankach. Raczej punktowo. To, co zrobili potem ludzie ze schroniska było w sumie imponujące. Tak zmasowanego ataku w życiu nie widziałem. Plakaty i ogłoszenia były dosłownie wszędzie. Na każdej latarni(po dwa), na większości drzew, na każdej powierzchni płaskiej. Po odnalezieniu Łajki przecież chyba z tydzień zajęło nam zanim je pozdejmowaliśmy.
OdpowiedzUsuńCo do pracowników Ciapkowa – mam w sumie tylko jedną uwagę. Jak zobaczyli te nasze nieszczęsne szelki, w które zakładaliśmy Łajkę jeszcze w schronie, to mogli powiedzieć, że e-e, w tym to ona ucieknie. W sumie to by mogli robić na wyjściu, poza wyprawką w postaci poduchy, wizytówek do weta itp., jakieś polecenie na dobrą firmę od szelek. Coś o czym oni wiedzą z racji pracy i doświadczenia, a my nie. I owszem większość czasu myśleli, żeśmy psa puścili luzem albo w samej obroży, ale jak pokazałem im zdjęcia to jednak trochę zmienili front. Zresztą, pamiętasz wielką obławę w niedzielę, na którą zjawiło się tyle osób, że wyglądało jakby Obrona Terytorialna miała ćwiczenia na parkingu? Koordynatorem był jakiś człowiek, który już niejednego psa złapał i miał zarządzać całą akcją. I jak tylko Łajka pojawiła się na wzgórzu o kilkaset metrów od poszukujących, to mimo jego nawoływań, żeby nawet w jej stronę nie patrzeć, bo ona teraz obserwuje i ocenia czy już spierdalać, to poszły hufce zaciężne nawołując „Malwinko!” i promieniując miłością z serduszek. I co? I serduszek nie stykło, bo jak tylko Lajka zobaczyła, że ktoś się ruszył w jej stronę, to od razu dała w długą i tyle ją było widać. Wtedy się koordynator delikatnie mówiąc wkurwił i rzucił czymś, że większość tych osób to tu przychodzi tylko po to, żeby się potem oznaczyć na fejsie i zbierać lajki, a nie psa szukać. I takie osoby mam wrażenie, że nas głównie zjeżdżały. Osoba, która ostatecznie Łajkę złapała też jest wolontariuszką i nigdy nie usłyszałem od niej złego słowa. Mogła to myśleć, ale nie mówiła i nie pisała. Za to bardzo dużo robiła.
A jaka jest teraz Łajka? Ciebie uwielbia, mnie się dalej boi. Jak stoję, jak usiądę to mogę ewentualnie służyć jako ta gorsza alternatywa do głaskania. A głaskana być lubi, oj lubi. Bardziej niż Vist. Jest zdecydowanie tym szczurem, który zdechłby z głodu byle tylko miziało. Coraz rzadziej zdarza się, że się czegoś przestraszy na spacerze. Inne psy raczej próbuje odstraszać niż od nich uciekać. Zaakceptowała nas jako stado. No i je bez problemów. Acz wolałaby jednak, żeby ją głaskać niż karmić.
A nie no, pewnie że można by się dalej rozdrabniać - ale nie chodziło mi w sumie o to, żeby wyciągać każdy detal z całej tej akcji. :) Raczej chciałam, nie wiem - zwrócić uwagę na pewien ogólny problem na przykładzie afery Łajkagate. :)
UsuńZ opóźnieniem, ale przeczytałam wpis dzisiaj rano, kiedy zajrzałam przy odpalaniu pracowej skrzynki mailowej na bloga w nadziei, że ożył ;)
OdpowiedzUsuńOczywiście historię tę znam, ale mnie porusza i wkurza jednocześnie nadal. Znam Was, znam Wasz dom i wiem, z jaką miłością podchodzicie do Vista i Łajki. Obserwowałam, jak z bardzo zajaranych, ale trochę niepewnych opiekunów przeradzaliście się w ludzi, którzy z pełną świadomością i odpowiedzialnością zdecydowali się na przygarnięcie psa z problemami, a potem, jak odnieśliście sukces (choć prawda, że Łajkę widziałam parę ładnych miesięcy temu, wówczas jeszcze mocno lękliwą, ale zdolną się otworzyć po jakimś czasie i na pewno otoczoną troskliwością). Jasne, mam tę przewagę nad obcymi ludźmi, że po prostu wiem i nie wyobrażam sobie, jak świadomie łamiecie zalecenia i ryzykujecie dobrem Łajki. W sumie to jeden z powodów, dla których tak często i na długo znikam z Fejsa - za każdym razem trafiam na jakąś bezmyślną falę jazdy i objawy najgorszych społecznych zachowań, powtarzane bezmyślnie frazy i brak minimalnego stopnia refleksji nawet. Potrafię sobie wyobrazić, jak działają takie grupy, bo dla mnie to po prostu małe grupy bardziej czy mniej quasi religijne i takimi mechanizmami się rządzą (ale nie będę się tu rozwodzić ze swoimi teoriami społecznymi z przysłowiowego palca XD).
Natomiast OK, nic dla mnie nie usprawiedliwia przywiązywania zwierzaka do czegokolwiek. Jak się człowiek wstydzi, jak jest zgnębiony i się boi, niech chociaż puści luzem...
Ale określenie takich grup quasi religijnymi jest w sumie bardzo trafne. Faktycznie, dużo takich grup jest trochę, no... sekciarska.
UsuńZ tym przywiązywaniem, to rzeczywiście nic tego nie usprawiedliwia. Mogłam się źle wyrazić, a może trochę popłynęłam, ale w sumie nie o usprawiedliwianie mi chodzi - po prostu próbuję zajrzeć w głowę takiego delikwenta i wiem, czym się może kierować. Choć, ma się rozumieć, jego zachowanie jest naganne i na pewno jest mnóstwo innych, nieco fortunniejszych rozwiązań.
Potrzeba jeszcze trochę czasu i pracy i nie będzie się Ciebie bać. Zobaczysz. :)
OdpowiedzUsuńWiem - zresztą, w zasadzie już się mnie nie boi. Ja nie do końca o tym. ;)
Usuń