poniedziałek, 10 grudnia 2018

Nordcon, Nordcon i po Nordconie

Nordcon w telegraficznym skrócie.
Myślę, że dość dawno już dla wszystkich stało się jasne, że nie jestem żadnym tam wyczynowym konwentowiczem. Nie lubię tłumów, na stoiskach zazwyczaj nie widzę niczego atrakcyjnego do nabycia, fandomowa hermetyczność mnie męczy, no ogólnie jest słabo. A jednak dzieje się jakoś tak, że na Nordconie wylądowałam już po raz trzeci. Co jest niniejszym moim konwentowym rekordem, bo nigdzie dotąd nie wizytowałam więcej niż dwukrotnie (Imladris). Co więcej, nigdzie przedtem nie ośmieliłam się zaciągnąć Ulva – a tym razem pojechaliśmy całą rodziną: my i nasze psiecka. Co więcej: wreszcie, po dwóch latach kombinowania, udało się uczestniczyć w imprezie z noclegami! Precz, codzienne dojazdy PKSem do Jastrzębiej!

Do hotelu przybiliśmy w czwartek jakoś przed południem. Akurat dość czasu, żeby się na spokojnie rozpakować w pokoju i zaaklimatyzować. Już wtedy spotkało nas małe zaskoczenie, bo z regulaminu dostępnego na nordconowej stronie zrozumieliśmy, że ogólnie za obecność zwierząt w pokoju płaci się 125 zł niezależnie od liczby tych zwierząt (wszak dezynfekcję trzeba przeprowadzić tak samo za jednego psa jak i za osiem – zresztą, cytuję informacje z oficjalnej strony wydarzenia: „Pokoje w których przebywały zwierzęta muszą po pobycie zostać odkażone. W związku z tym należy wnieść opłatę 125zł w recepcji Ośrodka.” – czy to ja coś krzywo rozumiem, czy jednak nie ma tu wskazania typu „125 zł od łebka”?), a w recepcji okazało się, że mamy bulić za każde psiecko oddzielnie – toteż na początek pozbyliśmy się 250 zł i nadal do końca nie wiem, na którym etapie nastąpiło jakieś nieporozumienie. Ale dobra, jesteśmy spokojnymi ludźmi, więc przez kolejne pół roku będziemy mamrotać pod nosem, że nas w hotelu najzwyczajniej orżnęli na 125 zł, ale nikomu nic nie powiemy.
W czwartek było dość spokojnie. Łajkę zostawiliśmy w pokoju, a w teren zabraliśmy Vista. Strategia się sprawdziła: ona była grzeczna, on próbował się rzucić tylko na jednego psa ważącego 67 kg, wspaniałego Fergusa. Brawo ty, Viście.
Pierwszego dnia nie działo się zbyt wiele, jako że to czas dojeżdżania ludzi. Toteż dopiero o 17:00 odbyła się prelekcja, która – co tu dużo mówić – niczego nie urwała. Robert Bujniewski opowiadał o mitologii wikingów. Czy też raczej: próbował opowiedzieć? Wypadło to bardzo słabo. Miałam wrażenie, że sam za bardzo nie ogarniał tych najbardziej podstawowych zarysów mitologii, że prezentację przygotował naprędce pół godziny przed wystąpieniem i ogólnie jakieś to było nudne i chaotyczne. Inna sprawa, że – jeśli mam być szczera – moim zdaniem w ogóle temat był o wiele za szeroki na godzinne wystąpienie. Należałoby się tu skupić raczej na jakimś jednym aspekcie tej mitologii, na konkretnej postaci czy coś. Chociaż biorąc pod uwagę to niezbyt solidne przygotowanie (slajd, gdzie w nawiasie widniał napis „potrzebny przypis”? Serio, dziękujemy ci, Wikipedio), ograniczenie tematu mogłoby okazać się za małym udogodnieniem.
Wystąpienie skończyło się jakiś kwadrans przed początkiem kolejnego, na którym Grzegorz Szczepaniak miał mówić o muzyce inspirowanej kulturą nordycką. A skoro mieliśmy ten moment wolnego, no to śmignęliśmy do baru. I tak się złożyło, że nigdzie dalej już się nie ruszyliśmy: ktoś pogłaskał Vista, ktoś się nim zachwycił i zaczął rozmowę, po czym ani się obejrzeliśmy, jak nadeszła późna godzina wieczorna, czas na spacer, a także absolutny koniec jakichkolwiek prelekcji.

Jest Lagerta. Co może pójść źle?
W piątek byliśmy zdeterminowani od samego początku. Udało nam się wstać na tyle idealnie, żeby się ogarnąć rano i wyjść z psieckami, a potem zdążyć na prelekcję Marcina Szklarskiego „Podbój rosyjskiego Dzikiego Wschodu”. I muszę przyznać, że było to wystąpienie bez porównania sprawniej zrealizowane od tego czwartkowego. Widać było przygotowanie prelegenta i jego znajomość tematu. Dość zadowolona więc opuściłam salę.
Jako że kolejną prelekcję, która nas interesowała, mieliśmy dopiero o 16:00, do naszej dyspozycji zostawały dwie godziny wolnego. Akurat tyle, żeby coś zjeść i dać odpocząć oczom w pokoju… Oczy odpoczywały na tyle skutecznie, że zaspaliśmy o godzinę na prelekcję o 16:00… Ale, żeby nie było, wystąpienie Grzegorza Gajka o życiu skandynawskich kobiet we wczesnym średniowieczu nieco się przeciągnęło (jako że prelegent z godziny 17:00 nie dojechał na imprezę, więc było nieco luzu), no to jeszcze nawet załapaliśmy się na kawałeczek wystąpienia. A potem miał być panel poświęcony wikingom w sztuce i popkulturze – i popełniliśmy ten sam błąd co dzień wcześniej: usiedliśmy na chwilkę w barze. I ani się obejrzeliśmy, jak jakaś kobieta obcałowywała Vista, a inna opowiadała o kosmkach jelitowych jej suczki. W tym czasie Vist usiłował zeżreć twarz a to całuśnej pani, a to Fergusa, a Fergus kroczył godnie między stolikami i, cóż, był wielki. Serio, to nie był pies – to był źrebak.
Nie zjawiliśmy się więc ani na wspomnianym panelu, ani na prelekcji Pauliny Hendel o wampirach, demonach i zabobonach. No cóż – trudno. Dowiedziałam się za to o sposobie na przyspieszenie gojenia pewnych zranień za pomocą wstrzykiwania płytek krwi. Sprawa równie inspirująca, więc specjalnie się nie smucę. Szczególnie że ani nie jestem fanką paneli (zazwyczaj goście ślizgają się po temacie i opuszczam salę z ogromnym niedosytem), ani niekoniecznie chcę słuchać o wampirach i demonach (całkiem egoistycznie: swego czasu bardzo ostro wgryzałam się w temat i tak szczerze to nie sądzę, żeby ta prelekcja wniosła w moje życie coś, czego faktycznie nie wiem).

Vist zasłuchany.
Od razu widać przyszłego doktoranta.
Jako że w piątek udało nam się bardzo skutecznie zaszyć w barze i kompletnie zaniedbać prelekcyjne powinności, w sobotę postanowiłam być twarda. Sprawę ułatwiał fakt, że tym razem między wybranymi punktami programu nie mieliśmy pauz, toteż przechodziliśmy co najwyżej z sali do sali, bez ryzyka, że w międzyczasie ktoś nas zagada i pogłaszcze Vista.
Jedynym cieniem kładącym się na tym dniu była krótka wymiana zdań z pewną, tak myślę, bardzo smutną panią, która miała problem z przebywaniem w jednym pomieszczeniu z psem. I z jednej strony, ma się rozumieć, nie kłóciliśmy się, bo w recepcji byliśmy wyraźnie (no, wyraźnie jak wyraźnie – specjalnie o to dopytywałam, żeby uniknąć odbijania się od klamki w kolejnych dniach) poinformowani, że z psami tam nie wolno. Z drugiej jednak, naprawdę nie rozumiem, co konkretnie przyświeca komuś, kto twierdzi, że nie może zjeść swojego śniadania, jeśli trzy stoliki dalej pod stołem leży pies. Pies na smyczy, zaszczepiony, odrobaczony i pewnie zdrowszy od tej pani i całej jej rodziny (oczywiście, teraz nieco płynę, ale serio nie raz już stwierdzaliśmy, że nasze psiecka żywią się lepiej od nas i są bardziej od nas zadbane, jeśli chodzi o zdrowie). Jeszcze w przypadku alergii – okej. Ale takie „nie bo nie”? Jakim konkretnie zagrożeniem był dla tej pani Vist?
W każdym razie, ponieważ jesteśmy ludźmi grzecznymi i nieawanturującymi się, wzięliśmy nasz obiad i opuściliśmy pomieszczenie, absolutnie w duchu nie życząc pani udławienia się jajecznicą ani wetknięcia sobie słomki w nozdrza. Jesteśmy ponad takie rzeczy.

Zaczęliśmy od bardzo udanej prelekcji Grzegorza Gajka o magicznych przedmiotach i magii wikingów. Po raz kolejny: widać solidny risercz i ogólne obcykanie prelegenta w temacie. Słuchało się go z prawdziwą przyjemnością, co zresztą może się jakoś wiązać z tym, że – jak Grzegorz Gajek sam zaznaczył na wstępie – jest pisarzem (głupio przyznać, dotychczas z jego twórczości znam tylko opko Wolsungowe). Więc do pewnego stopnia rozumiem, że umie w narrację i opowiada tak, żeby chciało się tego słuchać. Tu i ówdzie przewinęły się też wątki autotematyczne, czyli wzmianki o własnej powieści – co ni mniej ni więcej, doprowadziło mnie do zupełnie innej powieści, bo niewikińskiej, którą zamierzam przeczytać (Powrót królów, oczywiście – cóż innego mogłabym chcieć przeczytać?).
Po tej prelekcji miało miejsce wystąpienie Rafała Nawrockiego poświęcone fantastyce w architekturze bloku wschodniego. Znów: sprawnie opowiedziane, interesujące. Początek wzbudził we mnie mieszane emocje, bo nie do końca czułam myśl przewodnią, ale potem było już coraz lepiej, a od architektonicznych latających spodków to w ogóle zaczęło się robić świetnie (w przeciwieństwie do prelegenta, ja akurat ogromnie lubię formę schroniska na Śnieżce). Zapisałam sobie mnóstwo tytułów do nadrobienia i zobaczyłam całkiem sporo budynków, o których istnieniu nie do końca wiedziałam.
Potem przetransportowaliśmy się do drugiej sali i tam osiedliśmy na wystąpienie Karoliny Czonstke i Bartosza Świątkowskiego o relacjach słowiańsko-skandynawskich we wczesnym średniowieczu. Wystąpienie, co tu mówić, było w pełni profesjonalne, świetnie przygotowane, a prelegenci nie do zagięcia, bo po prostu znali się na temacie, który poruszali. Jeśli miałabym doszukiwać się minusów, to będą to dwa szczegóły: po pierwsze, trochę brak synchronizacji, który z prelegentów co mówi w danym momencie. Miejscami miałam wrażenie, że jedno drugiemu wchodzi w słowo i niekoniecznie mi się to podobało. Drugi szczegół to coś, co mi osobiście trochę przeszkadzało, ale z kolei Ulv bardzo tego bronił: czyli ujęcie tematu. Ja twierdzę, że – ponieważ prelegenci to archeolodzy – specyfika ich branży sprawia, iż są zapatrzeni w rekwizyty. Więc opowiadają o rekwizytach, łupinkach dzbanków, szczątkach biżuterii i przebarwieniach na glebie tam, gdzie niegdyś była ściana chałupy – i to wszystko jest super cenne, ale brakowało mi w tym ludzi. Kiedy zamiast informacji „skandynawski garncarz pracował na terenach naszego Pomorza” dostaję informację „parę skandynawskich łupinek znaleziono na terenach naszego Pomorza”, jest to dla mnie trudniejsze do zwizualizowania i do wyciagnięcia konkretnych wniosków. Zabrakło mi plastycznych opisów, o. Ulv mówi, że te opisy przecież byłyby zmyśleniem, bo fakty są takie, że znaleźli parę łupinek dzbanka, a nie że skandynawski rzemieślnik cokolwiek robił – to już by były domysły. I ja to rozumem. Naprawę, ja to rozumiem i nie twierdzę, że ta prelekcja była zła. Ale jeśli chodzi o taką konwentową prelekcję, to chyba spokojnie odpuściłabym nieco naukowości na rzecz działającej na wyobraźnię narracji. Nie bez powodu obok publikacji naukowych występują publikacje popularnonaukowe.
Następnym prelegentem miał być ten sam, który nie dotarł na imprezę dnia poprzedniego – toteż okazało się, że przez godzinę sala będzie pusta. W tym czasie zdążyliśmy kupić coś do picia i wyjść z Vistem na spacer, a potem mieliśmy przynajmniej dobre miejsca na prelekcję Michała Cholewy i Piotra Cholewy o Austerlitz.
Prelekcja była świetna – jak to prelekcja Cholewów: temat bardzo dokładnie zgłębiony, show wciągające i zabawne, a nawet prezentacja chyba bez literówek. Wrażenie psuł tylko jakiś fachowiec-napoleonista, który za punkt honoru postawił sobie wściubiać swoje o wiele za dużo groszy wszędzie tam, gdzie tylko się dało. Rozwalało to rytm całej prezentacji i pozostawiło mnie z takim wrażeniem, że ogólnie niby było miło, ale ja nadal nie wiem, jak u licha przebiegła cała ta kampania. I to jest coś, co mnie jednak niemożebnie wkurza: jeśli się na czymś, człowieku, znasz, to po prostu zrób własną prelekcję. Jeśli jej nie robisz i przychodzisz na prelekcję do kogoś, to uszanuj tego kogoś i po prostu stul dziób. Ewentualnie fajny złoty środek znalazł wspomniany już wcześniej Bartosz Świątkowski, który po prelekcji Grzegorza Gajka o kobietach powiedział, co mu leży na wątrobie i z czym się nie zgadza – ale to było już po prelekcji. Nie rozwalał swoją mądrością całego wystąpienia. Pan fachowiec-napoleonista nie miał takich skrupułów i co trzecie zdanie wchodził w słowo prelegentom. I ja nie wiem, czy chciał błysnąć czy nie, ale w każdym razie bardzo mi obniżył poziom zadowolenia z tej prelekcji. Brawo.

A w niedzielę przed południem porzuciliśmy pokój pokryty od sufitu po podłogę psią sierścią (bez wyrzutów sumienia, wszak zapłaciliśmy za to dodatkowe 250 zł) i wróciliśmy do domu.
Ulv jest zadowolony. Myślę, że na jakieś 98% odwiedzimy Nordcon w przyszłym roku, szczególnie że tematyka Blade Runnerowa zdaje się ogromnie atrakcyjna (znaczy, chyba że hotel wywiesi nasze portrety z podpisem, że tych klientów nie obsługujemy). Wbrew temu, co mówiła w piątek wieczorem spotkana w barze randomowa dziewczyna chyba z Białegostoku, nie uważam, żeby w Nordconie chodziło wyłącznie o spotkania ze znajomymi i wspólne picie. Program imprezy – czyli prelekcje i panele – są dla mnie ogromnie ważne i zapewne to się nie zmieni. Lepiej wspominam prelekcyjną sobotę niż nieco bezsensownie przepity piątek, choć nie przeczę, jedno i drugie miało swój urok. Może zresztą to jest fajne w Nordconie, że potrafi zadowolić zarówno takie osoby, jak owa wspomniana dziewczyna, która chciała po prostu pogadać przy piwie ze znajomymi, z którymi od roku nie gadała, jak i mnie, która szuka wiedzy i inspiracji na prelekcjach. To impreza, która nikomu nie mówi, jak się trzeba bawić.
Wrażenia zdecydowanie pozytywne, nawet mimo pewnych zgrzytów tu i ówdzie. Chcieliśmy zobaczyć kometę, ale były chmury. Łajka dopiero ostatniego wieczoru postanowiła wydrapać sobie w drzwiach drogę do wolności. Takie tam. Ogółem - Fraa poleca Nordcon.

2 komentarze:

  1. Ja wielkim konwentowiczem też nie jestem... Bywam tylko na Pyrkonie, bo pod nosem, ale Nordcon jest jednym z tych, które kuszą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pyrkon i Nordcon to, jak myślę, dwa totalnie przeciwne bieguny konwentowania. Masz gigantyczny festiwal o zasięgu w sumie międzynarodowym i małą, kameralną imprezkę z dala od cywilizacji. Do mnie zdecydowanie bardziej przemówił Nordcon, bo po wizycie na Pyrkonie to kategorycznie postanowiłam, że moja noga więcej tam nie postanie xD Co kto lubi :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...