sobota, 12 maja 2012

ZaFraapowana filmami (55) - "Bunraku"


Bunraku - plakat

Co łączy bezimiennego kowboja bez rewolweru z wyglądającym jak dziewczyna samurajem bez miecza? Właściwie wszystko: obaj weszli do tego samego baru i trafili na Barmana (Woody Harrelson). Obaj wykazują się równą skutecznością w mordobiciu i, co najważniejsze, obaj polują na tego samego gościa – Nicolę „Drwala” (Ron Perlman).
Ale od początku.
Pod sam koniec zeszłego roku zaopatrzyłam się w film Bunraku, produkcję z 2010 roku w reżyserii Guya Moshe. Nie mogłam przecież uczynić inaczej, czytając na przykład:
„Pełen przemocy jak obrazy Quentina Tarantino i przestylizowany jak "300", opowiada historię bardzo męską i właściwie pozbawioną morału. Jest też nadmiernie długi i napchany wizualnymi aluzjami, postaci są w nim sztampowe, zarysowane grubą kreską; dość rzec, że Barman jest najbardziej typowym barmanem na świecie, a Kowboj mógłby zagrać w dowolnym spaghetti westernie.” [źródło]
Zgodnie zresztą z sugestią autorki bloga, obejrzałam zalinkowany początek filmu. I mi się spodobało. Toteż wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że całość również mi się spodoba.
Ale tak jakoś się działo, że co prawda film leżał sobie na dysku, a ja i tak go nie oglądałam. Minęła zima, wiosnę mamy w rozkwicie, aż w końcu nadeszła wiekopomna chwila: odpaliłam pachołek (przez niektórych zwany VLC media playerem) i obejrzałam Bunraku.

Powiedzieć o scenariuszu tego filmu, że nie jest zbyt nowatorski, byłoby naprawdę zbytnim eufemizmem. Wieje sztampą na kilometr. Nie zgodzę się z Rusty Angel, że postaci są „zarysowane grubą kreską”: one są dramatycznie przerysowane. Barman, który w barmaństwie widzi swój sens życia (choć nie użyłabym w odniesieniu do niego słowa „typowy”, jeśli wziąć pod uwagę jego hobby); Włóczęga (Josh Hartnett), który zasadniczo powinien mieć już przetarty przód ronda kapelusza, tyle po nim jeździ palcami – żeby tego było mało, temu jednemu gestowi towarzyszy oddzielny dżingiel; zwichrowany na punkcie honoru Yoshi (Gackt Camui) też nie mógłby już być bardziej wyrazisty, choćby miał nad plecami wielki transparent „SAMURAJ” (co, w kontekście tego filmu, wcale by nie dziwiło, ale o tym później…). Wszyscy, naturalnie, mają swoje tajemnice i osobiste cele, które zazębiają się przez czysty przypadek, jak to w filmach bywa.
Bunraku - kadr z filmu (Yoshi i Włóczęga)
I to jest takie fajne: bohaterowie tak dawno przekroczyli granicę sztuczności, że to już w ogóle nie przeszkadza, a staje się ich atutem. To trochę jak w Sin City albo w Snatchu. Albo w niektórych przypadkach u Tarantino. Czy choćby, żeby nie szukać daleko, w Iron Sky. Nie zarzucam bohaterowi, że zajebistością może kruszyć mury, bo – na litość bogów! – czyż można zarzucać cokolwiek gościowi, który goli się siekierą?!
Dla tego typu postaci jedyną odpowiednią sceną będzie coś równie przerysowanego, na przykład pokręcony świat, w którym po mileniach wzajemnego mordowania się, ludzkość uznała, że najlepszym wyjściem będzie… wyrzucić precz całą broń. Naturalnie prędko okazuje się, że pozbawienie się giwer wcale nie zahamuje przemocy, a może nawet będzie jeszcze gorzej. A żeby tego było mało, jest to świat papierowy. Wcale nie w tym sensie, że nie ma wielkiej polityki, psychologii i moralitetów. Całkiem dosłownie papierowy, jakbyśmy zanurzali się w trójwymiarową, rozkładaną książkę dla dzieci – co zresztą całkiem fajnie zapętla nam rzeczywistość i człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie śledzi opowieści snutej przez samego Barmana, który przecież właśnie takie książki robi.
I tak do miasta, o które walczą niezliczone gangi, a w którym władzę dzierży Nicola, przybywają nasi bohaterowie: kowboj-Włóczęga i Yoshi. Choć początkowo są rywalami, wkrótce – co dla widza od pierwszych scen jest oczywiste i nieuniknione – staną ramię w ramię przeciwko Armii Czerwonej (nie, to nie żart). A potem? Potem widza czekają dwie godziny siekania, kopania i skakania, z brykaniem z konwencji w konwencję, bo a to pokręcony western (zamiast pojedynku na rewolwery w samo południe – pojedynek na karty o północy), a to pościg w stylu pierwszych GTA, a to znów sceny na pograniczu walk i tańca, rodem z megaprodukcji azjatyckich. W ślad za obrazem, idzie naturalnie muzyka, więc naprawdę wzmianka o grze komputerowej nie jest tylko luźnym skojarzeniem: widz słyszy nawet charakterystyczne plimpnięcia w momentach kiedy bohater jakby zdobywa kolejny punkt (czyli kasuje kolejnego badassa).
Bunraku - kadr z filmu (Barman i Yoshi)
Są, oczywiście, sceny bezsensowne. Takie, że w normalnym filmie człowiek złapałby się za głowę i zapytał: „Gościu, a po co tam włazisz? Ze szczytu drabiny tamten facet nic ci nie zrobi, a w końcu będzie musiał zejść!” albo „Tak w sumie, to teraz można by odpalić silnik i w pięknym stylu rozjechać tego zabijakę…”. Tutaj jednak, nawet jeśli takie myśli gdzieś tam się nasuwają, to one po prostu nie przeszkadzają. Tak samo jak nie przeszkadza kobieta z rozwianymi puklami w środku płonącego budynku, choć zawsze mnie wnerwiało coś takiego, bo mniej-więcej wiem, jak szybko palą się włosy.
Tyle tylko, że to nie jest normalny film, a mit. Trochę w orientalnym klimacie, zabawa wieloma konwencjami, z teatralnością wylewającą się bohaterom uszami. Spektakl, w którym widzowi naprawdę będą pokazane tabliczki z podpisami kolejnych postaci (Zabijaków). Obraz momentami przechodzi w komiks, by kadr za chwilę znów przeobraził się w normalne, filmowe ujęcie. Właściwie na palcach jednej ręki zasłużonego pracownika tartaku policzyłabym sceny, które tak po prostu się urywają, a za chwilę zaczyna następna. Wszystko jest połączone w ciąg płynnych przejść – być może zresztą to stanowi dodatkowo o dynamizmie całego filmu.
Wracając do mitu: nie użyłam tego określenia przypadkowo. Mam tu na myśli mit jako ten specyficzny rodzaj opowieści, która jest osadzona jednocześnie w każdym czasie i miejscu, a która porusza bardzo podstawowe zagadnienia, takie jak dobro, zło, honor, odpowiedzialność, przyjaźń i tak dalej. W tej warstwie mit nie ma być awangardowy, stąd też nie należy narzekać, że te wszystkie problemy nie są jakoś oryginalnie pogłębione w filmie. Nie, to są banały – ale banały fundamentalne. A bohaterowie, którzy odbywają swoją podróż, świetnie się w to wpisują: bo tak naprawdę każdy z nich walczy nie tyle z Drwalem, co z samym sobą – najlepiej chyba to widać w jednej z końcowych scen, gdzie każdemu przyjdzie tłuc się niemal z własnym odbiciem: na drodze Yoshiego staje Samuraj, Włóczęgi zaś – kowboj. Zbieg okoliczności? Może. A może i nie. To już pozostaje w ocenie widza.

Bunraku - kadr z filmu
Wrócę jeszcze do bohaterów, a konkretnie do Nicoli: na tle innych postaci Drwal jest naprawdę interesujący. Odniosłam wrażenie, że z nich wszystkich jest najmniej jednoznaczny. Niby to człowiek-legenda, śmiertelnie niebezpieczny i trzymający w szachu całe miasto wraz ze wszystkimi gangami, jednak kiedy zrzuci kostium, jest już kimś innym. Nie ukrywam, że bardzo lubię postaci władców zmęczonych władzą, więc i Nicola przypadł mi do gustu. Plus miał parę niezłych tekstów – niby znów banalnych, ale proszę Państwa: najbardziej wyświechtane slogany nabierają nowej jakości, jeśli wypowiada je facet golący się siekierą!

Nie wiem właściwie, czy umiem jakoś to wszystko podsumować. Film jest niesamowity: gdyby Quentin Tarantino był nieco bardziej zajebisty, mógłby zrobić Bunraku. Siekanie i przerysowanie nawet by pasowało. I orientalizm (tu piję do Kill Billa, który, tak swoją drogą, dramatycznie mi się nie podobał). Z przykrością jednak muszę stwierdzić, że Tarantino mógłby stawać na rzęsach, ale i tak jest za cienki w uszach, żeby dokonać czegoś takiego. Ten film jest widowiskowy, wyrazisty, oryginalny mimo przeładowania banałami, a Ron Perlman goli się w nim siekierą. Naprawdę nie wiem, co jeszcze można by powiedzieć.
Myślę, że jeszcze wrócę do tej produkcji. Dla czystej przyjemności oglądania i słuchania, nie dla jakiejś rozbudowanej warstwy merytorycznej.
9/10, z czystego poczucia przyzwoitości. Nie wypada więcej, no…







W tym tkwi haczyk. Człowiek honorowy ginie z trudem, ale ginie. Ludzie tacy jak ja przeżywają. Bo wiedzą, że w walce nie chodzi o to, by wygrać, ale o to, by przeżyć. Widzisz te dłonie? Te dłonie odebrały życie setkom osób. Te oczy widziały ostatni oddech w setkach piersi. A te stopy deptały setkę głupców, którzy myśleli, że mnie zabiją. Ale moje serce wciąż bije.

3 komentarze:

  1. Ja wiem, że się nie zgadzamy w ocenie "Iron Sky", ale przynajmniej tutaj mamy tę samą opinię. I dzięki za linkowanie, "Bunraku" jest jedna z mniej docenianych recenzji na naszym blogu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, oby więcej takich recenzji, bo szkoda byłoby nigdy nie dowiedzieć się o takim świetnym filmie i strach pomyśleć, ile jeszcze ich się chowa w zakamarkach kinematografii. ;)

      Wychodzi na to, że jestem strasznie prosta i lubię filmy z przegiętymi bohaterami i wyświechtaną albo durną fabułą. Ech. No trudno. Nigdy nie ukrywałam, że z Almodovarem mi nie po drodze. :P

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...