Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach - plakat |
Nie
zamierzam ukrywać, że odkąd do kin weszła pierwsza część Piratów z Karaibów, pozostaję wierną fanką serii. Tak – myślę, że
skoro właśnie dostaliśmy możliwość obejrzenia czwartego filmu spod tego szyldu, Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach, można już mówić o serii. Toteż udałam się do kina, mimo iż wszelkie znaki na
niebie i ziemi mówiły, że film będzie co najmniej słaby. Zresztą, byłam skłonna
w to wierzyć: czwarta część? Litości. To nie mogło być dobre. Przecież dwójka i
trójka to była równia pochyła aż po samo dno.
A
co wyszło w praniu?
Fabuła,
jak to w Piratach z Karaibów, nie
grzeszy nadmierną głębią ani powagą, ale i nie tego człowiek się spodziewa,
kiedy wybiera ten tytuł. Oto więc kapitan Jack Sparrow (Johnny Depp) chce
dotrzeć do Fontanny Młodości – ale nie tylko on. Ten sam cel ma Czarnobrody, czyli legendarny Edward Teach (Ian McShane) oraz
podająca się za jego córkę Angelica
(Penélope Cruz), która zdaje się mieć o coś żal do Sparrowa. Żeby tego było
mało, w ślad za piratami ruszy dobrze znany z poprzednich części Barbossa (Geoffrey Rush), obecnie
korsarz na usługach Anglii. Barbossa musi wyprzedzić Hiszpanów, którzy – w
razie gdyby było za łatwo – też wyruszają na poszukiwania Fontanny.
Oczywiście
to tylko pierwszy rzut na fabułę, bo w rzeczywistości sprawy są zakręcone dużo
bardziej.
Jednak ponieważ
to właśnie bohaterowie, a nie zawiła i głęboka intryga, wysuwa się na pierwszy plan w tym
filmie, od nich zacznę.
Przyznać
trzeba, że z obawą patrzę na przyszłość Piratów
z Karaibów (a coś mi podpowiada, że będzie jeszcze jakaś przyszłość), jako
że kapitan Sparrow właściwie już się zużył. Jeśli człowiek chciałby mówić
wprost, to zużył się dawno temu, ale teraz też nie jest za późno, żeby o tym
wspomnieć. W pierwszej części filmu wiecznie zawiany pirat odgrywany przez
Deppa był czymś nowym, świeżym, zabawnym, nietuzinkowym i po prostu fajnym. Ale
prawda jest taka, że w chwili obecnej kapitan Jack Sparrow nie ma już widzowi
nic do zaoferowania. To jest po prostu czwarty film z tym samym bohaterem i,
prawdę mówiąc, gdybym oglądała zamiast drugiej, trzeciej i czwartej części, kolejny i kolejny raz pierwszy film z serii – nie zrobiłoby to wielkiej
różnicy, jeśli idzie o Jacka. Z drugiej strony, to dobrze: strach pomyśleć, co
by się stało, gdyby twórcy zechcieli „pogłębić” Sparrowa. Najpewniej po prostu
Jack przestałby być Jackiem, a stał się rzewliwym amantem z trudną
przeszłością. Czyli ciągnięcie kapitana Sparrowa przez wszystkie części jest
właściwie najlepszym, co można było zrobić, ale prowadzi do nieuniknionego
znudzenia widza.
kadr z filmu Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach (Barbossa) |
Inaczej
ma się sprawa z Barbossą – po pierwsze, choć pojawiał się od pierwszej części,
jednak było go mniej, a więc nie zdążył jeszcze się znudzić. Po drugie: zmienia
się. Nieznacznie, ale mimo wszystko potrafi zaskoczyć. Nie są to zmiany w stylu
„to nic, że w pierwszej części był bezwzględnym, paskudnym piratem, teraz zrobimy
z niego cnotliwego i nieśmiałego kolekcjonera znaczków, który miał trudne
dzieciństwo, hura!” – nie, przeobrażenia są delikatne i w pełni uzasadnione
wydarzeniami, jakie miały miejsce po zakończeniu trzeciej części Piratów. Jeśli mam być szczera, to
właśnie Barbossa wysunąłby się na mojego ulubionego bohatera serii, gdyby nie
drobne „ale”.
Tym
„ale” jest Czarnobrody. Oj tak, Edward Teach, grany przez Iana McShane’a (muszę
to powtórzyć, bo ten facet naprawdę zasługuje na uwagę, szczególnie po tym, co
pokazał jako Al Swearengen. A więc raz jeszcze: Ian McShane!), to majstersztyk.
Bardzo groźny, bardzo czarnobrody, bezwzględny i cudowny. Oczywiście twórcy
filmu uwzięli się, żeby piraci wyglądali jak geje na Sylwestra, więc Teach też
nie uniknął makijażu, tym niemniej z taką twarzą i tak będzie wyglądał na typa,
z którym się po prostu nie zadziera. Nawet kredka do oczu tego nie popsuje.
Do
pirackiej braci dołączyła też wspomniana już Angelica – tu właściwie nie mam większych
uwag. Cruz dość zgrabnie wpasowała się w rolę i jest całkiem przekonująca.
Ponadto
widz po raz kolejny ma okazję spotkać dobrze znanego pana Gibbsa (Kevin McNally). I po raz pierwszy pastora Philipa (Sam Claflin), który odpowiada
za element moralizatorski – istotnie: mało brakowało, a byłby bohaterem
irytującym i smętnym, jednak jego wątek jest na tyle delikatnie wpleciony w
wydarzenia, że wcale nie razi.
kadr z filmu Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach (Czarnobrody) |
I
tu nadszedł czas na to, żebym z radością wspomniała, że w końcu rozstaliśmy się
z Willem i Elizabeth, a fabuła Na
nieznanych wodach nawet nie leżała obok tej, którą mordowano w poprzednich
częściach. I to jest coś, za co należy się pochwała Tedowi Elliottowi i Terry’emu
Rossio: jak w dwójce i trójce okropnie i nielitościwie rozciągali fabułę Klątwy Czarnej Perły, sztucznie
doklejając do tego wydumane wątki o kobietach-krabach i inne tej klasy, tak
tutaj widz ma do czynienia z zupełnie nową przygodą, a w ciągu całego filmu ani
razu nie pojawia się nawet słówko o wydarzeniach znanych z poprzednich filmów.
Oglądając nie ma się tego wrażenia, że to kolejny wydumany kupon. Ot, po prostu
nowy epizod z wesołego życia pirata, yo
ho ho.
Tym
samym naprawdę nie rozumiem bardzo negatywnych opinii o tym filmie, które ponoć
wykwitają często i gęsto (wiem tylko ze słyszenia, bo przyznam, że ani jednej
recenzji nie czytałam), bo w porównaniu z drugą i trzecią częścią, Na nieznanych wodach to naprawdę kawał
świetnej rozrywki i żadne tam „odcinanie kuponów”, tylko godna kontynuacja Klątwy. Szczerze? Jeśli ktoś jeszcze nie
oglądał serii, to szczerze polecam właśnie taką kolejność: Klątwa Czarnej Perły i Na nieznanych wodach. A kiedy Skrzynia
umarlaka i Na krańcu świata? Cóż –
najlepiej wcale.
Inna
sprawa, że choć jako kontynuacja film jest dobry, to jednak wypada słabiej, niż
część pierwsza. Nie chodzi tylko o bohaterów, ale o całokształt. W jedynce,
mimo że pełno było lekkiego humoru, często zupełnie nierealnych ewolucji i
pewnej dozy naiwności, jednak od czasu do czasu pojawiały się też sceny
poważne, był klimat tajemnicy, czuło się, że pewne rzeczy przepełniają strachem
nawet najgorszych piratów. Tymczasem tutaj jest jedno wielkie „Bua-ha-ha”
(nawet wliczając nieliczne smęty duchownego) i nie ma mowy o choćby chwilowej
zmianie klimatu (owszem! Odrobiny smęcenia o tym, że każda dusza da się zbawić,
nie jest dla mnie jednoznaczna ze
zmianą nastroju!). Myślę, że film naprawdę by nie ucierpiał, gdyby wyciąć z
niego przynajmniej kilka żartów i spróbować pomanipulować nastrojem.
Tutaj
był jeden taki moment, który nie dawał po oczach „jestem Elementem Komicznym” –
scena z syrenami. Muszę przyznać, że była naprawdę fajna. Przypominała, że film
zrobili ci sami ludzie, którzy pokazali przeklętą załogę Czarnej Perły, idącą
po dnie morza.
kadr z filmu Piraci z Karaibów: Na nieznanych wodach |
Tym
bardziej, że momentami ten humor jest jednak troszkę nazbyt wymuszony. Nie będę
tu nawet wspominać o wątku ptysia zaczepionego o żyrandol (choć muszę przyznać,
że dziewoja w kinie, siedząca dwa miejsca na prawo ode mnie, rżała z tego
bardzo obficie – ale spójrzmy prawdzie w oczy: ona rżała ze wszystkiego, nawet
z reklamy AndroVitu – gdzie głównym elementem komicznym było dla niej to, CZEGO to jest
reklama…), ale choćby cała sekwencja ucieczki Jacka w Londynie: wszystko
fajnie, kapitan bryka w tę i nazad, ale zastanówmy się – facet skacze na dach
dorożki. Za nim biegną żołnierze. Co robi dorożkarz? Nic. Kompletnie nic, jakby
w ogóle nie zauważył, że ktoś mu skoczył na dach. Jedzie, jakby zupełnie nic
się nie działo. Potem kapitan skacze na deskę, niesioną na ramionach przez
dwóch gości. Co robią ci goście? Nic! Idą spokojnie dalej, niosąc Jacka prawie
jak w lektyce. Nie zatrzymają się, nie bluzgną na niego, nie puszczą deski, są
jak lemingi. Trzeba przyznać, że Londyńczycy nie grzeszą spostrzegawczością.
Innym
mankamentem filmu jest kilka scen, które są przekalkowane prosto z pierwszej
części. Chodzi tu głównie o sceny walk, gdzie człowiekowi, który ogląda
pojedynek, nagle nakłada się identyczny pojedynek, tylko z udziałem innych
osób. No – innej jednej osoby, bo drugą jest Jack.
Jeśli
jednak przymknąć oko na te nieliczne irytujące elementy, widz dostaje –
powtórzę – naprawdę kawał przyjemnej rozrywki, z fajnymi bohaterami (Barbossa i Czarnobrody!), wartką
akcją i miłą dla ucha muzyką – choć to ostatnie akurat od początku cechowało
serię.
Aha
– jeszcze jeden ogromny plus: rozróżnienie piratów i korsarzy. Wreszcie!
Polecam
na weekendowe popołudnie i daję 7/10
– to po prostu dobry film. Jeśli tylko ktoś ma świadomość tego, że nie idzie na
Lyncha ani Almodovara.
–
Jack, dobiegamy kresu życia. Cóż szkodzi stanąć po zwycięskiej stronie?
–
Wszystko rozumiem. … Poza tą peruką.
A ja Ci powiem, że druga część piratów podobała mi się zdecydowanie bardziej od pierwszej. Trzecia to było dno totlne, ale dwójka była świetna (Davy Jones! To fajnie poprowadzona postać!).
OdpowiedzUsuńI też uwielbiam Barbossę, strasznie charakterna postać, a takie zawsze fajne
Ched
Kocham Piratów wiernie i to się już chyba nie zmieni. Czwórka jest zgrabna, ładnie opowiedziana, Barbossa został moim nowym idolem, ksiądz był uroczy, Jack jak to Jack. A że miałam porównanie do jedynki (Festiwal Muzyki Filmowej tego samego wieczoru), oto ogólnie zgadzam się z oceną. Mimo iż kocham Jamiego Norringtona i Becketta.
OdpowiedzUsuńI jeszcze jedno:
"by all gods of sea and sky, make way for Tortuga!" - i tego Barbossę uwielbiam.
Blargh, mi w dwójce jednak nie odpowiadało przedstawienie Latającego Holendra jako siedliszcza ślimaków i rozgwiazd. Bardziej by mi pasowała Czarna Perła z pierwszej części. ;) Ale nie to było największym kłopotem. Bardziej te wszystkie inne wydumane rzeczy w dwójce mnie odrzucały: busola, która była fajnym akcentem wskazującym konkretne miejsce, nagle przerodziła się w kompas, który pokazuje to, czego się pragnie? Bueeeh, naciągane. ;/ Dalej: Norrington, o! Dlaczego tak skończył? oO No serio, ani kawałka uzasadnienia nie widziałam - znaczy coś było, ale kompletnie nie trzymało się kupy, jeśli porównać zakończenie jedynki. Nie było dla mnie wiarygodne.
OdpowiedzUsuńNo plus Bluma mogłam znieść przez jeden film, ale nie przez trzy. Mam niską tolerancję na drewno. :P
A Barbossa owszem, czadowy^^ (w radiu facet chyba oferował do wygrania bilety na film czy coś takiego i jak streszczał, to bardzo ładnie mówił o "Barbarossie" *facepalm* )
Ale Czarnobrooodyyy! :D
Właśnie wróciłam z kina :) Fajnie było, wrażenia tu: http://potworyzobory.blogspot.com/2011/05/piraci-z-karaibow-na-nieznanych-wodach.html
OdpowiedzUsuńMoje wrażenia są niemal dokładnym przeciwieństwem tego, co tu przeczytałem.
OdpowiedzUsuńSiłą serii były nie tylko zagmatwane relacje między postaciami, ale przede wszystkim dobrze przemyślane akcja. Akcja w niestandardowym ujęciu, bo przypominała taniec, niemal balet. Trzeba było tu zgodzić się na pewną umowność, by później z uciechą chłonąć wydarzenia. Tego baletu najwięcej doświadczyłem właśnie w dwójce. Również tam wyjaśniono wiele "furtek", które zostawiono otwarte w pierwszej części. I w moim odczuciu nie było w tych rozwinięciach nic naciąganego. Odniosłem wrażenie, jakby trylogia została pomyślana jako całość, a druga i trzecia część po prostu doczekały się realizacji po komercyjnym sukcesie jedynki. Nie przeszkodził mi tu image "rybokrabi", który również średnio mi się spodobał, ale jako oryginalne i ciekawe podejście do tematu zdołałem go łyknąć bez popitki. Trochę przeszkadzał smętny wątek Blooma i jego ojca.
Siłą Jacka Sparrowa w pierwszej części był nie tylko styl jego poruszania się, sposób wypowiadania, ale również jego przebiegłość i umiejętność przetrwania wynikająca z tejże przebiegłości. To już zostało przykryte, może zniwelowane niemal do zera w drugiej i trzeciej części, by w czwartej zaginąć całkowicie.
Brakowało mi w czwórce także baletu. Scena z ciastkiem była naciągana. Ucieczka przez Londyn, choć prezentowała się efektownie, to była niedopracowana (przede wszystkim rzuca się w oczy wspomniany brak reakcji otoczenia). Pozostaje nam chyba tylko scena z palmami.
Czarnobrody, choć wizerunkowo fajny, to został zaledwie naszkicowany. Nie zaprezentowano jego prawdziwej mocy w pełni - jedynie jakieś ochłapy (żywe liny chyba w jednej scenie). Penelopa, choć odegrała swoje poprawnie, to rolę miała w moim odczuciu dość bezbarwną. Właściwie przez cały film ni grzała mnie ni ziębiła.
Z kolei wątek księdza i syreny był po prostu irytujący i nic ponadto nie wnoszący do filmu. Może wniósł coś do następnej części i oby tak było - w przeciwnym wypadku nie wybaczę autorom cierpienia, na które mnie narazili przy oglądaniu tego przenudnego wątku.
Jednym pozytywem filmu był faktycznie Barbossa.
Częste zbliżenia na twarz Deppa miały chyba uratować produkcję, co nie do końca się udało.
Moja ocena sprowadziła się bodajże do oceny na poziomie 4/10.