strona tytułowa pierwszego tomu Kaznodziei |
- Autorzy: Garth Ennis, Steve Dillon
- Tytuł: Kaznodzieja
- Tytuł oryginału: Preacher
- Tłumaczenie: Maciek Drewnowski
- Miejsce i rok wydania: Warszawa 2002-2007
- Wydawca: Egmont Polska
Jak łatwo mogliście
Państwo zauważyć, kategorię „Książki” zmieniłam na
„Literatura” – powód jest prosty: tag „książki” był
zanadto ograniczający. No bo co z komiksami? Ktoś, oczywiście,
może uznać, że komiksy to w ogóle nie literatura, ale szczerze i
serdecznie mam w nosie takie opinie. Nie widzę powodu, dla którego
coś, co wręcz nazywa się czasem „powieścią graficzną”,
miałoby być czymś „niższym” od tradycyjnej literatury. Ba!
Moim zdaniem zresztą komiks jest właśnie szalenie tradycyjną
formą – sięga co najmniej średniowiecza, tylko tam w miejsce
naszych „chmurek” na teksty były banderole. Skoro tamto było
sztuką, to czemu teraz tak często odmawia się tego statusu
komiksom? Pisarstwo może być sztuką? Może. Grafika może być
sztuką? Może. Czyli połączenie jednego i drugiego tez.
Oczywiście, są komiksy dobre, jest i masa gorszych lub bardzo
złych. Jak wszędzie. Nie ręczę, że nie zdarzy mi się kiedyś
wspomnieć o jakimś gorszym. Na razie jednak zacznę jednak od
czegoś świetnego.
Dość dawno temu
zaprezentowano mi jeden, zupełnie zresztą przypadkowy i wcale nie
pierwszy, zeszyt polskiego wydana amerykańskiego komiksu
Kaznodzieja. Choć wzbudziło to moją ciekawość,
bliższe zapoznanie się z całą serią przez długi czas odkładałam
na później – tym niemniej w końcu nadszedł ten czas, kiedy
mogłam w spokoju zapoznać się z historią trójki dość
dziwacznych bohaterów.
Kaznodzieja w
oryginale wydawany był w latach 1995-2000, a składało się na tę
historię sześćdziesiąt sześć zeszytów. W Polsce Egmont
podzielił ją na trzynaście tomów.
Głównym wątkiem
komiksu jest poszukiwanie Boga przez tytułowego kaznodzieję,
Jessego Custera.
Wszystko zaczyna się
od tego, że spod pieczy aniołów ucieka tajemny byt zwany Genezis,
potęgą dorównujący samemu Bogu. Byt spada na ziemię i trafia
wprost w Jessego, który w tym momencie dostaje swoją misję, ale
też otrzymuje moc posługiwania się Słowem Bożym. Jednocześnie
okazuje się, że Bóg opuścił Tron w niebie, po czym ślad po Nim
zaginął. Jesse więc porzuca swoją parafię i wyrusza na
poszukiwania. Spotyka byłą dziewczynę, Tulip, oraz irlandzkiego
wampira, Cassidy'ego.
Jednakże przygody tej
trójki to nie wszystko. Bo czytelnik pozna też niejakiego Świętego
od morderców, który zostanie obudzony przez anioły, by odszukać
Genezis. Będzie Gębodupa, chłopaczek pragnący pomścić śmierć
ojca. Ale jednym z głównych antagonistów trojga przyjaciół jest
Herr Starr, skądinąd plątany w potężną kościelną intrygę na
najwyższym szczeblu. I zdecydowanie nie można zapominać o duchu
Johna Wayne'a.
Bohaterowie są w ogóle
ogromnym atutem Kaznodziei. Każda postać, która pojawia się
na kartach komiksu, choćby epizodyczna, jest niesamowicie wyrazista
i momentalnie budzi zainteresowanie.
Prawdę mówiąc, Jesse
na tle tego kalejdoskopu charakterów wcale nie jawi się
najciekawiej, co wcale nie znaczy, że jest nudny. Były pastor, nie
stroniący od kobiet i alkoholu wzbudza sympatię czytelnika. Jest po
prostu stosunkowo normalny na tle innych. Zwłaszcza jeśli wziąć
pod uwagę, że jego przyjaciel to Cassidy: pozornie rozrywkowy, z
całą pewnością niebanalny wąpierz, którego historię czytelnik
będzie poznawał stopniowo, a którego ostatecznie bardzo trudno
ocenić. Bo z jednej strony jest bardzo lojalnym przyjacielem,
skłonnym do niebywałych poświęceń, ale z drugiej – ma dużo na
sumieniu, szczególnie pod koniec całej historii. Fakt faktem, że
jest to jeden z tych bohaterów, obok których nie da się przejść
obojętnie. Plus stanowi fantastyczne zaprzeczenie wszystkiego, co
kojarzy się z wampirami. I, jeśli mam być szczera, jest to drugi z
dwóch moich ulubionych postaci w komiksie.
strona z Kaznodziei |
Pierwszym natomiast
jest Święty od morderców.
Jeśli miałabym
wskazać największego twardziela Dzikiego Zachodu, musiałoby paść
właśnie na niego. Stanowi fantastyczną westernową nutę w całej
historii, która rozgrywa się przecież całkiem współcześnie. A
to sprawia, że Kaznodzieja zyskuje w moim prywatnym rankingu
+10 do zajebistości. Za przeproszeniem, oczywiście.
Już sam tytuł tego
„świętego” jest intrygujący – patron morderców. W dodatku
kowbojski kapelusz, płaszcz i dwa colty zawsze i wszędzie będą
prezentować się po prostu świetnie, choćby nosiło je zupełnie
cielę.
Ale Święty cielęciem
nie jest. Jest niebezpieczny, małomówny i uparty. Żaden człowiek
go nie pokona, a aniołowie drżą przed nim ze strachu. Święty od
morderców to kowboj-Nemezis.
(!) Teraz
uwaga, będzie spoiler. (!)
Szczególnie
interesujący moment jest wtedy, gdy czytelnik już pozna historię
Świętego, a ten postanowi darować życie Jessemu i dowiedzieć
się, czemu jego życie potoczyło się tak, jak się potoczyło. A
kiedy tylko się dowie – Bóg może zacząć odliczać dni do
własnej śmierci.
Tak – Święty od
morderców jest konsekwentny i niebezpieczny. Dla każdego. Nawet
wszechmogący Bóg się nie ukryje. A zakończenie jego wątku jest jedną z najbardziej wypasionych scen całego komiksu.
Koniec
spoilera.
Inną ciekawą (choć
nie aż tak jak Święty, ale umówmy się – nikt nie jest tak
ciekawy, jak Święty) postacią jest wspomniany już Herr Starr.
Facet, którego prześladuje pech. Który jest tak bardzo poważny, a
jednak tak bawi. Który jest nieczuły i brutalny, a jednak nie
mogłam pozbyć się bardzo ciepłych odczuć wobec niego. To właśnie
on wywoływał we mnie większość uśmiechów, kiedy czytałam
Kaznodzieję. I nie raz, nie dwa łapałam się na tym, jak
dobrze rozumiem tego gościa i wszystkie jego frustracje (vide
genialny dialog o cudzysłowie).
Prawda jest taka, że
interesujące postacie można by wymieniać jeszcze długo, ale to
nie ma większego sensu. Najlepiej po prostu to wszystko zobaczyć na
własne oczy.
Kolejnym atutem
Kaznodziei jest fabuła. Oprócz głównego wątku poszukiwań
Boga, czytelnik ma do czynienia z oddzielną historią Cassidy'ego,
Świętego od morderców, Gębodupy i Herr Starra. Jessego dogoni też
jego przeszłość i dziwaczna, zwichrowana, ale przede wszystkim
niebezpieczna rodzinka.
Wszystkie te wątki
tworzą nierozerwalną sieć, która – co tu dużo mówić –
wciąga bez reszty.
strona z Kaznodziei |
Do bohaterów i fabuły
należy dodać też inne zalety: na przykład świetną kreskę, bez
typowych, komiksowych uproszczeń w rodzaju dorzucenia byle jakiego,
kolorowego tła dla bohaterów. Każdy kadr jest dopracowany i
staranny.
Czytelnik dostanie też
sporo humoru, choć historia sama w sobie jest prawdę mówiąc
poważna, a pytania, zadawane przez bohaterów, skłaniają raczej do
refleksji, niż śmiechu. To nie jest jeden z Marvelowskich komiksów
o superbohaterach, którzy walczą z kolejnymi superwrogami za pomocą
swoich supermocy. Owszem, Jesse ma Słowo, ale korzysta z niego
rzadziej, niż można by się spodziewać. Ta historia naprawdę
pozostaje w pamięci i chce się do niej wracać.
Mimo że komiks – co
tu kryć – jest mocno brutalny, podczas czytania nie ma się
wrażenia, że autorzy epatowali krwią i przemocą ot tak, byle
zaszokować. Wszystko jest świetnie wyważone.
Miał rację Kevin
Smith, kiedy wychwalał komiks we wstępie do jednego z zeszytów:
„Już od najmłodszych lat słyszymy, że rozmowy o religii są społecznym faux pas – że rozmawiając o Bogu, można kogoś urazić. Garth musiał być nieobecny na tej lekcji albo postanowił ją olać. I dzięki niech będą Bogu, że tak się stało – ponieważ na stronach KAZNODZIEI pan Ennis mówi o wierze, duchowości, religijności i hipokryzji w taki sposób, że wydawca, na co dzień zajmujący się promowaniem przygód latających, niezniszczalnych i posiadających magiczne pierścienie istot, musiałby być walnięty (albo po prostu sprytny), żeby coś takiego rozpowszechniać. Zazwyczaj tego typu dzeiła są uznawane za «zbyt kontrowersyjne».
Jak wiadomo, «kontrowersyjne» często znaczy «ciekawe i inteligentne». Chociaż na stronach KAZNODZIEI pełno jest nowatorskiego spojrzenia na naturę Boga i na bezmyślne wyznawanie religii przez masy (jest tam też mnóstwo krwi i obrazowo przedstawionej, często niepokojąco śmiesznej przemocy), nie jest to komiks wypełniony tandetnym efekciarstwem ani w warstwie fabuły, ani rysunku. W mojej opinii tandetne efekciarstwo w fabule to ucinanie ręki jakiejś słynnej postaci, by nadać jej «więcej głębi». Natomiast tandetne efekciarstwo w rysunku to strona po stronie wypełniona superbohaterami i używanie dziwacznych plam zamiast tła.
Garth i Steven unikają tego typu błędów – opowiadają nie nadmiernie skomplikowane historie z godną pozazdroszczenia umiejętnością, typową dla osób, które od lat doskonalą się w tym, co robią.”
Jeden zasadniczy minus,
jaki dostrzegam w Kaznodziei, to sporadyczne podmianki
rysownika. Szczególnie żałuję, że podmianka taka miała miejsce
w zeszytach poświęconych Świętemu od morderców – tym samym
jeden z moich ulubionych wątków został, w mojej opinii, nieco
spaprany graficznie.
Toteż absolutnie
jednoznaczne muszę stwierdzić, że Kaznodzieja jest rewelacyjnym
komiksem i ewidentnym zaprzeczeniem teorii, jakoby komiks był w
jakiś sposób „niższą” formą literatury niż powieść. Z
czystym sumieniem polecam i wrzucam pełne 10/10.
Jeśli
dorzuci się do tego irlandzkiego wampira, kilka rysunków cycków,
jakiś maraton, pościgi, świetne pomysły i najlepsze dialogi we
współczesnym komiksie, wychodzi z tego zajebiście wypasiona i
zmuszająca do myślenia rozrywka. A dla tych, którym umknęło to
za pierwszym razem, pozwolę sobie powtórzyć – jest to lepsza
zabawa niż oglądanie filmów...
… nawet moich.
(…)
A jeśli ten komiks
obraża kogoś ze względu na przekonania religijne odbiorcy – cóż,
smuci mnie to. Ponieważ jako osoba, której wiara w Boga jest
niezachwiana, głęboka i prawdziwa, zapewniam wszystkich uważających
ten komiks za obraźliwy, że jestem pewien – w sercu i duszy –
iż Bóg jest wszechmocny, sprawiedliwy oraz pełen miłości...
… i jest wielkim
miłośnikiem KAZNODZIEI.
– Kevin Smith
Nie jestem w stanie się przemóc do brzydoty amerykańskich komiksów :? Żeby chociaż nie były kolorowe...
OdpowiedzUsuńNo widzisz, ja nie mogę się przemóc do brzydoty japońskich. :P
OdpowiedzUsuńA amerykańskie komiksy przecież są bardzo różne - po "Kaznodziei" czytnęłam "Pielgrzyma" (notka o tym też się kiedyś znajdzie tutaj, oj znajdzie się...) i TAM była paskudna kreska. ;] Czy na przykład "Hellboy" - nijak nie da się porównać z tamtymi, bo jest zupełnie inny. O kwiatku typu "300" w ogóle nie wspomnę (przyznam, że "300" komiksowe mnie rozczarowało, ale to detal).
W "Kaznodziei" akurat rysunki bardzo mi odpowiadały. :)
Bo "Kaznodzieja" RULEZ! Japońskie kojarzą mi się wyłącznie z pokemonami, przeglądałem nawet te podrzucone mi linki, żebym zobaczył jak w komiksie pokazano, że można odróżnić Koreańczyka od Chińczyka, ale ni diabła nie bdziągło. Nie moje klimaty i nie potrafię tam nic znaleźć. A "Kaznodzieja". Do diabła, tam jest to wszystko, czego oczekiwałem od komiksów. Bohaterowie bez super mocy, nie jakieś superwhoopery w gaciach naciągniętych na spodnie, a ludzie, którzy na to kim są zapracowali. Jest tam taka scena, kiedy Jesse kopie zadki złym ludziom nie za pomocą Słowa, a za pomocą własnych pięści. Pytany potem dlaczego go nie użył, odpowiada, że on o tym po prostu zapomniał. No i ten piękny mit kowboja na koniu czy z papierosem. To komiks, przez który za najlepszą markę papierosów uważam Malboro:) Mimo, że chyba ani raz nie pojawia się w nim nazwa fajek. Po prostu bohaterowie nie mogą palić innych:) A zapalniczka z napisem FUCK COMMUNISM, a John Wayne? Ten komiks robi ze mnie miłośnika Ameryki, bo i jest jej cudowną gloryfikacją:)
OdpowiedzUsuńUła. Szacun, pierwsza Dama i Kaznodzieja pod ręke.
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst.
Dzięki, Talerzu, choć komentarz Ulva uświadomił mi pewien drastyczny brak w tym tekście - pominęłam kwestię Ameryki. Wielka szkoda, bo USA jest tam pokazane świetnie. Serio - człowiek po tym zaczyna być miłośnikiem Stanów Zjednoczonych. :) Najlepsze w tej gloryfikacji jest to, że jest obecna mimo braku jakiegoś durnego idealizowania, USA z komiksu ma wady, masę wad, a mimo to wzbudza sympatię. :)
OdpowiedzUsuńDamn, że też to pominęłam. oO
Bardzo, bardzo przyjemny tekst - naprawdę przyjemnie piszesz. :] Kiedyś miałem się do "Kaznodziei" zabrać, później o nim w ogóle zapomniałem, a teraz Ty mi przypomniałaś. Do tego uświadomiłaś mi, że Kevin Smith poleca ten komiks (on też był chyba nieobecny na lekcji dot. nie mówienia o religii, tak swoją drogą) - innymi słowy: przeczytać muszę. :]
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
KoZa
O, no tutaj to się komentarzy już raczej nie spodziewałam. :)
UsuńCieszę się, że Ci o tym komiksie przypomniałam, bo warto - tak bardzo warto na tak wielu płaszczyznach. ;) Doskonała opowieść, świetni bohaterowie, no i w ogóle wszystko.
...co mi przypomina, że mam teraz komiksowe kompleksy, bo niby miałam się zabrać za temat i pisać, pisać, pisać, a tymczasem zupełnie mnie zjadło inne wyzwanie... Heh, może akcja promowania komiksów się jeszcze powtórzy, wtedy nadrobię...