środa, 11 sierpnia 2021

"The Suicide Squad", czyli jest coraz lepiej i lepiej

(źródło)
Zdaje się, że o pierwszym Suicide Squad z 2016 roku nigdy niczego tutaj nie napisałam. Właściwie nie jestem specjalnie zaskoczona – bo naprawdę nie było o czym pisać. To taki film, o fabule którego zapomniałam w kilka godzin po obejrzeniu. Obecnie pamiętam jedynie, że był taki koleś – jedyny bez backstory i chyba nawet bez imienia – który należał do tytułowego Legionu, ale zginął w pierwszych minutach filmu. Jakoś mnie to bawi.
Stąd też nie miałam początkowo jakichś wielkich oczekiwań co do drugiej części. James Gunn to dla mnie jedynie Strażnicy Galaktyki, kompletnie nie znam dorobku tego reżysera. Niby miał w Legionie… grać Idris Elba, ale wcale nie miałam pewności, czy to wystarczy, żeby przesiedzieć przed ekranem dwie godziny. Z czasem jednak zaczęły do mnie docierać dość pozytywne opinie o nowej odsłonie Suicide Squad. I trailer jakiś taki nie najgorszy był. I hej, oprócz Idrisa Elby, miał się pojawić człowiek-rekin. No więc od słowa do słowa i wylądowaliśmy w kinie.
Jedna z lepszych decyzji tego roku.

The Suicide Squad to majstersztyk. Podobało mi się niemal wszystko: od bohaterów, przez fabułę, aż po stronę wizualną. I od razu uprzedzam, że będę porównywać ten film z produkcją z 2016.

Zacznę od wspomnianych już bohaterów: wreszcie zrobili się jacyś. Wreszcie można o nich coś powiedzieć, zapadają w pamięć, a nie są niezbyt przekonującymi kukiełkami, jak postacie z poprzedniego filmu. Dotyczy to nie tylko nowych bohaterów, którzy zastąpili Deadshota i spółkę, ale też tych, którzy przeszli z jednego filmu do drugiego, czyli Harley Quinn i Flag. Harley wreszcie nie jest wiecznie wypinającą się i prężącą lalką ratowaną przez najbardziej nieudanego Jokera ever, tylko dostała charakter. Nadal jest ze wszech miar atrakcyjna, ale przy okazji jest decyzyjna, zabawna i bystra. Na swój sposób bystra. Ta jej przemiana, która zaczęła się w Birds of Prey, tutaj jest bardzo ładnie rozwinięta. Margot Robbie, która w 2016 roku wzbudziła we mnie raczej ambiwalentne uczucia, z filmu na film bardziej mi udowadnia, że jest świetna w roli Harley – po prostu potrzebuje sensownego scenariusza i reżysera, który nie każe jej roli sprowadzić do publicznego wciągania majtów.
Nom-nom! (źródło)
Harley, ma się rozumieć, jest w filmie ważna, ale wcale nie najważniejsza.
The Suicide Squad Gunna bardzo uczciwie traktuje bohaterów, dając każdemu dostatecznie dużo przestrzeni, by widz mógł daną postać poznać i polubić. Dzięki temu da się bardzo mocno zaangażować w ich losy i w napięciu śledzić rozwój wydarzeń. Jasne, Polka-Dot Man (dygresja: grający go David Dastmalchian wciela się w Pitera w nowej odsłonie Diuny – niniejszym czekam i mam spore oczekiwania, bo Piter to jedna z moich ulubionych postaci z książki) czy King Shark pozostają nieco w tyle za Bloodsportem i Ratcatcher, ale to w niczym nie przeszkadza – nie ma się wrażenia, że stanowią tło. No i Kovacs Rick Flag dostał wreszcie trochę czasu antenowego, żeby zaistnieć jako postać – w poprzedniej odsłonie można o nim powiedzieć właściwie tyle, że gdzieś tam był.
Każdy z bohaterów ma też swój osobisty pakiet epickich scen, z których oczywiście moimi ulubionymi są te z udziałem King Sharka. Rozrywa żołnierzy naprawdę w przepięknym stylu. W dodatku wszyscy członkowie ekipy mają rzeczywiście sensowne umiejętności, czego nie można powiedzieć o poprzednim składzie. Nie, naprawdę przychodzenie z bumerangiem na strzelaninę jest głupim pomysłem.

Doktor (Peter Capaldi), jak widać,
nie skończył najlepiej (źródło)
A epickich scen pełnych przemocy i fruwających flaków jest bardzo, bardzo dużo i są bardzo, bardzo satysfakcjonujące. Troszeczkę przywodzą mi na myśl serial
The Boys, choć nie są aż tak przegięte. Niemniej będą urywane głowy, ciała rozszarpywane na pół, zeżerani ludzie, eksplodujące głowy i tak dalej. Temu towarzyszy spora dawna humoru, acz nie jest to bezustanne śmieszkowanie, tylko raczej utknięte tu i ówdzie celne riposty, pojedyncze wymiany zdań, które sprawiają, że mimo tej brutalności i mimo tego, że bohaterowie są na wskroś źli, to jednak się ich lubi.
I, co więcej, nie jest to wyłącznie sieczka dla samej sieczki – fabuła wcale dobrze się spina i ładnie, stopniowo prowadzi widza do finału, który daje dużo satysfakcji. Będzie kilka plot twistów i spektakularna rozpierducha w wykonaniu Bardzo Poważnie Wyglądającego Potwora. Serio. Potwór jest genialny. Jest w tym wszystkim absurd i rozmach, którego – mam jakieś takie wrażenie – WB się wcześniej może bało…? Mam nadzieję, że wreszcie zrozumieli, że warto twórcom pozwolić w spokoju robić filmy, a nie się wcinać ze swoimi złotymi radami, nakazami czy zakazami. Pokazała to już Liga Sprawiedliwości, a The Suicide Squad tylko podkreśla: filmowe uniwersum DC naprawdę nie musi być Marvelem. Bah, nie powinno być Marvelem. Pozwólcie scenarzystom i reżyserom robić te filmy po swojemu i nie bójcie się, jeśli wyjdzie niepodobnie do Marvela. Ludzie trochę tego właśnie oczekują.
Wiem, że nieco wątpliwości budzi wątek Harley i Luny, ale mi nie przeszkadzał. Rozwiązał się na tyle szybko, że nie zdążył znudzić, a dodatkowo spiął temat rewolucji z tematem potwora i samej misji Legionu Samobójców. No i pozwolił pokazać, że Harley jest – oczywiście, na swój sposób – rozsądniejsza i że toksyczna relacja z Jokerem czegoś ją nauczyła. Fajne to, nawet jeśli faktycznie stanowi mały przestój i mocno dynamicznej akcji.
Bardziej już miałabym zastrzeżenia do plot twista z samego początku: działałby lepiej, gdyby w materiałach promocyjnych człowiek nie miał już podanych bohaterów. Niestety, od razu wiadomo, że mamy zmyłkę. Właściwie to nie stanowi dużego problemu, niemniej byłoby zabawniej, gdyby widz przez chociaż krótki moment uwierzył, że oto naszymi bohaterami będzie Łasica, Kapitan Bumerang i reszta. Z drugiej strony, patrząc na to, jakie szambo wybiło przy okazji Władców Wszechświata, to może lepiej unikać jakichkolwiek zmyłek…

Proszę bardzo: pada deszcz i świeci słońce!
(źródło)
No i wizualnie całość jest też bardzo fajna: w przeciwieństwie do filmów Snydera, mamy tutaj kolory. Nawet kiedy pada deszcz, nadal jest przyjemnie dla oka. A mimo wszystko nie jest pstrokato czy pastelowo.
Oczywiście, za wyjątkiem Polka-Dot Mana, który z definicji wnosi nieco pstrokatości na scenę. Dużo rzeczy wybucha (od głów po całe budynki), a czasem mamy nawet bohaterów, którzy na te eksplozje nie patrzą. King Shark wygląda bez porównania lepiej niż nieszczęsny Killer Croc (który był tak okrutnym rozczarowaniem, och jej) z 2016 roku, a szczur Sebastian – przynajmniej częściowo – został zagrany przez prawdziwe szczury, co jest bezapelacyjnie zaletą.

Jest ładnie, efektownie, zabawnie i krwawo. Absurd goni absurd, ale między tym przewija się jakieś życie emocjonalne bohaterów, ich doświadczenia, które ich ukształtowały, ich systemy wartości. Wszystkie elementy zostały bardzo sprawnie sklejone w jeden film, który chętnie obejrzę jeszcze co najmniej raz. I trzymam kciuki, żeby filmowe DC kontynuowało dobrą passę.



No one likes a show-off.
Unless what they're showing off is dope as fuck.
Fuck. That's true.

2 komentarze:

  1. Nie widziałam poprzedniego. I jak się upewniam z każdą chwilą to dobrze. Kurczaki, wczoraj w kinie naprawdę zaliczyłam ten najlepszy rodzaj odjazdu od rzeczywistości. Te kolorowe wstawki - kwiatki i ptaszki dla księżniczki Quinn, moment wyłaniania się ekipy z deszczu i Milton. No i ładunki wybuchowe w foliowych torbach... 11/10.
    PS. Zazdroszczę wszystkim grającym mieszkańców Corto Maltese przejętych przez Rozgwiazdę. Rola życia z takim facehuggerem. No.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie no, pierwsza wersja to była kupa straszliwa. Możesz kiedyś sobie obejrzeć w ramach ciekawostki i porównania, ale jeśli jakaś super ciekawa nie jesteś, to szkoda czasu ;)
      A Rozgwiazda była słodka :D Gdzieś widziałam chyba porównanie, że ona była jak Piankowy Marynarzyk z Pogromców duchów - w sumie chyba faktycznie coś w tym jest :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...