piątek, 25 sierpnia 2017

Stare kontra Nowe: "Pogromcy duchów"

(źródło)
Oczywiście, po raz kolejny zgapiam tytuł od Nostalgia Critica, który przeca ma serię filmików Old vs New, gdzie porównuje starsze filmy i ich remake’i. Ja tak naprawdę nie chciałabym się skupiać na porównywaniu, ale z całą pewnością tego nie uniknę tu i ówdzie. To silniejsze ode mnie.

Z pewnym opóźnieniem, ale wreszcie obejrzałam nowych Pogromców duchów w reżyserii Paula Feiga. Nie byłabym do końca uczciwa, gdybym napisała, że byłam do tego filmu totalnie neutralnie nastawiona. No nie byłam – ale serio możecie mnie za to potępiać? Bill Murray, Dan Aykroyd, Sigourney Weaver i ZUUUL MADAFAKA, ZUUUUL! – i ktoś porwał się na pobicie tego pakietu? Owszem, było to dla mnie trochę niepojęte i karkołomne. To jakby ktoś chciał kręcić nowego Ben Hura albo Conana.
Oh wait…

I od razu tu napiszę, że nie miałam jakiegoś szczególnie pozytywnego zaskoczenia. Ten film po prostu… nie jest fajny. Próbuje być i ja naprawdę te próby doceniam, ale jak dla mnie, to one raczej zawiodły.

Przede wszystkim, moim problemem jest… chyba po prostu humor. I tu leci pierwsze porównanie z pierwszymi Ghostbusters: reboot bierze to, co dawał film z 1984, wydłubuje zeń inteligencję, cynizm i sarkazm, po czym zastępuje to słodkimi podśmiechujkami i głupkowatością. Wystarczy wziąć jedną z głównych bohaterek, Erin (Kristen Wiig) – nie trzeba Sherlocka, żeby stwierdzić, że to odnowiona wersja Venkmana (Bill Murray). Tyle tylko, że jak on był chłodny i cyniczny, tak Erin jest w gruncie rzeczy urocza, dobra, milusia i ma tę odrobinę głupkowatości, która każe jej ślinić się za recepcjonistą Kevinem (Chris Hemsworth). Nie przemawia to do mnie. Zresztą, sam Kevin ma ten sam problem: niejako zastąpił Janine (Annie Potts). Tyle tylko, że śmieszność tamtej recepcjonistki polegała w dużej mierze na tym, że była zbyt inteligentna, przez co miała problemy z dostosowaniem się do społeczeństwa, ze znalezieniem sobie chłopa i tak dalej. A Kevin? Jest głupkiem. Cały jego komizm to bycie głupkiem. I nie powiem, miejscami nawet rzeczywiście sceny z jego udziałem bawiły, bo jego głupkowatość została przerysowana do tak absurdalnego stopnia, że wreszcie to zaczęło działać – ale wciąż trochę mi było żal i gdzieś z tyłu głowy tliło się pytanie, co się stało z klimatem poprzedniego filmu, gdzie nikt nie musiał wrzucać telefonu do akwarium, żeby rozbawić?

I nawet nie wiem, czy można
krzyżować promienie (źródło)
To wyczucie, które mieli pierwszy Pogromcy duchów, widać nie tylko w humorze. Uderzyło mnie także przy pojawieniu się naszego głównego złego: w wersji Feiga tak dobrze znanego Piankowego Marynarzyka zastąpił duszek z logo Pogromców. Mamy dokładnie ten sam schemat: jeden z Pogromców myślał o czymś słodkim i miłym, co nie mogłoby nikogo skrzywdzić, a zła siła wypaczyła to marzenie i nagięła do swoich potrzeb. Myk polega na tym, że Piankowy Marynarzyk, choć wielki i na swój sposób przerażający (w końcu tratował i niszczył wszystko na swojej drodze), był jednocześnie dokładnie tym, o czym pomyślał Raymond (Dan Aykroyd): uroczym z wyglądu człowieczkiem z pianki, uśmiechniętym i miłym. I ten kontrast między wyglądem a charakterem był strasznie fajny. Przecież na tym kontraście jedzie chociażby Elmirka, a jeśli to mało – Darla Dimple! I jak to działa! A co zrobili w nowych Pogromcach? Najwyraźniej uznali, że widz się nie pokuma, że duży, biały bambulec jest zły, jeśli nie będzie dostatecznie skrzywiony i pomarszczony. No więc zaserwowali nam skrzywionego i pomarszczonego, wielkiego ducha, który przecież nie robi niczego ponad to, co robił Piankowy Marynarzyk. Bida. Jakby usiłował zwiększyć grozę wyglądem, ale nieszczególnie to coś wniosło.

Aczkolwiek, skoro już wspomniałam o duchach, to muszę powiedzieć, że te, które widzimy w wersji z 2016 roku, są całkiem fajne. Moim ulubieńcem był ten w pasiastych portkach z końcówki – kojarzył mi się z postaciami z filmów Burtona, kiedy jeszcze były fajne i świeże (w sensie pomysłu, bo jeśli chodzi o ich stan fizyczny, „świeży” nie jest najlepszym słowem). Z drugiej strony, duchy z 1984 roku wcale nie były gorsze. Ot, dwa ożywione posągi Klucznika i Strażnika faktycznie tu i ówdzie dawały po oczach animacją poklatkową, ale tak poza tym – kurde, można to dziś spokojnie oglądać i wcale nie wygląda źle czy przestarzale.

O! Fajny duch. (źródło)
Wiem, że koszmarnie skaczę, ale muszę jeszcze wrócić do bohaterów, czyli oczywiście głównie do naszych Pogromców. To, co mi się w nich jeszcze nie podoba, to ich okropna stereotypowość. Nie boli mnie fakt, że w sumie niewiele o nich wiem – jak się zastanowić, tamtych z 1984 roku też niezbyt dobrze poznałam, w szczególności Winstona (Ernie Hudson), który po prostu w którymś momencie pojawia się i zostaje jednym z nich. Niemniej przynajmniej mogłam wierzyć, że oni są rzeczywistymi postaciami. A ich nowa wersja jest wpisana w pewne konkretne stereotypy i właściwie w ogóle nie wykracza poza nie. Patty (Leslie Jones) jest po prostu czarna. Ma wielkie kolczyki, jest duża i głośna. Wiecie – jak to czarna. Erin, jak wspominałam, to ta cicha, nieśmiała kujonka, co to się z niej nabijali w szkole. Nieźle, muszę przyznać, wypada tu Abby (Melissa McCarthy), do której trudno mi przypiąć coś konkretnego. Nasuwa mi się typ brzyduli o wielkim sercu, ale muszę trochę pokombinować. A, żeby nie było, mam świadomość tego, że jakby zacząć kombinować, Venkman i Egon też podpadają pod pewne konkretne typy. Mnie ta stereotypowość boli tylko wtedy, kiedy właśnie nie trzeba nawet sekundy, żeby zobaczyć, z czym mamy do czynienia.
I tu pojawia się jeszcze jedna bohaterka, o której do tej pory nie wspominałam: Holtzmann (Kate McKinnon). I ona chyba boli mnie najbardziej. Nazbyt wyraźnie widać, że to był czarny koń tego filmu. Gdyby widzowie kręcili nosami na wszystko inne, to Holtzmann uratuje dzień. Trochę seksowna, trochę szalona, dość ekscentrycznie ubrana, a do tego oczywiście genialna inżynier. Cóż może pójść źle?
Ano właśnie to, że ja widziałam, po co ona jest w tym filmie. Widziałam, co przyświecało twórcom, kiedy nad nią pracowali. I kompletnie przestałam w nią wierzyć, na tyle była odrealniona. Jednocześnie to przerysowanie było odrobinę za małe, żebym mogła z czystym sumieniem wrzucić Holtzmann do tego samego worka co bohaterów Guya Ritchiego czy Quentina Tarantino. Zresztą, nawet gdyby nadawała się do tego worka idealnie – wciąż odstawałaby od całej reszty, a to już powoli sprawia wrażenie, jakby Feig właściwie nie do końca wiedział, o co mu chodzi. Chce pokazać Pogromców duchów realistycznie czy radosnym galopem popędzić w absurd i przerysowanie?

(źródło)
No i jeszcze jedna rzecz – camea. Mam do nich bardzo mieszane uczucia. Ogólnie mam wrażenie, że twórcy bardzo chcieli mi wcisnąć „też widzieliśmy starą wersję i ją lubimy!”. Tylko że o ile cameo z udziałem Murraya jeszcze miało jaki-taki sens (nieźle osadzone fabularnie), a nawet z Aykroydem jakoś się broniło (na tyle krótkie, że nie zaczęło irytować), to już wciśnięcie gdzieś w trakcie napisów Weaver było dla mnie cokolwiek bez sensu. Kurde, przecież to – technicznie rzecz biorąc – nawet nie było we właściwym filmie, tylko już po! Ta scena była, wybaczcie moją podwórkową łacinę, z dupy. Po prostu. Ni przypiął ni przyłatał, tylko po to, żeby pyszczek Sigourney Weaver zabłysnął przed kamerą. Nazbyt mocno widać, że na nią nie było miejsca ani pomysłu. To już pojawienie się Hudsona było lepiej rozegrane, bo przynajmniej Patty zdążyła nam wprowadzić jakoś swojego wujka w całą tę historię.
Zresztą, to dziwne parcie na udowodnienie widzom, że ekipa od nowych Pogromców… widziała pierwowzór, dało się odczuć nie tylko przez camea. Ot, ta scena w końcówce, w której Erin i Abby siwieją: w pierwszej chwili byłam po prostu zaskoczona i zastanawiałam się, po jaką cholerę w ogóle wrzucili ten motyw. Przecież zaraz w następnej scenie nie ma po tym śladu, panie się farbują i wszystko jest po staremu. Dopiero później (och, przyznaję, odświeżyłam sobie film z 1984 zaraz po seansie tamtego) zauważyłam, że po rozwałce z Gozerem jeden z bohaterów mówi, śmiejąc się, że „można by od tego osiwieć”. Yay, brawo, Paulu Feig – obejrzałeś starych Ghostbusters. Brawo ty.

Ach, no i jeszcze coś, o czym nie mogę nie wspomnieć: technobełkot. Ja nawet lubię te rzeczy, ale cóż… nie oczekujmy wiele, dobrze? To Pogromcy duchów. Łapią niematerialne istoty z zaświatów za pomocą świecących promieni. Rzućmy więc w tym temacie ze dwa mądrze brzmiące określenia i idźmy dalej, tak jak to zrobili w 1984 roku. Ale nieeee – wersja z 2016 uznała za konieczne wepchnąć pierdylion pseudonaukowego pitolingu, który miał uwiarygodnić działanie broni Pogromców. Tyle tylko, że nie. Sęk w tym, że im dłużej słuchałam o kwantach, laserach, pozytronach i reczymśtam, tym mocniej uświadamiałam sobie, jaka to bzdura. Taka sugestia: jeśli nie macie o czymś pojęcia, nie gadajcie o tym przez godzinę! Bo wtedy trudno będzie ukryć fakt, że nie macie o tym pojęcia!
Napisałabym jeszcze coś o magicznie samoremontującym się wieżowcu, ale – tak szczerze – trochę mi się już nie chce.

Jeśli zebrać to wszystko do kupy, wychodzi mi film mocno niesamodzielny, który chce zarobić głównie na sentymencie fanów starej wersji. Z dość słabymi bohaterami i niezbyt odkrywczą fabułą. I – o tym nie wspomniałam, bo zapomniałam – mocno nędznym antagonistą (zabiję ich, bo się ze mnie śmiali i nikt mnie nie lubił). W dodatku – ha, o tym też prawie zapomniałam! – nowi Pogromcy… mają ten sam problem co Fantastyczna Czwórka z 2005 roku: tak naprawdę to nikt inny, tylko właśnie nasze bohaterki były w stu procentach odpowiedzialne za zagrożenie, jakie stworzył główny zły. Gdyby nie one, nic by się nie stało. Ot, Rowan (Neil Casey) byłby smutnym, sfrustrowanym człowiekiem. Zdarza się.
Wierzę, że komuś ten film może się podobać. Ale zdecydowanie nie moje klimaty.



– That's where I saw that weird sparking thing.
– What was it?

– Baby, if I knew what it was, I wouldn't have called it a 'weird sparking thing'.

5 komentarzy:

  1. Ej, faktycznie, jakby nie napisały tej książki, to by nie było złego o.O nie pomyślałem o tym :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nom, trochę to obniża zaangażowanie, z jakim się śledzi losy bohaterów xD

      Usuń
  2. A mi ciężko sobie wyobrazić, żeby komuś ten film mógł się jednoznacznie podobać. Żarty z "pierdzenia przodem" bawiły trochę na etapie przedszkola, ale nawet taki "fart joke" wymaga jakiegoś tła i podparcia, żeby mógł być zabawny. Tutaj takowego nie było.
    Już od samego początku widać, że zbudowana platforma jest na tyle zdeformowana, że dalsze deformowanie jej i odchylenia nie będą bawiły. Normalność świata w oryginale z 1984 roku była idealną platformą.

    Poza tym, jako odmianę od Nostalgia Critica, polecam ten filmik RedLetterMedia: https://www.youtube.com/watch?v=AHUV8QLpEAc

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Filmik męczący ze względu na tempo mówienia tego kolesia, no i trwa GODZINĘ, a to dość sporo na internetową reckę xD Ale tak bardzo się z tym gościem zgadzam. :) Szczególnie podoba mi się ten kawałek, w którym zwraca uwagę na to, że ten film jest zdesperowany i za mocno stara się być lubianym i zabawnym. To chyba główny problem, z którego wynika cała reszta.

      Usuń
    2. Większość ich filmików trwa około 20 minut do godziny, ale nigdy nie żałowałem czasu spędzonego na ich oglądaniu. Szczególnie serii "best of the worst" i pochodnych.
      Szczerze mówiąc, lepiej się bawiłem, oglądając godzinę Plinketta o nowym Ghostbusters niż podczas samego oglądania tej wersji Ghostbusters.

      Coraz większy mam problem z tymi tytułami. Naprawdę nie można nazwać tego filmu inaczej niż "Ghostbusters", nie można było nazwać nowego Dooma "Doom 4", nowego Godzilli inaczej niż "Godzilla" (co w sumie miało miejsce jakoś tak czwarty raz już). To powoduje, że przy każdej rozmowie, w której powiesz "Ghostbusters" pojawi się nieuniknione pytanie "Które Ghostbusters masz na myśli?"

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...