środa, 20 marca 2013

ZaFraapowana filmami (79) - "Moon"




Moon - plakat
O filmie Moon z 2009 roku w reżyserii Duncana Jonesa trochę się naczytałam po Internetach. To znaczy – jak to ja – starannie unikałam czytania streszczeń i zbyt rozbudowanych recenzji, niemniej nie zdołało mi umknąć sporo bardzo pozytywnych głosów. Film zazwyczaj był stawiany w opozycji do coraz głupszych filmów fantastycznych jako zupełna perełka ostatnich lat.
Skoro więc napatoczyła się okazja do obejrzenia, skwapliwie ją wykorzystałam.

I tu zaczyna się mój kłopot: no bo coś, co – jak sądziłam początkowo – miało być główną intrygą filmu, rozwiązuje się sporo wcześniej niż myślałam i zachodzę w głowę, jak mam niby omówić kwestie związane z późniejszymi wydarzeniami, bez straszliwego zdradzania elementów fabuły. Ale zrobię co w mojej mocy.

Sam Bell (Sam Rockwell) kończy trzyletni kontrakt na Księżycu, gdzie pilnował wydobycia helu-3. Za dwa tygodnie na srebrny glob ma przybyć jego zmiennik, a Sam wróci do żony i maleńkiej córki – i dobrze, bo trzyletnia izolacja na Księżycu, gdzie jedynym towarzyszem jest robot Gerty (Kevin Spacey), zaczyna wpędzać Sama w szaleństwo. Plan się nieco komplikuje, kiedy podczas jednego z rutynowych wypadów na zewnątrz stacji bohater ulega wypadkowi. Budzi się w ambulatorium z lukami w pamięci, a Gerty stanowczo zabrania Samowi ponownie opuszczać stację. Nietrudno się domyślić, że skoro zabrania, to coś musi być na rzeczy, więc Sam za wszelką cenę wraca do miejsca wypadku. A potem sprawy się bardzo, bardzo komplikują.
kadr z filmu Moon
W recenzjach, do których z ciekawości zerknęłam po obejrzeniu filmu, wyczytałam głównie, że Moon to film o samotności. Tu od razu zaznaczę, że się z tym nie zgadzam. To znaczy dobra, nie da się ukryć, że na samym początku ta kwestia jest podniesiona – ale później schodzi na dalszy plan. Nie twierdzę, że znika całkowicie – ale inne problemy są mocniej wyeksponowane.
Nie ukrywam, że dla mnie szczególnie ciekawe było obserwowanie, jak reaguje na tę samą sytuację Sam Bell na różnych etapach swojego życia. Możemy go obserwować na początku jego pobytu na Księżycu i pod sam koniec – trzy lata w izolacji odmieniły go i to widać: niby ten sam facet, ale tak bardzo różny.
Na swój sposób jest to też opowieść o przyjaźni – ze wszech miar dziwnej, niezależnie od tego, których bohaterów będę tu miała na myśli. Sama i Gerty’ego łączy dziwna relacja, bo przecież wiadomo, że robot jest zaprogramowany, ale program sprawia tak autentyczne wrażenie, że trudno nie ulec złudzeniu, iż oto sztuczna inteligencja jest mniej sztuczna, niż nam się wydaje. Zresztą, gdyby wszystkie działania Gerty’ego były zaprogramowane, czy tamci niewydarzeni programiści nie powinni pewnych rzeczy zablokować, żeby automatyczny towarzysz Sama po prostu nie mógł mu tego i owego powiedzieć? Ale nie mniej dziwna jest druga relacja Sama: tu z kolei dwaj bohaterowie muszą się „dotrzeć”: trochę próbują się ignorować, trochę się zwalczają, bo każdy wychodzi z założenia, że to on rządzi na stacji, w końcu jednak muszą uświadomić sobie, że przecież są po tej samej stronie i tak naprawdę wcale nie chcą sobie szkodzić.
kadr z filmu Moon (od lewej: Sam, Gerty)
Tu zresztą należy zaznaczyć, że Moon to praktycznie teatr jednego aktora – cały ciężar tej opowieści musiał udźwignąć Sam Rockwell – i zrobił to bez zarzutu. Człowiek błyskawicznie wciąga się w jego historię i zaczyna mu kibicować. I nagle okazuje się, że film science fiction z budżetem w wysokości 5 mln dolarów może wzbudzić dużo silniejsze emocje, niż widowiska za przeszło dwieście milionów, w dodatku reżyserowane przez różnych Scottów i Cameronów. Co ciekawe, jakiś czas wcześniej zmęczyłam Kod nieśmiertelności Jonesa i cóż… to było naprawdę słabe. Teraz już naprawdę nie wiem co myśleć i czego się spodziewać, po Warcrafcie, którego syn Bowiego ma reżyserować. Ale wracając do Moon: efekty? A kto powiedział, że fantastyka naukowa potrzebuje efektów? Oczywiście, tu i ówdzie coś się pojawia, ale Moon to przede wszystkim utrzymana w nieco klaustrofobicznej atmosferze opowieść o człowieku, izolacji, granicach wykorzystania jednostki dla dobra ogółu, o tym, gdzie zaczyna się i kończy człowieczeństwo. I czy warto walczyć o poznanie prawdy za wszelką cenę. A wszystko okraszone scenami jazdy po zrytej kraterami powierzchni Księżyca, gdzie – tak jak na stacji – jest zupełnie pusto i znikąd pomocy.
kadr z filmu Moon (Gerty - czyż nie tulaśny?)
Przede wszystkim nasuwały mi się przy oglądaniu skojarzenia z Odyseją kosmiczną – i mówię tu w szczególności właśnie o filmie, a nie książce, choć naturalnie o książce też: widz dostaje pozornie zbliżony pakiet: osamotniony człowiek w kosmosie i sztuczna inteligencja jako jedyny towarzysz tego „wygnania”. Tyle tylko, że zupełnie inne wykorzystanie tego pakietu. Ale co mnie uderzyło, to pojedyncze ujęcia, przywodzące na myśl film Kubricka. Przy czym nie twierdzę, że to dobrze lub źle – po prostu wyraźnie widać, że Moon siedzi korzeniami bardziej w fantastyce naukowej końca zeszłego wieku niż początku tego.

Nie mogę nie napomknąć o muzyce – nie jest jej bardzo dużo, od czasu do czasu odzywa się gdzieś w tle i jest bardzo, bardzo piękna. Wprowadza nutkę tajemnicy i nostalgii, doskonale podkręcając klimat.

Szczerze mówiąc, jestem dość zaskoczona, że Moon to aż tak fajny film. Spodziewałam się czegoś raczej… nudnego. Później, po początku z halucynacjami, przerażającymi dziewczynkami i wogle, myślałam, że będzie coś na kształt thrillera w kosmosie. Okazało się jednak, że to coś zupełnie innego: zarówno od oczekiwań jak i od większości powstających ostatnio produkcji sci-fi. Rzecz zdecydowanie warta obejrzenia – myślę, że nie tylko dla miłośników gatunku. 9/10. Mam nadzieję, że to nie było jedynie szczęście debiutującego reżysera.







– You look like a radioactive tampon... like a banana with a yeast infection.

20 komentarzy:

  1. Ych, ych, ych, a u mnie to leży i leży i czeka i nie umiem się zabrać za oglądanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Błąd. :) Bo film jest naprawdę mega świetny i w sumie bardzo mi smutno, że jakoś tak zupełnie o nim nie było głośno. o.O No ale kto by tam reklamował jakiegoś pięciomilionowobudżetowego debiutanta, skoro można wpychać ludziom SUPERZOMGONEONEHICIORY!!!! Ehhh...

      Usuń
  2. Ja pod wpływem "Space Odyssey" się spodziewałam, że robot będzie zły, a dostałam całkiem iny film. Trochę taki powrót do Złotej Ery SF, w sednie kameralnych opowiadań o tym, jak ludzie reagują na spotkanie z pustką.

    I jeszcze jedno, podobał mi się pod tym względem również "The Source Code" - nie uważam go za słaby film, uważam go za osadzony w tej samej mniej więcej estetyce opowiadań SF, który ktoś chciał przerobić na blockbuster. Tylko że może akurat tutaj Jones czerpał inspirację bardziej z opowiadań Philipa K. Dicka, a przy "Moon" raczej z Lema :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Robot nawet na początku tak się zapowiadał na złego, no bo coś ewidentnie kręcił i ukrywał - byłam w sumie bardzo zaskoczona tym, co działo się później.

      Dla mnie "Kod..." miał fajny pomysł, ale zupełnie mnie nie przekonał. Nie pamiętam już, czego mi w nim zabrakło, ale czegoś na pewno. Chyba czegoś pod koniec. Byłoby mi łatwiej, gdybym pamiętała z filmu coś więcej niż ogólny zarys fabuły i wrażenie po seansie. ^^

      Usuń
    2. Robot jest bardzo wyraznie stylizowany na Hala, zreszta pewna zaleta Moon, jak i Source Code jest to, ze obydwa te filmy sa w gruncie rzeczy bardzo wtorne. Sa jednak zarazem bardzo rzetelnie i starannie zrobione i o ile "to wszystko juz bylo" jest silnym uczuciem po seansie, to milo sie te filmy oglada. Zgadzam sie bowiem z Rusty, ze SC zlym filmem nie jest, choc gdyby mial inne zakonczenie, to bylby pewnie lepszy.

      Usuń
    3. Hm. Nie powiedziałabym ani że filmy są wtórne, ani że Gerty stylizowany na Hala. ;) Gdzieś na samym początku jest inspiracja, to widać, ale całość jest pociągnięta tak odmiennie, że wtórności tam za diabła się nie doszukuję. Albo inaczej rozumiemy "wtórność". Co do robota zaś, to - poza tym, że jest sobie sztuczną inteligencją na statku - zupełnie nie przypomina Hala. Ma mniejszą kontrolę (Hal widział i mógł zrobić na statku wszystko, Gerty się przemieszcza po wyznaczonych torach i ma dwie konkretne łapki, którymi wykonuje wszystkie czynności). Do tego dochodzi sam charakter obu "bohaterów", gdzie jeden jako nadrzędny priorytet ma misję, drugi - człowieka. Jeden jest szalony, drugi - w sumie najrozsądniejszy z całej tej ekipy. :) Właściwie porównanie ich byłoby całkiem ciekawą rzeczą. ^^

      Usuń
    4. @ Zgadzam sie bowiem z Rusty, ze SC zlym filmem nie jest, choc gdyby mial inne zakonczenie, to bylby pewnie lepszy.

      No, zakończenie jest trochę za bardzo przesłodzone.

      Usuń
    5. Ujme to tak, obydwa filmy opieraja sie na schematach i konwencjach, ktore przez kino byly na rozne sposoby przerabiane. Przy czym, to nie jest tak, ze caly czas idziemy Odyseja, ale jest ona wymieszana z innymi filmami, ksiazkami, czy opowiesciami. Taki miszmasz znanych elementow wtloczony w jeden film.

      Usuń
    6. Mamy XXI wiek, więc generalnie czego byś nie wymyślił, na jakieś 98% da się znaleźć podobne pomysły w przeszłości i uznać, że korzystałeś z tego schematu. ;)

      Usuń
  3. Świetna rola (role?) Rockwella. A Kod Nieśmiertelności to przy Moon gniot jakich mało:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, mało co wytrzymuje porównanie z "Moon".

      Usuń
    2. Rusty, nie przesadzajmy. To nie arcydzieło, tylko (aż!) perełka.

      Usuń
    3. Zgadzam się, ale głównie dlatego, że sporo część fantastyki w kinach teraz to jednak blockbustery, filmy robione schematycznie (nie żebym miała coś przeciwko temu) - a "Moon" idzie trochę pod prąd.

      Usuń
    4. @to jednak blockbustery, filmy robione schematycznie (nie żebym miała coś przeciwko temu)

      No, a ja właśnie mam coś przeciwko temu. Bardzo mam coś przeciwko temu. Jeśli za przełomowy i oryginalny film sci-fi uznaje się "Incepcję", to znaczy, że coś bardzo, bardzo złego dzieje się kulturą popularną. Nie, żeby kiedykolwiek jej poziom był dla mnie zadowalający (bo to chyba niemożliwe).

      Usuń
  4. Czuję się... zafrapowany :) Ciekawie brzmi. Może poszukam tego filmu, gdy tylko znajdę chwilę. O ile nie zapomnę albo sam nie polecę na księżyc, oczywiście ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. @Simon:
    To samo odczucie miałam. :)

    @Paliatyw:
    No to teraz zdradzę Wielką Tajemnicę: film jest w całości dostępny na Youtube. ;) http://www.youtube.com/watch?v=hFYQUJks3KU z lektorem co prawda, ale to wcale jakoś bardzo nie przeszkadza. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Sięgnąłem wczoraj, bardzo dobry. Dzięki za propozycje na wieczorną bezsenność.

    OdpowiedzUsuń
  7. Obejrzałem w końcu "Moon", po lekturze Twojej notki. Bardzo dobry i mocno zaskakujący. Osobiście uwielbiam takie klimaty s-f, gdzie jest więcej "s" niż "f" - w takim klimacie też najbardziej lubię pisać. Mało jest jednak takich filmów, gdzie nie ma przegięć, w stylu potworów i efektów specjalnych, a więcej jest klimatu, dramaturgii i gęstej atmosfery. Z podobnych klimatów była "Kula" na podstawie powieści Crichtona. Mój ulubiony rodzaj filmów...

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...