piątek, 17 grudnia 2010

ZaFraapowana filmami (38) - "Czas Apokalipsy: Powrót"


Czas Apokalipsy: Powrót - okładka
Dziś macie Państwo jeden z argumentów na to, dlaczego właściwie dział filmowy nosi tytuł „ZaFraapowana filmami”. Bo dziś kawiarka jest w rzeczy samej – zafrapowana. Krąży teraz po pokoju... no dobrze, teraz nie, bo teraz wsuwa kapustę, ale przed chwilą krążyła po pokoju i zastanawiała się, co o tym wszystkim myśleć.
Ale po kolei.
Chodzi tu o film Czas Apokalipsy: Powrót w reżyserii Francisa Forda Coppoli, z... pierwotnie z 1979 roku, ale ponieważ to – jak Fraa wspomniała – „Powrót”, to pojawia się wątpliwość, czy nie datować dzieła na rok 2001. Cóż, mniejsza o większość.

Po odpaleniu płyty pierwsza rzecz, która zwraca uwagę, to muzyka. Wykorzystane do filmu utwory to klasyczne klasyki, począwszy od Doorsów, a na Wagnerze kończąc. Nawet jeśli w tle nie ma żadnego aż tak znanego kawałka, to i tak widz ma do czynienia z muzyką hipnotyzującą, idealnie wpasowaną w fabułę i pogłębiającą klimat.

Dalej – oczywiście, bohaterowie. Tych widz dostaje bardzo bogatą kolekcję, a o każdym można by pisać rozbudowane charakterystyki. Takie właśnie są postacie w tym filmie: wyraziste. Wystarczy wspomnieć o tym, że przecież najbardziej znany tekst Czasu Apokalipsy, najbardziej rozpoznawalna scena i najpopularniejszy bohater to podpułkownik Kilgore (Robert Duvall), który przecież zniknął kilkanaście minut po tym, jak się pojawił, chyba nawet nikt go później nie wspominał. Ale to właśnie „Uwielbiam zapach napalmu o poranku” nasuwa się w pierwszej kolejności, jeśli pomyśli się o Czasie Apokalipsy. To i Walkirie.
Nie tylko Kilgore zapada w pamięć. Jest też Laurence Fishburne jako wyjątkowo irytujący Czyścioch, Dennis Hopper jako fantastyczny dziennikarz czy w końcu Marlon Brando, czyli genialny pułkownik Kurtz.

W przypadku tego ostatniego, film jest naprawdę zadziwiający. W swoim czasie Fraa pisała o Starciu Tytanów i o tym, że cały czas widz był nakręcany opowieściami o Krakenie, a ostatecznie potwór kompletnie nie spełnił tych – tak już wywindowanych – oczekiwań. Na szczęście pułkownik Kurtz to nie Kraken. Widz od samego początku filmu słyszy w kółko, że zbuntowany oficer jest okrutny, niebezpieczny, genialny, nieuchwytny... i masę innych rzeczy. Oczekuje więc nie wiadomo czego.
...i to dostaje.
Marlon Brando dał radę nie rozczarować po takiej reklamie, a to, zdaniem kawiarki, jest wybitne osiągnięcie.

kadr z filmu Czas Apokalipsy (Kilgore)
Pułkownik Kurtz jest kulminacją filmu. Zanim jednak dojdzie do jego spotkania z głównym bohaterem i narratorem historii, kapitanem Willardem (Martin Sheen), ten ostatni musi przebyć długą drogę w głąb Wietnamu, aż do Kambodży. Tutaj Fraa nie mogła opędzić się od porównywania Czasu Apokalipsy z Truposzem. Zwłaszcza w drugiej połowie filmu Coppoli. Bo o ile początkowo – mimo wszystko – całość jest dość lekka i zawiera sporo humoru (no przecież Kilgore!), o tyle później atmosfera się zagęszcza. Klimat staje się ciężki w nieco podobny sposób jak w Truposzu. Trudno już powiedzieć, czy to nadal chodzi o podróż przez Wietnam, czy może już o wędrówkę w głąb siebie. Narrator, Willard, obserwuje otaczającą go rzeczywistość jakby nieco z niej wyłączony, ma do czynienia z okrucieństwem i egzotyką, z jakimi wcześniej się nie spotkał, więc patrzy – z szeroko otwartymi oczami. William Blake spoglądał na świat, prowadzony przez Nikogo, w nieco podobny sposób. A atmosfera była równie gęsta. Z tym, że w Truposzu trwało to właściwie od samego początku, podczas gdy w Czasie Apokalipsy ten nastrój narasta stopniowo.

Ale Fraa nie oglądała przecież zwykłego Czasu Apokalipsy! Obejrzała Powrót, a więc wersję rozszerzoną o około pięćdziesiąt minut, zawierającą sceny niegdyś wycięte ze względu na cenzurę i inne kwiatki.
Królestwo za tę ocenzurowaną wersję filmu!

Co tu kryć – dodatkowe sceny są po prostu ni przypiął, ni przylutował. No bo co widz dostaje? Dobieranie się bohaterów do króliczków Playboy'a: jedna opowiada o hodowli ptaków, druga o tym, że kazali jej przeciągać wstążkę między nogami. A jeden żołnierz w tym czasie ustawia swoją „wybrankę” w pozie z którejś rozkładówki, drugi zaś odkrywa w sobie artystyczną duszę przy użyciu szminki i cieni do powiek. Super, tylko że to tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia dla fabuły.
Albo inna scena, jeszcze dłuższa, niestety – na francuskiej plantacji. Najpierw niemożebnie długa rozmowa przy stole, potem Francuzka machająca cycem dookoła łóżka. Znów: jakie to u licha ma znaczenie dla fabuły? Dla bohaterów? Otóż, mili Państwo, żadnego. Scena jest walnięta nie wiadomo po co i na co komu. Oczywiście, w czasie kręcenia filmu mogła być dla ówczesnego widza interesująca – podczas rozmowy pojawiają się liczne odwołania do aktualnych zdarzeń, do posunięć politycznych, są wymieniane nazwiska. Wtedy mogło to ruszać. Teraz? Kompletnie nie, tym bardziej, że naprawdę w całej tej dyskusji nie ma niczego odkrywczego.

Sceny te wyrządzają filmowi jeszcze jedną szkodę: zupełnie rozbijają rytm. Stopniowo budowany nastrój pryska na kilkanaście minut, jakby nigdy go nie było. Widz siedzi przykuty do ekranu, zahipnotyzowany mroczną wizją dzikich ostępów skąpanych we krwi, po czym nagle bam! i może iść zrobić sobie kawę. A potem znów zostaje wrzucony w historię, która przed chwilą była tak bezczelnie przerwana. Jak mawiał hrabia do hrabiny: „Bez sensu”.

kadr z filmu Czas Apokalipsy (dziennikarz)
Jest jeszcze jedna scena, która mocno poirytowała kawiarkę: tym razem – wyjątkowo – bez cyca, za to z Kurtzem. Otóż pułkownik czyta Willardowi wycinki gazet i bardzo łopatologicznie tłumaczy, że media i rząd kłamią społeczeństwu. Dlaczego Fraa odczuła niesmak przez tę scenę? Z kilku powodów.
Po pierwsze – sama strona wizualna: wcześniej Kurtz był pokazywany bardzo konsekwentnie i charakterystycznie. Otoczony cieniami, tajemniczy, groźny. Ba! Później też jest tak pokazywany, właściwie to do samego końca. A nagle, gdzieś w środku, widz dostaje pułkownika w biały dzień, przychodzącego jako ten dobry wujek do więźnia, coby mu poczytać i palnąć moralizatorską pogadankę. Pogadanka skądinąd nie jest głupia (o tym zresztą za chwilę), ale Kurtz na tle błękitnego nieba, otoczony małymi dziećmi, odarty z całego mistycyzmu jednak boli. No i znów rozbija się cały, misternie budowany, klimat.
Po drugie – to, o czym Fraa wspomniała, a więc treść pogadanki: gazety piszą, że Amerykanie wygrywają w Wietnamie, tratata, kłamstwo jest be, rząd jest be. Bardziej prosto tych treści - jakkolwiek słusznych, przecież i teraz w Polsce tego typu kwiatki mają miejsce - przekazać się już nie dało. Przez cały film widz wszystko sam sobie układa, wyciąga wnioski na podstawie podsuwanych obrazów i sugestii, a tu nagle coś takiego. Poza tym pułkownik w tej scenie wyraźnie mówi, że Willard jest wolny, ale pod strażą i jeśli próbuje uciec, to zginie. W obliczu tego traci sens późniejsza refleksja kapitana, że od kilku dni może tu swobodnie chodzić i nie wie o co chodzi. Widz już wie, że Willard może się cieszyć pewną wolnością. Widz wie, jak do tego doszło. Jałowe rozważanie tego jest bez sensu.

Michał Chaciński na łamach Esensji zrecenzował rozwiniętą wersję Czasu Apokalipsy, nazywając ją „przedłużoną i rozwodnioną”. I Fraa musi przyznać, że to dość udatne sformułowanie.
Choć, korzystając z miejsca, kawiarka pozwoli sobie nie zgodzić się z PeeSem recenzji – zdaniem kawiarki, końcówka filmu wcale nie pokazuje ostatecznego zwycięstwa systemu, triumfu kłamstwa i przegranej Kurtza. Willard nie zabija pułkownika tak po prostu ze względu na rozkaz, przecież wyraźnie wspomina o tym, że pułkownik sam chce zginąć, że nawet dżungla mówi, że umrze. To nie było tylko wykonanie rozkazu, to była zawieszona gdzieś w próżni umowa między Kurtzem a Willardem. Triumf kłamstwa nie jest znów taki oczywisty, jeśli wziąć pod uwagę to, że przecież kapitan, opuszczając siedzibę pułkownika, zabrał jego notatki. A wcześniej wysłuchał jego historii. Poznał prawdę, a być może podjął się misji, zleconej mu przez Kurtza – walki z kłamstwem.
Stąd też Fraa jest zdania, że owszem, jak najbardziej zakończenie jest niejednoznaczne. Tyle tylko, że dla kawiarki to akurat jest ogromnym plusem, więc Fraa rozumie konsternację i popiera ocenę zarzutu jako „absurdalnego”.

I teraz pojawia się kłopot z oceną. Krótszej wersji Czasu Apokalipsy Fraa bez mrugnięcia dałaby 10/10. Ale, niestety, to była ta wersja popsuta. Popsuta w sposób bolesny i rażący.



8/10







I love the smell of napalm in the morning!

4 komentarze:

  1. Muszę przyznać, że scena francuska akurat mi przypadła do gustu. Rozmowy przy stole wydały mi się ciekawe. Sama scena wpisywała się w film jako element ciszy przed burzą, nieco dziwna retardacja przypominająca park rozrywki z klaunami. Jedyne porównanie, jakie w tej chwili przychodzi mi do głowy, to dwudziesty odcinek anime "Cowboy Bebop".

    OdpowiedzUsuń
  2. Scena francuska jest bardzo ważna, ale z innego powodu. Pamiętajmy, że Francja była jedną z potęg kolonialnych i w Indochinach miała swoje imperium. Ta plantacja to taki symbol dawnych czasów świetności, takie wietnamskie "Przeminęło z Wiatrem" i właśnie tak to zostało pokazane. Zgadzam się z tym, że Duvall, choć epizodycznie, zagrał genialnie. Nie mniej rzuca się w oczy Hopper.

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozmowa przy stole jest dla ludzi obeznanych.
    Po twojej recenzji widać, że nie zrozumiałeś o co chodzi.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...