piątek, 12 lutego 2010

ZaFraapowana filmami (1) - "Avatar"

Kino jakie jest, każdy widzi. A w kinie są filmy. A filmy – to już bywają najróżniejsze. Na co można było natrafić ostatnimi czasy? Zacznijmy od chyba najgłośniejszej produkcji tego roku:

„Avatar” – w internecie można znaleźć nieprzeliczone pienia z zachwytu: że arcydzieło, że genialne, że przełomowe, że cud, miód i orzeszki. Jest też oczywiście kategoria krytykantów (owszem, Fraa twierdzi, że to nie są krytycy, a krytykanci właśnie), którzy powiedzą, że film to tylko efekciarstwo, ale fabuła denna i że kalka Pocahontas, fuj fuj. Fraa ma nieco inne zdanie.

Avatar
Otóż: efekty ładne. Trzeba przyznać, że technologia 3D poczyniła spore postępy, odkąd Fraa ostatni raz widziała jakiś film w trójwymiarze (było to, bodajże, „Galapagos”). Przedtem wyglądało to jak szereg płaskich obiektów, ale ustawionych jeden za drugim, coś jak dekoracja w teatrze. W „Avatarze” trójwymiarowość rzeczywiście nadaje głębię (na wszystkich bogów Chaosu, Fraa właśnie sprawdziła datę „Galapagos” – to było jedenaście lat temu...).
Fraa natomiast musi stwierdzić, że sama wizja Pandory jest hmm... owszem, atrakcyjna, ale jest po prostu „zbyt”. Po pewnym czasie Fraa miała ochotę zobaczyć coś normalnego, szarego, stonowanego, a nie same oczojebnie magentowe grzybki i lazurowe kwiatki. Po prostu nastąpił przesyt tą cukierkową wizją Natury. Nasyceniem kolorów. Jaskrawością. Ale to oczywiście kwestia gustu.

Inną sprawą jest fabuła – że Pocahontas? No może i tak, cóż z tego? O ile Fraa się nie myli, Pocahontas była postacią prawdziwą i Fraa nie widzi przeciwwskazań do inspirowania się historią Indianki w tworzeniu własnych opowieści. Dlaczego akurat tym razem to by miało być tandetne i kiczowate, a nie klasyczne i urocze? Równie dobrze można to nazwać nie „zerżnięciem historyjki z Pocahontas”, a „twórczym wykorzystaniem klasycznego motywu do wykreowania wzruszającej opowieści o ponadczasowych wartościach, odświeżeniem dobrze wszystkim znanej historii” – w sumie chodzi o to samo, ale jakaż różnica w brzmieniu, prawda?

Natomiast moment, w którym Żaksulu w modlitwie opowiada o tym, że ludzie na Ziemi zniszczyli Matkę Naturę i że na Ziemi nie ma już zieleni – Fraa stanowczo twierdzi, że to było przekroczenie tej cienkiej granicy między delikatnym proekologicznym wydźwiękiem filmu a nachalnym wwiercaniem Greenpeace'u w mózgoczaszki widzów. To nie było fajne.

Dalej: trochę nie grało, że smerfoludki były tak mało... alienowate. Chodzi o jakieś drobiazgi, które by podkreślały odmienność kultur. Bądź co bądź, to obca planeta! A tymczasem, mimo różowych grzybów i liści wielkości namiotu, smerfastyczne pieśni religijne brzmiały jak komponowane przez całkiem ziemskie zakonnice, w czasie ceremonii smerfy siedziały w bardzo ziemskiej pozycji (siad skrzyżny, o ile pamiętam), lament po śmierci ojca objawiał się takim samym łkaniem jak u ludzi, nadal tak samo wyglądał śmiech i różne inne elementy. Z jednej strony zrozumiałe: obcy musieli być podobni do ludzi, inaczej widz by się z nimi nie mógł identyfikować. Z drugiej strony, Fraa odczuła niedosyt. Obcość Pandory była odczuwalna jedynie w skali makro (i to bardzo silnie), ale zupełnie zabrakło jej w skali mikro. No i nie było warkoczykowego seksu.

Generalnie przełomem by tego filmu Fraa nie nazwała, ale oglądało się przyjemnie i Fraa nie żałuje, że się udała do kina na „Avatara”. Tylko te cholerne bryle 3D nie są dostosowane do zakładania ich na zwykłe bryle ślepych ludzi, więc wszyscy ludzie w okularach mieli kłopot.

Fraa miała napisać jeszcze o innych filmach, ale zrobi to później. Żeby nie rzeźbić zbyt długiej notki, bo i po co?





„Pan tu, panie Pogorzelski, robisz swoje – a ja gorę!”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...