sobota, 17 lutego 2018

Well done, "Altered Carbon". Well done.

(źródło)
Tym razem muszę się pochwalić, że to nie Ulv mi podpowiedział serial. Tak naprawdę chyba w ogóle nikt mi go nie podpowiedział, ot – podobał mi się tytuł, a tu i ówdzie widywałam jakieś zajawki. I tak w końcu się zainteresowałam. Co więcej! To ja podsunęłam w końcu ten temat Ulvowi! A to się rzadko zdarza!

Początkowe relacje moje i Altered Carbon nie były aż tak epickie. Niby fajnie, niby miło, ale miałam wrażenie, że może nieco za dużo ekspozycji, może bohater niezbyt przekonujący, trochę nie czaiłam, kto jest kim… A potem pojawił się hotel „Kruk” i Poe. I byłam absolutnie pozamiatana. Bo parszywy Netflix powiedział „hej, zróbmy jakiegoś bohatera dla Fryy” – i skompilował lojalnego sojusznika ze Sztuczną Inteligencją i z cholernym Edgarem Allanem Poe! Takiemu połączeniu przecież żadna Fraa się nie oprze. No więc z zacieszem na mordce wsysnęłam cały sezon w trzy dni (z czego dwa pracujące, więc miałam dla siebie wyrwane tylko nazbyt krótkie wieczory).

Najogólniej rzecz ujmując: to po prostu fajna opowieść. Od razu mówię, że książki nie czytałam, więc nie mam absolutnie żadnego porównania. Niemniej świat był ciekawy i dość pomysłowy, nawet jeśli – tradycyjnie – było ciągle ciemno. To już taka cecha naszej przyszłości, że promienie słoneczne nie docierają do plebsu. Jest noc albo chmury, a najlepiej, żeby do tego lał deszcz. Wiedział to Blade Runner trzydzieści pięć lat temu, wie to także Altered Carbon. Na pierwszy rzut oka zresztą scenerie wyglądały nieco jak wyjęte ze wspomnianego Łowcy Androidów czy innego Fifth Element, ale to właściwie wcale nie przeszkadzało. A może wręcz przeciwnie, bo w ten sposób widz dostawał świat już nieco oswojony, znany – całą uwagę więc mógł skierować na właściwy temat serialu.
A tematów tak naprawdę jest kilka. To, co ogromnie mi się podoba w Altered Carbon, to właśnie stawianie przed widzem problemów i pytań. Przede wszystkim, mamy oczywiście zagadnienie nieśmiertelności i konfrontację dwóch stanowisk: tego przemawiającego za używaniem stosów i sprowadzeniem ciała do roli tymczasowej powłoki, z tym opowiadającym się za jednym życiem w jednym ciele. Co mnie zaskoczyło, to że tak naprawdę pod koniec sezonu nie mamy do końca jednoznacznie rzuconej odpowiedzi. To znaczy owszem, neokatolicy i inni, widzący w potencjalnej nieśmiertelności zło, są generalnie przedstawieni jako postaci pozytywne. Ale nie wolno zapominać, że gdyby nie możliwość przerzucania stosów do innych ciał, nie byłoby możliwe chociażby zaproponowane przez serial zakończenie wątku Ortegi i Rykera. Pozytywny też wydźwięk ma przecież uchwała 653.
Tego pana nie trzeba przedstawiać.
PISK! (źródło)
To znaczy tu od razu mówię, że gdyby przechowywanie – nazwijmy to – „duszy” w takim małym fizdrygałku, który można wszczepić do dowolnego ciała, było możliwe w naszym świecie, to jestem wszystkimi kończynami za. Jakkolwiek rzeczywiście większość zagrożeń z tym związanych pokazanych w filmie jest mocno przekonująca, to jednak mając wybór: żyć albo nie żyć, popieram opcję życia.
Tu jednak nie sposób nie zapytać, dlaczego przez te wszystkie lata, kiedy ludzkość używa stosów, ta technologia trochę się nie rozwinęła? Dlaczego stosy są takie filigranowe? Nie byłoby lepiej, gdyby pokryć je jakąś solidną osłoną? W ogóle nawet jeśli z jakiegoś powodu one muszą takie być, to dlaczego ludzie nie ochraniają sobie szyi i karku w tym najbardziej newralgicznym miejscu? Od tego zależy nie tylko ich życie, ale też ich nieśmiertelność. Wyobrażam sobie, że popularne mogłoby być coś w rodzaju obroży czy kołnierza, który chroniłby stos. Wiecie: taki odpowiednik kamizelki kuloodpornej.
Ale nieśmiertelność to nie jest wszystko. Bo przecież będzie też nieco o całkiem zwyczajnych, dzisiejszych problemach: o prostytucji, niewolnictwie czy rozwarstwieniu społecznym. W wielu punktach serial zadaje pytanie, czy człowiek, który generalnie jest złoczyńcą w tej historii, jest naprawdę do szpiku zły? Oczywiście, istotne miejsce w całej opowieści zajmuje miłość w totalnie różnych odsłonach i konfiguracjach – czym jest i jak się przejawia w obliczu potencjalnej nieśmiertelności i możliwości zmieniania ciała? Jak wygląda związek małżeński z kilkusetletnim stażem? Co jeśli żona po śmierci wróci w ciele mężczyzny? Jest też miłość rodzicielska i między rodzeństwem. Jest dużo.
Altered Carbon to historia napakowana tematami, a jednocześnie umie jakoś ładnie, ciekawie je zaprezentować, bez zbędnej łopatologii. Nawet te cycki, które się pojawiają (a pojawia się ich dość dużo) są świetnie dopasowane do całości – chyba ani razu nie odniosłam wrażenia, że stanowią zbędny ozdobnik. Prawdę mówiąc, rzadko kiedy można je w ogóle uznać za jakikolwiek ozdobnik, bo najczęściej to są w jakiś kuriozalny sposób bardzo aseksualne cycki – ze względu na kontekst, w jakim się pojawiają.

Cieszmy się nielicznymi scenami w słońcu.
Tak szybko odchodzą. (źródło)
Dla mnie, ma się rozumieć, najciekawszy był temat sztucznych inteligencji. Poe to jeden z najlepszych filmowych bohaterów ever i tego będę się trzymać. W ogóle ogromnie podoba mi się ta koncepcja, że on tak naprawdę jest hotelem – w sensie to nie jest AI wrzucone w hotel, tylko niejako z niego wyrasta. I tak naprawdę to nie jest nic super świeżego (rzuca mi się tu na pamięć pilot Moyi z Farscape, choć to nie jest idealny przykład), ale i tak bardzo mi się podoba. Fajne było też to, że AI różniły się między sobą, miały swoje osobowości i, jak się zdaje, były w pełni zdolne do odczuwania i okazywania emocji – złości, nienawiści, satysfakcji i innych. Różne też mają podejścia do ludzi. W ogóle zastanawiam się, ile zasługi, jeśli chodzi o Poego, leży po stronie Richarda Morgana, ile po stronie Laety Kalogridis, a ile zawdzięczamy odtwórcy roli – Chrisowi Connerowi.
A, może jeszcze wspomnę, że był główny bohater… no, bo był. Takeshi Kovacs (Joel Kinnaman/Will Yun Lee) – całkiem w porządku, choć oczywiście absolutnie pozostał dla mnie w cieniu Poego. Niemniej gdzieś tam widziałam w nim echa Millera z The Expanse, więc nawet polubiłam gościa (bo wiecie, ja cały czas czekam na jakiś comeback Millera).

W ogóle cały czas waham się, czy sięgać po książkę czy nie. Ufam, że może być całkiem niezła – z drugiej strony, to nie do końca jest mój typ literatury: nie jestem ani szczególną fanką detektywistycznych kryminałów, ani cyberpunku (ten ostatni lubię w filmie głównie dlatego, że jest atrakcyjny od strony wizualnej). Ale jeszcze zobaczymy. Póki co, spokojnie wystarczy mi serial, który bardzo, bardzo mogę polecić. W dodatku to tylko dziesięć odcinków, więc szybko idzie.
Aha – nudna czołówka. Nudna ogromnie. Ale to jakaś taka cecha seriali ostatnio, że mają powolne, nudne czołówki.




And neither the angels in Heaven above
Nor the demons down under the sea
Can ever dissever my soul from the soul

Of the beautiful-

3 komentarze:

  1. Hmmm, a sceny w słońcu to nie tylko w tych niebiańskich miastach? Tak żeby podkreślić ich elitarność?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, jak najbardziej. I to też nie tak zawsze, w sumie to głównie w tym największym salonie, tam takie duże okno było.

      Usuń
  2. Przypuszczam, że dużo szybciej przeczytam powieść niż obejrzę serial. Za dużo zaległości, za mało czasu.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...