piątek, 27 stycznia 2017

Najlepszy film o Batmanie: "Mask of the Phantasm"

(źródło)
Właściwie tytułem zaspoilowałam już, co chcę tu powiedzieć. Ale że pewnie by mi samego tytułu nikt nie uznał za nadrobienie zaległej notki, no to spróbuję napisać coś więcej.

Kreskówkę o Batmanie pewnie większość ludzkości kojarzy. Była niesamowicie fajna, dynamiczna, klimatyczna, z fajną muzyką, dokładnie taka, jaki powinien być Batman – nie była burtonowska, nolanowa, ani niczyja inna – była batmanowa! No i najważniejsze: głos Jokerowi podkładał Mark Hamill! Najlepszy. Joker. Ever. Wiecie, ludzie się kłócą, czy lepszy był Nicholson czy Ledger. A to zupełnie bezsensowny spór. Znaczy owszem, lubię Jokera Nicholsona. Tylko że bądźmy poważni, Nicholson gra tam siebie. Tylko w makijażu. A Ledger… wiem, tłum oszalał na jego punkcie. Dla mnie to było dno i sześć metrów poniżej mułu. Ale ogólnie obu tych panów można odstawić do schowka na szczotki, kiedy na scenie pojawia się Joker-Hamill (a Riddlera dubbingował John Glover, co obecnie mnie cieszy, ale jak ten serial oglądałam, nie miałam o tym pojęcia).
Ale to serial. Natomiast jeszcze do niedawna omijała mnie jakoś wiedza o istnieniu pełnometrażowego filmu animowanego, stworzonego przez tych samych ludzi, z tą samą obsadą: Batman: Mask of the Phantasm z 1993 roku. Żeby było zabawniej, po polsku występujący jako Maska Batmana. A bawi mnie to dlatego, że bardzo zgrabnie zmienili właściciela maski. Ale tytuł to taki tam drobiazg, a faktem jest, że znów za muzykę odpowiada Shirley Walker, za reżyserię zaś – Eric Radomski i Bruce W. Timm. Podobnie ze scenarzystami, wszyscy są z serialu: Burnett, Dini, Pasko i Reaves. No i głos Jokerowi podkłada Mark Hamill. Cóż mogłoby pójść źle?
No właśnie nic. I, jak Jeżusia kocham, nic nie poszło źle.

Mask of the Phantasm w pełni trzyma poziom zajebistości serialu animowanego, tylko ma możliwość poruszenia obszerniejszego wątku, pogłębić historię, zabawić się w gęstszą intrygę. Jakże przyjemnie się to oglądało, szczególnie po Batmanach Nolana, który pozbawił Batmana… no, w zasadzie wszystkiego. To znaczy żeby nie było: ja mam świadomość tego, jak wyglądał Batman na początku. Nie było ani mroczne, ani za bardzo pogłębione. To nie tak, że patrzę teraz wyłącznie przez pryzmat Burtona. Niemniej jestem zagorzałą przeciwniczką ostatnich produkcji spod znaku Człowieka Nietoperza i się tego nie wstydzę.

(źródło)
Enyłej.
Mask… ma przede wszystkim fajną historię. Multum retrospekcji przybliża widzowi okoliczności „narodzin” Batmana. A także moment, w którym Bruce postanowił odwiesić pelerynę do szafy. To w ogóle mi się bardzo podobało: bo wszyscy wiedzą, że gwałtowna śmierć rodziców sprawiła, że młody dziedzic Wayne postanowił walczyć z bandziorami. Ale fajnie się oglądało ten okres, w którym – nieco już starszy – dziedzic Wayne zaczął się zastanawiać, czy to na pewno coś, czego chcieliby jego rodzice? Czy ma się tak mścić do własnej śmierci, czy może w dostatecznym stopniu wypełnił już przysięgę złożoną rodzicom? Szczególnie zapada w pamięć scena, w której Bruce przy grobie państwa Wayne tłumaczy, że ból nie jest już tak wielki jak kiedyś. Oto więc czas zaleczył trochę rany i właściwie to on by mógł odpuścić.
Dość tradycyjnie też, Mask… podkreśla, jak mętna jest granica między Batmanem a zwalczanymi przez niego złoczyńcami. Zwraca uwagę na to, że Bruce’owi wystarczy jeden krok, jedna chwila nieuwagi, by stać się tym, przed czym chce chronić Gotham. Zwraca uwagę na bliskość szaleństwa.
Ten film doskonale pokazuje Batmana-człowieka, zachowując jednocześnie całą komiksowość. Bo przecież będziemy też mieli Batmana latającego z Jokerem na czymś w rodzaju jetpacka, no i będziemy mieli dziwnego Phantasma – który potrafi znikać przed kulami.

Są więc te retrospekcje i naprawdę poruszająca, ciekawa historia Bruce’a. I są dla równowagi momenty przepełnione akcją, pościgi za złoczyńcami, no i oczywiście za tajemniczym Phantasmem. Dodatkowo jest dość rozbudowany wątek kryminalny, w którym Batman ma okazję wykazać się nie tylko jako osiłek tłukący tych złych, ale też jako detektyw. I przyznam, że dałam się przy tej okazji nabrać na dość zgrabną zmyłkę w intrydze. A skoro tak, to czyż mogłabym narzekać? Dodatkowo ładnie były zarysowane relacje Bruce’a z Alfredem, który z jednej strony był dla panicza jak ojciec, z drugiej jednak – zdarzały się sytuacje, w których po prostu nie mógł pomóc i pozostawało mu jedynie wycofanie się.
No i Joker! Joker był cudowny! To najcudowniejszy Joker ever! Jednocześnie przerażająco zły, zabijający właściwie chyba głównie dla zabawy, bo przecież mógłby zarobić na współpracy, ale też błyskotliwy i szaleńczo odważny. No i uroczy. Kurde, creepy, ale na tyle charyzmatyczny, że naprawdę trudno go nie lubić. Ten śmiech!!

Wiem, że się miotam – i że więcej piszę o innych Batmanach niż o tym właściwym. Ale staram się nie rzucać spoilami, bo naprawdę byłoby szkoda mieć popsutą intrygę tego filmu. To wszystko jest po prostu stuprocentowo fajne, gra tu każdy element filmu: muzyka, bohaterowie, tempo, historia. Nie wiem, czego można by się przyczepić. Dlatego może już przestanę pisać i zakończę: jeśli ktoś – tak jak do niedawna ja – jeszcze nie widział Mask of the Phantasm, to niech jak najprędzej nadrobi ten brak. Warto. Bardzo warto.




– For once, I'm stuck without a punchline.

2 komentarze:

  1. https://www.youtube.com/watch?v=r9Jz4xCONAE

    NIE. MA. NIKOGO. LEPSZEGO. NIŻ. MARK. HAMMILL. JAKO. JOCKER. :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...