Zdaje się, że o pierwszym Suicide
Squad z 2016 roku nigdy niczego
tutaj nie napisałam. Właściwie nie jestem specjalnie zaskoczona –
bo naprawdę nie było o czym pisać. To
taki film, o fabule którego zapomniałam w kilka godzin po
obejrzeniu. Obecnie pamiętam
jedynie, że był taki koleś – jedyny bez backstory i chyba nawet
bez imienia – który należał do tytułowego Legionu, ale zginął
w pierwszych minutach filmu. Jakoś mnie to bawi.
Stąd też nie miałam początkowo jakichś wielkich oczekiwań co do
drugiej części. James Gunn to dla mnie jedynie Strażnicy
Galaktyki, kompletnie nie znam dorobku tego reżysera. Niby miał
w Legionie… grać Idris Elba, ale wcale nie miałam
pewności, czy to wystarczy, żeby przesiedzieć przed ekranem dwie
godziny. Z czasem jednak zaczęły do mnie docierać dość pozytywne
opinie o nowej odsłonie Suicide Squad. I trailer jakiś taki nie
najgorszy był. I hej, oprócz Idrisa Elby, miał się pojawić
człowiek-rekin. No więc od słowa do słowa i wylądowaliśmy w
kinie.
Jedna z lepszych decyzji tego roku.
The Suicide Squad to majstersztyk. Podobało mi się
niemal wszystko: od bohaterów, przez fabułę, aż po stronę
wizualną. I od razu uprzedzam, że będę porównywać ten film z
produkcją z 2016.
Zacznę od wspomnianych już
bohaterów: wreszcie zrobili się jacyś.
Wreszcie można o nich coś powiedzieć, zapadają w pamięć, a nie
są niezbyt przekonującymi kukiełkami, jak postacie z poprzedniego
filmu. Dotyczy to nie tylko nowych bohaterów, którzy zastąpili
Deadshota
i spółkę, ale też tych, którzy przeszli z jednego filmu do
drugiego, czyli Harley Quinn i Flag. Harley wreszcie
nie jest wiecznie wypinającą się i prężącą lalką ratowaną
przez najbardziej nieudanego Jokera ever, tylko dostała charakter.
Nadal jest ze wszech miar atrakcyjna, ale przy okazji jest decyzyjna,
zabawna i bystra. Na swój sposób bystra. Ta jej przemiana, która
zaczęła się w Birds of Prey,
tutaj jest bardzo ładnie rozwinięta. Margot Robbie, która w 2016
roku wzbudziła we mnie raczej ambiwalentne uczucia, z filmu na film
bardziej mi udowadnia, że jest świetna w roli Harley – po prostu
potrzebuje sensownego scenariusza i reżysera, który nie każe jej
roli sprowadzić do publicznego wciągania majtów.
Harley, ma się rozumieć, jest w
filmie ważna, ale wcale nie najważniejsza. The Suicide
Squad Gunna bardzo uczciwie
traktuje bohaterów, dając każdemu dostatecznie dużo przestrzeni,
by widz mógł daną postać poznać i polubić. Dzięki temu da się
bardzo mocno zaangażować w ich losy i w napięciu śledzić rozwój
wydarzeń. Jasne, Polka-Dot
Man (dygresja: grający go David Dastmalchian wciela się w Pitera w
nowej odsłonie Diuny
– niniejszym czekam i mam spore oczekiwania, bo Piter to jedna z
moich ulubionych postaci z książki) czy King Shark pozostają nieco
w tyle za Bloodsportem i Ratcatcher, ale to w niczym nie przeszkadza
– nie ma się wrażenia, że stanowią tło. No i Kovacs
Rick Flag dostał wreszcie trochę czasu antenowego, żeby zaistnieć
jako postać – w poprzedniej odsłonie można o nim powiedzieć
właściwie tyle, że gdzieś tam był. Każdy z bohaterów ma też swój
osobisty pakiet epickich scen, z których oczywiście moimi
ulubionymi są te z udziałem King Sharka. Rozrywa
żołnierzy naprawdę w przepięknym stylu. W
dodatku wszyscy członkowie ekipy mają rzeczywiście sensowne
umiejętności, czego nie można powiedzieć o poprzednim składzie.
Nie, naprawdę przychodzenie z bumerangiem na strzelaninę jest
głupim pomysłem.
 |
Doktor (Peter Capaldi), jak widać, nie skończył najlepiej (źródło) |
A epickich scen pełnych przemocy i
fruwających flaków jest bardzo, bardzo dużo i są bardzo, bardzo
satysfakcjonujące. Troszeczkę przywodzą mi na myśl serial The
Boys, choć nie są aż tak
przegięte. Niemniej będą
urywane głowy, ciała rozszarpywane na pół, zeżerani ludzie,
eksplodujące głowy i tak dalej. Temu towarzyszy spora dawna humoru,
acz nie jest to bezustanne śmieszkowanie, tylko raczej utknięte tu
i ówdzie celne riposty, pojedyncze wymiany zdań, które sprawiają,
że mimo tej brutalności i mimo tego, że bohaterowie są na wskroś
źli, to jednak się ich lubi.I, co
więcej, nie jest to wyłącznie sieczka dla samej sieczki – fabuła
wcale dobrze się spina i ładnie, stopniowo prowadzi widza do
finału, który daje dużo satysfakcji. Będzie kilka plot twistów i
spektakularna rozpierducha w wykonaniu Bardzo Poważnie Wyglądającego
Potwora. Serio. Potwór jest genialny.
Jest w tym wszystkim absurd i rozmach, którego – mam jakieś takie
wrażenie – WB się wcześniej może bało…? Mam nadzieję, że
wreszcie zrozumieli, że warto twórcom pozwolić w spokoju robić
filmy, a nie się wcinać ze swoimi złotymi radami, nakazami czy
zakazami. Pokazała to już Liga Sprawiedliwości,
a The Suicide Squad
tylko podkreśla: filmowe uniwersum DC naprawdę nie musi być
Marvelem. Bah, nie powinno być Marvelem. Pozwólcie scenarzystom i
reżyserom robić te filmy po swojemu i nie bójcie się, jeśli
wyjdzie niepodobnie do Marvela. Ludzie trochę tego właśnie
oczekują.
Wiem, że nieco wątpliwości budzi
wątek Harley i Luny, ale mi nie przeszkadzał. Rozwiązał się na
tyle szybko, że nie zdążył znudzić, a dodatkowo spiął temat
rewolucji z tematem potwora i samej misji Legionu Samobójców. No i
pozwolił pokazać, że Harley jest – oczywiście, na swój sposób
– rozsądniejsza i że toksyczna relacja z Jokerem czegoś ją
nauczyła. Fajne to, nawet jeśli faktycznie stanowi mały przestój
i mocno dynamicznej akcji.
Bardziej
już miałabym zastrzeżenia do plot twista z samego początku:
działałby lepiej, gdyby w materiałach promocyjnych człowiek nie
miał już podanych bohaterów. Niestety, od razu wiadomo, że mamy
zmyłkę. Właściwie to nie stanowi dużego problemu, niemniej
byłoby zabawniej, gdyby widz przez chociaż krótki moment uwierzył,
że oto naszymi bohaterami będzie Łasica, Kapitan Bumerang i
reszta. Z drugiej strony, patrząc na to, jakie szambo wybiło przy
okazji Władców Wszechświata,
to może lepiej unikać jakichkolwiek zmyłek…
 |
Proszę bardzo: pada deszcz i świeci słońce! (źródło) |
No i wizualnie całość jest też
bardzo fajna: w przeciwieństwie do filmów Snydera, mamy tutaj
kolory. Nawet kiedy pada deszcz, nadal jest przyjemnie dla oka. A
mimo wszystko nie jest pstrokato czy pastelowo. Oczywiście,
za wyjątkiem Polka-Dot Mana, który z definicji wnosi nieco
pstrokatości na scenę. Dużo
rzeczy wybucha (od głów po całe budynki), a
czasem mamy nawet
bohaterów, którzy na te eksplozje nie patrzą. King
Shark wygląda bez porównania lepiej niż nieszczęsny Killer Croc
(który był tak okrutnym rozczarowaniem, och jej) z 2016 roku, a
szczur Sebastian – przynajmniej częściowo – został zagrany
przez prawdziwe szczury, co jest bezapelacyjnie zaletą.
Jest
ładnie, efektownie, zabawnie i krwawo. Absurd goni absurd, ale
między tym przewija się jakieś życie emocjonalne bohaterów, ich
doświadczenia, które ich ukształtowały, ich systemy wartości.
Wszystkie elementy zostały bardzo sprawnie sklejone w jeden film,
który chętnie obejrzę jeszcze co najmniej raz. I trzymam kciuki,
żeby filmowe DC kontynuowało dobrą passę.
– No one likes a show-off.
– Unless what they're showing off is dope as fuck.
– Fuck. That's true.