wtorek, 28 marca 2017

Herostrates byłby kontent, czyli "Wojny przestrzeni"


(źródło)
Autor: Paweł Majka
Tytuł: Wojny przestrzeni
Miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2017
Wydawca: Genius Creations

Aż trudno mi uwierzyć, że od Pokoju światów minęły dwa lata – ciągle mam wrażenie, jakbym czytała to dopiero co. Ani na jotę nie przestałam się jarać Wiekuistą Puszczą, Grabińskim czy Burzymurem. Niemniej kiedy wgryzłam się w długo wyczekiwane Wojny przestrzeni, okazało się, że jednak upływ czasu robi swoje: miałam kłopot z przypomnieniem sobie, w jakich konkretnie punktach rozstałam się z poszczególnymi bohaterami. Pamiętałam tak naprawdę tylko tyle, że Szósty. Na początku więc miałam mały kłopot z zaangażowaniem się w historię – no bo czemu Kutrzeba w Serbii? Co to za kobiety się plączą wokół niego i od kiedy w ogóle Mirek jest takim amantem? I o co chodzi z Koryckim szlajającym się po Krakowie? Panowie, panowie, co wy mi tu robicie?
No a potem pojawił się Burzymur. I ja już nie miałam żadnych więcej pytań.

Ale po kolei.
Być może Pokój światów w mojej głowie obrósł już jakimiś moimi projekcjami emocji, których sama powieść tak naprawdę wcale nie budziła, a ja je sobie dopowiedziałam przez ostatnie dwa lata – sama nie wiem. Grunt, że pamiętam tamtą lekturę jako coś niezwykłego. Przy Wojnach przestrzeni zdecydowanie nie miałam tego wrażenia. Brakowało mi niesamowitości świata po Kresie, brakowało Matki Tajgi czy wspomnianej Wiekuistej Puszczy, a nawet Wiecznej Rewolucji – co prawda ta ostatnia pojawia się na kartach powieści, ale nie jako to dziwne, magiczne miejsce, do którego trafiają bohaterowie. Tym razem jest raczej jakąś odległą przestrzenią, a czytelnik ma do czynienia tylko z końcówkami jej macek.
Ale, choć Ziemia stała się nieco mniej ciekawa, dwieście lat po Kresie ludzie sięgnęli gwiazd – i tu już sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Okolice Jowisza, Tiamat, Mars: to wszystko robi spore wrażenie. Szczególnie, ma się rozumieć, Smok.
Ze smokiem zresztą łączy się inny temat, który początkowo wzbudził moją dużą nieufność. No bo „fidezyna” odbijała się echem brzmiącym dziwnie podobnie jak „midichloriany”. Nadal zresztą nie mogę do końca określić, czy ten pomysł mi się podoba czy nie. Z całą pewnością jest bez porównania lepiej wkomponowany w świat, ale jakoś jednak brakowało mi tej nieświadomości, czym są i jak działają mitbomby. Nie wiem – może to po prostu kwestia tego, że ujawniona tajemnica przestaje być tak atrakcyjna? Niemniej, jak wspomniałam, fidezyna dobrze gra w świecie przedstawionym i w żadnym punkcie tak naprawdę jej obecność nie razi ani nie sprawia wrażenia, że autor musiał po prostu coś zszyć cholernie grubą nicią.
Bardzo fajnie za to wypadają pokazy używania magii. W szczególności myślę tu o fantastycznej bitwie przy użyciu – między innymi – Jonaszy, syren i szant. Z innych nowości, które pojawiły się w Wojnach…, ogromnie trafiła do mnie koncepcja herostratejczyków. Totalnie mogłabym czytać o nich więcej, każdy spin off mile widziany. O herostratejczykach i kosmopiratach, oczywiście. Tak.
Podobnie jak Pokój światów, powieść jest… no cóż, pełna wszystkiego. Przy każdej nazwie czy cytacie można się zatrzymać i kminić, co się za tym kryje – mam wrażenie, że w Wojnach… żadne słowo nie jest przypadkowe. Przy czym czasem jest to ewidentne (głównie w przypadku nazwisk), czasem trochę mniej. Jestem zresztą przekonana, że mnóstwa rzeczy nie wyłapałam. Ale i tak jestem dość usatysfakcjonowana, zwłaszcza że wreszcie wiem, kim jest Korycki – to znaczy: jaka postać kryje się za tym bohaterem literackim.

Zdecydowanie bohaterem numer jeden został w tym tomie wspomniany już Burzymur. Lubiłam go bardzo w Pokoju…, a tutaj to się jeszcze umocniło. Ku mojemu ogromnemu żalowi, Wojny… niemal zupełnie rezygnują z obecności Grabińskiego i Szulera Losu, nie zastępując ich właściwie nikim nowym, kto mógłby udźwignąć fajność tamtych dwóch. Trochę szkoda, ale przynajmniej mogłam się skupić na Burzymurze i jego wątku. Który zresztą okazał się dużo atrakcyjniejszy od samego Kutrzeby i jego historii. W sumie u Mirka to, co wypadło najlepiej, to dalsza ewolucja więzi ze Zmorą.

W ogóle jeśli chodzi o wątek poszukiwania Szóstego, to doszłam przy jego okazji do pewnej konkluzji: otóż wygląda na to, że kiedy Pawłowi Majce pozwoli się rozwinąć fabularne skrzydła, zaczyna on nawarstwiać intrygi i wątki. I tak nawarstwia i robi nieoczekiwane zwroty i tak się bawi dotąd, aż ja do szczętu stracę orientację. Pokój światów był króciutki i chyba po prostu autor tam nie zdążył poszaleć: cały czas wszystko ogarniałam. W Niebiańskich pastwiskach miałam już pewne kłopoty. I podobne trudności napotkałam w Wojnach przestrzeni. W niektórych miejscach po prostu wierzyłam na słowo bohaterom, że oni wiedzą co robią i o co im chodzi, bo ja tego za bardzo nie wiedziałam. To znaczy koniec końców wszystko mi się układało, ale z pewnym opóźnieniem w stosunku do aktualnie czytanych wydarzeń.

A skoro już wymieniłam dwa z trzech głównych miejsc akcji (kosmos i Ziemia), nie mogę nie wspomnieć o trzecim: Malowana Moskwa. Fajny pomysł i fajne wykonanie. Podobało mi się, że w świecie żywych obrazów panują nieco inne reguły, a malowany człowiek jest jednocześnie sobą i jednak trochę nie-sobą. Na tym malowanym tle czytelnik dostał ciekawą intrygę, no i odmienioną nieco Olgę, która bierze sprawy w swoje ręce.

Jeśli miałabym na coś jeszcze zwracać uwagę, to będzie to (chyba dość tradycyjnie, jeśli chodzi o książki z Genius Creations?) korekta. Ja wiem, że ta powieść do najkrótszych nie należy, ale jednak tam było zdecydowanie za dużo baboli, które mocno psuły całościowe wrażenie. Choć nie powiem, niezmiernie rozbawiło mnie zdanie: „Gdy mieszkała w szklance, dzwoniła głośno o jej ścianki” – od razu miałam wizję tej nieszczęsnej Baśki w szklance. Niemniej heheszki heheszkami, a ja wciąż i nieustająco mam ogromną nadzieję, że jedno z moich ulubionych wydawnictw wreszcie zdoła się wykaraskać z tych korektorskich problemów, bo to się ciągnie od samego początku.

Mimo wszystkich wymienionych zastrzeżeń, Wojny przestrzeni to bardzo satysfakcjonująca kontynuacja Pokoju światów. Oczywiście, odpadł element olśnienia światem i bohaterami, bo po prostu ja to już znam. Ale skutecznie to rekompensują wprowadzone nowości – kosmosy, bitwy, bardzo sympatyczny Drygieł, no a przede wszystkim: domknięcie historii, na które czekałam dwa lata. Warto było i z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim, którzy czytali Pokój światów i byli z tej lektury zadowoleni.


Za egzemplarz recenzencki serdecznie dziękuję wydawnictwu Genius Creations.




I rozmarzył się Drygieł, że nabierze od podróżowania z piratami krzepy i romantyczności, że zgubi wrodzoną nieśmiałość do kobiet. Że gdy następnym razem stanie przed Mariką, będzie trzymał nóż w zębach, w uchu zaświeci mu błyszczący kolczyk, a na ramionach naprężą się mięśnie pod zuchwałymi tatuażami. „Hej, gąsko!” – zawoła, a Marika…
No nie, najpierw trzeba będzie wypluć ten nóż, bo inaczej dziewczyna nic nie zrozumie z jego mamrotania.

2 komentarze:

  1. Ech, Twoje recenzja przypomina mi o tym, że muszę w końcu sięgnąć po "Pokój światów". Tyle dobrego słyszałem, a jeszcze nic Majki nie czytałem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jako wyczynowy fangirl twórczości Pawła Majki powiadam Ci: KO-NIECZ-NIE. Absolutnie. Czytaj.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...